Zobaczyłam
tego biednego pasikonika tylko kątem oka, pędząc na rowerze po
leśnej dróżce. Na początku to właściwie nie byłam pewna, co
zobaczyłam. Weszłam akurat w ostry zakręt i wydawało mi się, że
coś tam zielonego leżało między koleinami. Najpierw zobaczyłam
jednak dużego jastrzębia, który na mój widok poderwał się z
tego miejsca i szybko odleciał. Przejechałam kilkadziesiąt metrów
dalej, ale coś mi kazało się wrócić i sprawdzić, czy to
przypadkiem nie jakieś stworzonko leży tam poszkodowane przez to
ptaszysko i czy nie potrzebuje pomocy. Podejrzewałam już, że to
może być pasikonik. Nie myliłam się. To był pasikonik. Był już
obdziobany przez jastrzębia, ale dawał jeszcze znaki życia. Ruszał
się. Widząc jego rany, obawiałam się, że biedulka jednak nie
przeżyje.
Z
chusteczki higienicznej zrobiłam małe nosze i delikatnie
przeniosłam go z drogi na trawę. Wybrałam wysoką trawę, po to,
żeby go to ptaszysko znów nie namierzyło... i nie zżarło.
Zostawiając
go, miałam jednak iskierkę nadziei, że może natura pozwoli mu się
jakoś z tych ran wylizać i się uratuje. Albo, że jego pobratymcy
mu pomogą. Jednak kiedy ujechałam kilkadziesiąt metrów,
zatrzymałam się i z ukrycia dobrą chwilę obserwowałam, czy
jastrząb nie wróci. Tak na wszelki wypadek.
Nie wiem
skąd u mnie taka wrażliwość. Ale wiem, że mam tak od dziecka.
Zawsze reaguję na czyjąś krzywdę. Zarówno człowieka, jak i
zwierzęcia. I zawsze pomagam. Na przykład kiedyś podobnie
ratowałam ranną w kolizji z samochodem jaskółkę. Ją na
szczęście udało mi się uratować.