sobota, 31 marca 2018

Niebezpieczne rasowanie

Z wiosną, jak co roku, na drogi ruszają motocykliści. Motocykliści różnej maści. Podobnie jak i ich motocykle. Od motorowerów i skuterów począwszy, na ciężkich motorach skończywszy. (Lubię używać nazwy — motor, ładniej brzmi). Ryk motorów na ulicach porą wiosenno-letnią to norma. A ja lubię ryk motorów. Zwłaszcza tych ciężkich. Mam tak od dziecka. Pisałam o tym w swoim wspomnieniu pt. "Ryk motoru muzyką dla ucha”. Dlatego też zawsze reaguję na ich odgłos, gdziekolwiek je usłyszę. Dzisiaj też reagowałam, i to będąc w domu, nie na ulicy. Otóż siedziałam sobie przy komputerze, przy otwartych na oścież drzwiach do ogrodu, i nagle usłyszałam jakiś taki dziwny dźwięk skutera. Skąd wiedziałam, że to skuter? Wiedziałam, bo od najmłodszych lat po odgłosie silnika umiem rozpoznawać rodzaj motoru. Dochodzący do mnie z ulicy odgłos wydał mi się jednak zbyt donośny i zbyt piskliwy... Aż tu nagle, głośny łoskot i krzyk: — „Scheisseee!”... i nastała cisza. Wystraszyłam się. I to tej ciszy właśnie. Wybiegłam natychmiast przez ogród na ulicę... Chryste! Widok jaki tam zastałam zmroził mnie. Pod moim autem, zaparkowanym pod domem, leżał młody, może 16-letni chłopaczek, metr dalej, jego skuter, a obok, stało auto ze strzaskanym lewym bokiem. Chłopaczek miał całą zakrwawioną twarz, ręce i nogi. Był ubrany tylko w T-shirt i krótkie spodenki. Leżał nieprzytomny, a nad nim pochylał się kierowca strzaskanego auta i jego pasażerka. Chłopaczek po chwili odzyskał przytomność i próbował się podnieść. Poprosiłam, żeby tego nie robił, bo może mieć uszkodzony kręgosłup. Po dosłownie 3 minutach było już słychać syrenę nadjeżdżającej karetki pogotowia. Na szczęście szpital mieści się niedaleko mojego domu, może jakieś 500 m w dół ulicy. Po kolejnych paru minutach przyjechał policyjny radiowóz.
Rany, jak bardzo było mi żal tego chłopaczka. Kiedy lekarze wraz z sanitariuszami wybiegli z karetki, podniosłam głowę i zobaczyłam pełno gapiów dookoła. Zrobiło mi się niedobrze. Pomyślałam, że nic tu po mnie i uciekłam do domu.
W domu doszłam do siebie, ale nie umiałam sobie miejsca znaleźć. Widok tego biednego chłopaczka ciągle miałam przed oczyma. Wyszłam z domu dopiero wtedy, kiedy na ulicy już wszystko ucichło. Pomyślałam, że powinnam sprawdzić swoje auto, czy też nie zostało uszkodzone. Na ulicy spotkałam mojego wszystkowidzącego i wszystkowiedzącego sąsiada.
— Pani sąsiadko, niech się pani nie martwi! — zawołał na mój widok. — Ja już sprawdziłem pani auto. Jest całe. Ten szczeniak nie zahaczył o niego, strzaskał tylko BMW moich znajomych. Wszystko widziałem z okna. Aż wrzasnąłem, kiedy było po wszystkim.
— Biedny chłopak! — westchnęłam głośno.
— Biedny?! Jaki biedny...?! — huknął sąsiad. — Sam sobie winien. Zachciało mu się rasować skuter, to teraz ma za swoje. Takie szczeniaki na podrasowanych skuterach są zagrożeniem dla ruchu drogowego.
— To i tak nie zmienia faktu, że szkoda mi tego chłopaczka — odpowiedziałam. — A skąd pan wie, że jego skuter był podrasowany? — spytałam po chwili.
— Policja stwierdziła. Szczeniak akurat po przerobieniu silnika wyjechał na próbną jazdę... i się już najeździł!
— A gdzie byli jego rodzice, kiedy on się zajmował rasowaniem? Nie widzieli, co ich syn robi? — spytałam bardziej siebie niż sąsiada.
— A widzieli, widzieli! Ojciec mu nawet w tym pomagał.
— Tym bardziej jest mi żal tego chłopaczka — powiedziałam już nieco ciszej i na wszelki wypadek zrobiłam zdjęcie tego strasznego miejsca koło mojego auta, łącznie z konturami powypadkowymi zrobionymi przez policję. A wracając już do domu, w duchu wyraziłam wdzięczność policji, że nie zostawia nigdy krwi na drogach... Bardzo to chwalebne.

 
Pamiętam, że mój syn, jako nastolatek, też miał skuter, i też raz się zabierał za rasowanie silnika. Przyłapałam go na tym. — O nie!... Co to, to nie, synu! — Ostro zareagowałam i kategorycznie mu zabroniłam. Przyrzekł, że nie będzie tego robił. Ale ja, pomimo jego przyrzeczenia, kiedy nie widział, i tak często sprawdzałam... Tak na wszelki wypadek. W myśl leninowskiej zasady: Zaufanie jest dobre, ale kontrola lepsza.
HKCz
(10.07.2010)

Raków u mnie co niemiara

Naprawdę, w mojej całej rodzince jest bardzo dużo raczków. Oprócz mnie oczywiście i mojego prezentu urodzinowo-imieninowego, w osobie mojego Syna. Akurat wczoraj świętowaliśmy urodzinki kolejnego raczka, mojej starszej Wnusi. Wesolutko i radośnie było, że ho, ho!
Tu, w Niemczech, imieniny nie są znane, ale za to urodziny obchodzi się bardzo hucznie. Zwłaszcza urodziny dzieci. Bo i w szkole, czy w przedszkolu, a potem jeszcze i w domu dzieci świętują całą parą. Matka dziecka, które w danym dniu obchodzi urodziny, przygotowuje poczęstunek dla wszystkich dzieci z klasy swojej pociechy, czy z grupy przedszkolnej, a potem jeszcze organizuje przyjęcie w domu, dla jego najbliższego koleżeństwa. Taki zwyczaj. Mało kto się z niego wyłamuje.
W mojej tutaj najbliższej rodzince, mamy czworo dzieci, czyli czworo moich Wnucząt, i cztery razy w roku, wszystkie z pompą obchodzą swoje urodzinki. Już moja Córka i Synowa o to dbają.
Na wczorajsze przyjęcie urodzinowe mojej Wnusi, koleżeństwo jej zebrało się bardzo licznie. I to ze szkoły, i to z ulicy, i kuzynostwo oczywiście. Pogoda była piękna, więc cała imprezka odbywała się w przydomowym ogrodzie. Najpierw oczywiście zdmuchiwanie świeczek przez Wnusię na torcie i pałaszowanie torcika, jak i różnych innych smakołyków, po czym tańce i przeróżne gry i zabawy. A potem, wielka niespodzianka. I to nie tylko dla szanownych gości, dla samej Jubilatki także. Ale ciiiii...! o niespodziance później.

Szczęśliwa babcia Halszka z nie mniej szczęśliwą
Jubilatką.

...i malutką cząsteczką zaproszonych gości.
Córka bardzo sprawnie i ciekawie organizowała różne wesołe gry i zabawy.
Och, ile było okrzyków radości i śmiechu!
Nagle do ogrodu przybył jakiś pan, w czarnym cylindrze na głowie, i z czarnym, pokaźnych rozmiarów kuferkiem w ręku. O rany, a to kto?! Dzieciaczki oniemiały. Ucichły śmiechy. Wszystkie oczy skierowały się na przybysza i jego dziwny kuferek. Czyżby był czarodziejski? Czyżby ten pan, to czarodziej? Tak, przybył czarodziej! Huuurrraaa!!!
Pan czarodziej, przywitał się z dziećmi, i śpiewając, oznajmił, że został zaproszony przez rodziców szanownej Jubilatki. Och, ile pisku radości przeleciało po ogrodzie. Ha, z pewnością i po ulicy. Dzieci w mig zasiadły przed czarodziejem... i zaczęło się czarowanie. To ci była niespodzianka!

Z rozdziawionymi buziulkami dzieci przyglądały się czarodziejowi
i jego czarom.

...co rusz wykrzykując z zachwytu, i bijąc brawo.
Szanowna Jubilatka została zaproszona przez czarodzieja do asysty.
...sama również poczarowała trochę, ku radości własnej i swoich gości. A na koniec wspólnego czarowania, wraz z czarodziejem, wystrzeliła z ognistej armaty jakąś dziwną kulę, która rosła w powietrzu... Nagle huk, kula pękła, i wysypało się z niej masę przeróżnych cukiereczków. Ależ dzieci miały frajdę przy ich zbieraniu!
Zanim czarodziej pożegnał się z dziećmi, wyczarował jeszcze każdemu z nich istne cudeńka z baloników.
Były różne zwierzątka, kwiatuszki, autka, motory, szable, czapki czarodziejskie i... i już nawet nie pamiętam co jeszcze. A nasza Jubilatka otrzymała czarodziejską koronę. Prawda, że piękna?

HKCz
7.07.2010

Miałam miły polsko-niemiecki weekend

Nic a nic nie przesadzam. Naprawdę, miniony weekend miałam fajowy. Bardzo! Bo i świętowanie mojego potrójnego święta się miło przeciągnęło, a i w międzyczasie, w sobotę, wiele emocji i radości przeżywałam na meczu (i po) Niemcy — Argentyna, w którym to Niemcy (z najmłodszą drużyną na MŚ) doszczętnie rozgromili Argentynę. Łoo matko, cóż to był za mecz! Niemcy szli jak burza, nie dając przeciwnikowi najmniejszych szans, wygrali fenomenalnym wynikiem 4:0. Jeszcze i w niedzielę dłonie mnie piekły od bicia braw. A co się przy oglądaniu meczu nagimnastykowałam, to moje. 
 
Na mieście zaś cały wieczór i noc szaleństwo euforii. Ludzie tańczyli, śpiewali, trąbili na wuwuzele i na czym się tylko dało. Z włączonymi klaksonami i z powiewającymi flagami jeździli samochodami i motorami. Ba, też i rowerami i nawet na rolkach. Och, jakże ja uwielbiam oglądać radość ludzi. Uzasadnioną radość. Bez względu na nacje.

Nie ukrywam, że z ogromną pasją kibicowałam Niemcom, wszak Niemcy to moja druga Ojczyzna, od przeszło 21 lat... Ale kibicowałam przede wszystkim ze względu na Podolskiego i Klose (taka tam moja mała namiastka patriotyzmu), a zwłaszcza ze względu na Podolskiego, bo bardzo lubię tego chłopaka.


Bardzo podobało mi się to, że wielu niemieckich kibiców dziękowało Polsce za tak wspaniałych piłkarzy, jakim są właśnie Podolski i Klose. Byli też tacy, co nawet śpiewali po polsku: — „Do przodu Polsko, do boju Polsko... Biało-czerwonych w sercu miej...” Uwielbiam patrzeć, kiedy ludzie się jednoczą. Kiedy przejawiają przyjazne uczucia... i intencje. Bez względu na okoliczności. Jako urodzona pacyfistka nie znoszę przejawów agresji i nienawiści.

A w niedzielę — II tura Wyborów Prezydenckich, to był dla mnie ten najbardziej wyczekiwany i najważniejszy dzień, a i najbardziej emocjonujący. Polką przecież jestem... i na zawsze pozostanę! I niech mi tu nikt nawet nie próbuje jakiś brzydkich komentarzy pisać pod moim adresem, podważając mój patriotyzm. Jak to się już raz zdarzyło. No! (śmiech). To jest mój kawałek podłogi i mogę tu pisać co chcę i jak chcę. Chyba, że ktoś — o odmiennych poglądach — miałby ochotę ze mną podyskutować... aaa, to proszę bardzo! Jestem otwarta na dyskusje... Ale bez chamstwa i nienawiści. Każdy ma prawo mieć własne poglądy. Najważniejsze jest jednak to, by umieć o swoich poglądach mówić czy pisać z zachowaniem kultury. Pomijając oczywiście satyry, bo te rządzą się własnymi prawami.

Ja mam swoje poglądy i sama wiem najlepiej, co czuję i jak czuję. I nikt nie ma prawa mnie za to z błotem mieszać. A dziś czuję ogromną satysfakcję, że Polacy od Morza do Tatr, i z Zagranicy — to mądry Naród i wybrali na prezydenta osobę bezkonfliktową, której obca jest nienawiść. Osobę otwartą na świat, patrzącą przede wszystkim w przyszłość, nie rozdrapującą ran przeszłości, a podchodzącą z szacunkiem i rozwagą do historii Polski. Osobę, która godnie będzie reprezentować Polskę na arenie międzynarodowej. Bez ośmieszania Jej przed światem i zadziwiania różnymi fobiami. Wierzę, że ja, i większość Polaków, którzy głosowali na Bronisława Komorowskiego się nie zawiedziemy. Że najbliższa przyszłość pokaże, że nasz wybór był słuszny... dla Polski, dla Polaków.

HKCz
5.07.2010
 

Stało się… jestem o rok starsza

Pragnę raz jeszcze, i tą drogą, serdecznie podziękować moim Bliskim i Znajomym za pamięć i piękne życzenia urodzinowo-imieninowe. Dostałam ich bardzo dużo pocztą mailową, ale także tradycyjną pocztą. Telefonicznie i bezpośrednio. Kochani jesteście, że o mnie pamiętacie... i dobrze mi życzycie. Dziękuję z całego serducha!

A niech tam! Skoro już jestem przy tym temacie, to pozwólcie, że jeszcze podzielę się z Wami moimi wrażeniami z tego mojego świątecznego dnia, który już z samego rana dziwnie się zaczął. Otóż w dniu tym, zostałam odcięta od świata. Całkowicie. I to na wiele godzin. Telefon stacjonarny, nie wiedzieć czemu, przestał działać. Moja komórka tak samo… Ale że ta akurat, to wiedziałam czemu. Po prostu zapomniałam zaopatrzyć ją w nową kartę. Byłam wkurzona tą sytuacją jak sto diabłów. Wiedziałam, że moi bliscy i znajomi zewsząd będą do mnie dzwonić z życzeniami… A tu klops! Telefon ani mru-mru. Ba, dwa telefony. - Co sobie o mnie wszyscy pomyślą? - zastanawiałam się. By ratować się jakoś w tej sytuacji, puściłam mailem dwa sygnały SOS do mojej Córki z prośbą o ratunek. Czekając na jej reakcję, pobiegłam do kuchni i zabrałam się za przygotowywanie poczęstunku dla moich popołudniowych gości. Minęło ponad 3 godziny, w kuchni unosiły się wspaniałe zapachy, a Córka jak się nie meldowała z pomocą, tak się nie melduje. Postanowiłam zostawić wszystko i skoczyć w try miga do najbliższego kiosku po zakup karty do komórki. Zaczęłam się już ubierać… A tu nagle, wpada moja Córcia z przerażoną miną i od progu zamiast życzenia deklamować, krzyczy:
- A cóż to się z tobą dzieje?! Dzwonię już chyba ze sto razy na obydwa telefony a ty nie odbierasz.
- Pewnie się wystraszyła, że kopnęłam w kalendarz, albo co… - pomyślałam ubawiona. Bo też Córka wie, że ze mnie taki już dziwoląg życiowy i nigdy nie wiadomo, co zmaluję, albo co mi życie zmaluje. Tym bardziej, że wiedziała, iż poprzedniego dnia kupiłam grzyby azjatyckie na targu. A wiadomo, jak z grzybami nieraz bywa. Kochana Córeczka! Tak bardzo się o swoją matkę martwiła… Rozrzewniłam się swoimi myślami. Ale nic! Do myśli swoich się nie przyznałam, tylko odpowiedziałam pytaniem na pytanie:
- A ty czemu nie zaglądasz do poczty elektronicznej? Hę?

Wreszcie powyjaśniałyśmy sobie co i dlaczego, a potem były już życzenia, były buziaczki, były prezenty… I Córka zniknęła. Mówiła, że tylko na moment. Rzeczywiście. Po pół godzinie zjawiła się na powrót i wręczyła mi jeszcze jeden prezent. Telefon. Piękny, nowiusieńki z przeróżnistymi bajerami. Córka uznała, że ten mój, to ze starości działać przestał. Ależ zrobiła mi niespodziankę. Byłam wniebowzięta. Obie byłyśmy. Córka natychmiast zabrała się za podłączanie tego cacka, i… i nic, cisza. Nowiusieńki telefon także nie wydał z siebie żadnego tit-tit-tit. No i co się w końcu okazało? Otóż okazało się, że działać nie mógł siłą rzeczy. A rzecz miała związek z odwiedzinami mojej znajomej i jej córeczki w dniu poprzednim. Córeczka znajomej, Oleńka, przytargała z sobą swojego pupilka. Chomika. W pewnym momencie chomik wymsknął jej się z rączek, truchcikiem popędził przez pokój, i schował się za meble. Wszystkie trzy szukałyśmy za nim chyba ze 2 godziny i czorta nie można było znaleźć. Oleńka była zrozpaczona. Ja również, bo nie uśmiechało mi się z tym zębiastym stworem samej zostać. W końcu, kiedy obie wybierały się już do domu ze względu na późną porę, nakazując mi zaraz dać znać jak tylko chomik skądś wylezie, to nagle ten mały stworek sam wylazł. Spoza mojego biurka. Chyba już się domyślacie, co tam robił... Tak, ten czort jeden przegryzł mi kabel od telefonu. A to ci bestia niewyżyta! No ale koniec końców przyznać muszę, że nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło… Mam nowiusieńki telefon! Od wieczornych godzin, kiedy już mój Syn (mój żywy prezent urodzinowo-imieninowy - wspominałam o nim w moim poniższym wpisie) przegryziony kabel wymienił, życzenia telefoniczne odbierałam przepięknym, filigranowym, bajeranckim cackiem.
No czy nie szczęściara ze mnie? Jasne, że tak! Nie na darmo przyszłam na świat - w niedzielę

 
HKCz
2.07.2010
 

Dziś moje urodziny i imieniny

Nieczęsto się zdarza, aby otrzymać od rodziców imię z dnia swoich narodzin. Ja otrzymałam. I muszę się przyznać, że tak po prawdzie, to nie lubię tego swojego podwójnego święta. Tak mi się przynajmniej wydaje, kiedy ono się zbliża. Ale jak już ten dzień nastąpi, to lubię. Nawet bardzo. Skąd więc ten mój ambiwalentny stosunek do własnego święta. Już wyjaśniam.

A więc tak: lubię dzień moich urodzin i imienin dlatego, ponieważ cieszy mnie, że tyle osób o mnie pamięta i zewsząd śle życzenia. Bo to przecież bardzo, ale to bardzo miłe.

Nie lubię zaś dlatego, bo... ha!... no właśnie... Nie, nie dlatego, że mi przypomina ileż to mam już lat i że czas nieubłaganie szybko leci. Nie! Od przekroczenia pewnego wieku to nawet zapominam, ile mam lat. Ot, taka to szczególna amnezja na własny użytek. Z tego też względu staram się nie zaglądać do osobistego dowodu tożsamości, bo a nuż wzrok mi się omsknie i niechcący zerknę na to miejsce, gdzie ta nieszczęsna data urodzenia stoi. Przez ostatnie lata mojego życia nauczyłam się w tym temacie być bardzo ostrożną. Po co sobie niepotrzebnie psuć humor jakąś tam mało istotną datą?

Dlaczego więc swojego podwójnego święta nie lubię? Otóż swojego podwójnego święta nie lubię... już od dzieciństwa. Dziwne, nie? Dla mnie jednak nie. A to dlatego, że swoim przyjściem na świat zburzyłam porządek w mojej kochanej rodzince, bo przyszłam sobie jako trzecia z rzędu dziewczynka, nie bacząc na to, że moi rodzice tak bardzo pragnęli mieć chłopczyka. Dla dziewczynki nawet imienia nie mieli wybranego. Byli pewni, że będzie chłopczyk. Nawet to, że postarałam się zrobić rodzicom ogromną niespodziankę i zameldowałam się na świecie w niedzielę, nie zdołało ich w tym dniu uszczęśliwić i załagodzić rozczarowanie moją odmienną płcią. Rodzice czuli się tak bardzo zawiedzeni, że nie zadając sobie trudu, dali mi takie imię, jakie sobie przyniosłam, czyli takie, jakie stało w kalendarzu w dniu moich narodzin. No a potem, kiedy latek parę mi przybyło i już rozumiałam, co trzeba, to już zawsze musiałam być zazdrosna o swoje starsze siostrzyczki, że one dwa razy w roku obchodziły swoje święta, a ja tylko raz. A co gorsza, dwa razy w roku otrzymywały prezenty. A to dla mnie, jako dziecka, nie mogło być przecież miłe. Bo czymże ja zawiniłam, że tylko w jednym dniu święto miałam? Że podwójne, tym gorzej.

No i co? Czy nie mogłam nabawić się urazu do tego swojego podwójnego święta przez te wszystkie lata dzieciństwa? Ano mogłam… i się nabawiłam. I to paskudztwo w pewnym sensie trzyma mnie do dziś.

Jednak samą datę 1 lipca przyszło mi w przyszłości z pewnego cudownego względu bardzo, ale to bardzo polubić. Ponieważ, będąc w słusznym już wieku, w dniu tym urodziłam ukochanego syneczka. Szczęściara ze mnie, nie? To pewnie dlatego, że się w niedzielę urodziłam. Nie, nie dałam mu na imię Marian. Był wyczekiwanym chłopczykiem. Dziewczynkę już miałam. Trzy lata starszą.


Wszystkiego dobrego Syneczku...
mój Ty ukochany prezencie urodzinowo-imieninowy.

Kocham Cię nad życie, jestem z Tobą wszędzie...
Jesteś sensem mego życia, i zawsze będziesz.


PS

Ech, co za dzień! No nic, na dzień dobry zasuwam do lasu wybiegać swoje emocje świąteczne... potrójnie świąteczne.

HKCz
1.07.2010
 

Wakacji czas



Zakwitły już akacje,
cudowne białe kwiatki...
Zaczynają więc wakacje
wszystkie szkolne dziatki.

Znów gwarno będzie wkoło,
bo jakżeby inaczej,
gdy dzieciom jest wesoło,
to musi być tak raczej.

Radosnych więc wakacji,
życzę z serca mego,
dzieciom każdej nacji...
ze świata calutkego!


Czas wakacji, to piękny czas. Pamiętam dokładnie, z jakim utęsknieniem czekałam na każde wakacje. I choć już duuużo wody upłynęło od czasu moich ostatnich szkolnych wakacji, to jednak kiedy widzę te pachnące cudowności natury - akacje, zawsze milutko robi mi się na serduchu... i czuję się jakoś tak radośnie, jakbym to ja też rozpoczynała wakacje. Może bierze się to stąd, że w szkole pracowałam? W Polsce oczywiście. Pewnie tak... Pewnie dlatego czas wakacji jest dla mnie czasem szczególnym, na który wciąż (bardziej już nawet podświadomie niż świadomie), czekam z wielkim utęsknieniem. Pewnie dlatego też lubię pisać o wakacjach. W wielu moich powieściach i opowiadaniach akcja toczy się właśnie w czasie wakacji. A i wierszyki w temacie wakacji zdarza mi się popełniać. O, chociażby rymowanka sprzed lat pt. „Wakacje z naturą".

Mam jeszcze jedne ulubione kwiatuszki, które kojarzą mi się z wakacjami. To jaśmin. Też pięknie pachnący.
Oto i on


Bajecznie rośnie sobie w ogródku mojej Córki. Fotkę pstryknęłam 
w Noc Świętojańską.


HKCz
(24.06.2010)

Noc Świętojańska

Huuurrraaa…!!! Udało się! Udało mi się znaleźć kwiat paproci!

Po tych wszystkich ogromnych emocjach związanych z wyborami Prezydenta Polski, poczułam się tak bardzo wypluta, wyżymana, wymaglowana, wysuszona, wy... wy... już sama nie wiem, jaka jeszcze „wy...”, że koniecznie musiałam się zrelaksować. Ot, taki wewnętrzny mus. Postanowiłam więc wybrać się w nocy do lasu. Wszak to Noc Świętojańska. Albo jak kto woli, Sobótka albo Kupalnocka albo też Noc Kupalna. Jak zwał, tak zwał, ważne by w tę szczególną noc, najkrótszą w roku, w której następuje letnie przesilenie słońca, nie być w łóżku a w lesie… No i byłam. A jakże!
Muszę jednak przyznać, że jak już do lasu dotarłam, byłam trochę zawiedziona. Dlaczego? Ano dlatego, że nikogo w lesie nie spotkałam. Żadnych sobótkowych imprezowiczów. No, może za wyjątkiem jednej parki, która kokosiła się w aucie na parkingu przed lasem. Ale kiedy sobie przypomniałam gdzie jestem, od razu uczucie zawodu mnie opuściło. No bo też kogo miałam spotkać w niemieckim lesie? Przecież Sobótka to słowiańskie święto. Germańcy pojęcia nie mają co to za święto... i niechaj żałują.
To nagłe odkrycie jednak nic a nic mnie nie zniechęciło i dalej zasuwałam w głąb lasu. Bo też wiem, że roślinność jest tutaj taka sama jak w Polsce i paproci w lasach rośnie na zabój.
Idąc raźnie ścieżynką przez las, niemalże z każdym krokiem nabierałam coraz to większego przeświadczenia, że jeśli kwiat paproci nie jest mitem to i w niemieckim lesie znajdę go z pewnością. Uparta jestem. No i proszę bardzo, znalazłam! Widać to przecież na wyżej załączonym obrazku.
Pięknego kwiatuszka paproci nie zerwałam jednak, gdyż przypomniałam sobie z baśni Kraszewskiego, że choć kwiat paproci spełnia wszystkie życzenia i w mig można stać się bogatym i szczęśliwym, to jednak ani bogactwem ani szczęściem nie można się z nikim dzielić. To po co mi taki kwiat? Po co mi takie bogactwo? Sama nigdy bogatą być nie chciałam i nie chcę. Szczęśliwą zaś jestem od dawna... Nauczyłam się, sama, i żadna nadprzyrodzona moc nie była mi do tego potrzebna.
Eee tam, do kitu taki kwiatuszek! Pstryknęłam mu tylko fotkę i ze śpiewem na ustach: — ”Hej, Sobótka, Sobótka, dzień jest długi noc krótka...”, szczęśliwa, powędrowałam przez las.
Miałam cichą nadzieję, że chociaż jakąś czarownicę spotkam. Wszak w Noc Świętojańską powinny być bardzo aktywne. A wiem, że i w Niemczech jest ich niemało, i to wszelkiej maści. Ale gdzie tam, ani w głębi lasu ani na rozstaju żadnej nie spotkałam. Phiii!... a mówiło się kiedyś o sabacie czarownic w noc sobótkową, a tu ani jednej. A może się mnie wystraszyły? Kto wie?
Zawiedziona nieco powędrowałam dalej. Nie chciało mi się jeszcze wracać do domu. Szłam, wsłuchując się w chrupanie kamyczków pod stopami i zastanawiałam się nad światem. A miałam się nad czym zastanawiać, bo też od jakiegoś już czasu nurtuje mnie natrętna myśl, że świat stał się jakiś taki nijaki... Taki, że nawet czarownice tracą swą moc. No, może nie wszystkie... Ale jednak!
Kiedy dotarłam do leśnej polanki, postałam na niej na szeroko rozstawionych nogach i podumałam jeszcze przez chwilę. Po czym zrobiłam kilka głębokich oddechów, coby na zapas napełnić płuca tym pachnącym świętojańskim powietrzem, i zaczęłam rozglądać się dookoła. Stwierdziłam, że zaczyna już świtać, wtedy radośnie zawołałam sama do siebie:
— No, Halszka, jazda z lasu! — i czując w sobie przeogromną moc, jakiej do tej pory jeszcze nie zaznałam, chichocząc, udałam się do domu.






HKCz
(22.06.2010)

Niemcy Serbia 0:1

Jestem załamana tym meczem. Niemcy mieli potwornego pecha. Od pierwszych minut gry. Tak bardzo jest mi ich żal.
Chyba to nic dziwnego, że kibicuję Niemcom, przecież żyję w Niemczech od ponad 21 lat. Jednak to nie tylko dlatego im kibicuję. Kibicuję im przede wszystkim dlatego, że w reprezentacji Niemiec gra dwóch naszych: Mirosław Klose i Łukasz Podolski. Siłą rzeczy więc, mecze reprezentacji Niemiec są dla mnie bardzo ważne. Zresztą, jak wiem, z tego też powodu wielu Polaków kibicuje Niemcom.
Kiedy już wcześniej, przed meczem, usłyszałam komentarz trenera Serbów Radomira Antić: - „Musimy zepsuć te dwie polskie armaty” - nabrałam obaw, że może być ciężko. I było! Kurka wodna! I to jeszcze jak!

Tak bardzo jest mi żal Mirka za tę czerwoną kartkę. A Poldiego, jak nazywają Łukasza Podolskiego Niemcy, dopiero. Miał 7 wspaniałych akcji podbramkowych - i nic. Nie wiedzieć jakim cudem nawet 11-kę nie udało mu się strzelić. Rany, biedny Poldi! Tak bardzo jest mi go żal. Uwielbiam tego chłopca. Nie tylko dlatego, że jest wspaniałym piłkarzem-bombardierem. Uwielbiam go też za jego stanowczość i konsekwencję. Może to zabrzmi nieco przewrotne, ale to, że nie śpiewa nigdy niemieckiego hymnu przed meczami, bardzo mi się w nim podoba. I nawet tym razem, w RPA, kiedy to sam Franz Beckenbauer (były sławny piłkarz, obecnie działacz Niemieckiego Związku Piłkarskiego), usilnie wręcz prosił, aby na mistrzostwach świata wszyscy śpiewali hymn narodowy Niemiec. Franz, jak każdy Niemiec, zdaje sobie sprawę, że z 23 piłkarzy niemieckiej reprezentacji aż 12 jest obcokrajowcami. No i Klose już tym razem śpiewał, Poldi konsekwentnie nie. I to mi się w nim podoba. Ta konsekwencja.


Jest jeszcze jedna rzecz, że tak bardzo lubię Poldiego. Otóż Poldi, jest bardzo podobny do mojego Syna. I nie jest to tylko moje zdanie, ale wielu innych osób.

Po skończonym meczy zadzwoniłam do moje Córki, aby omówić refleksje po meczu, i proszę bardzo, co usłyszałam:
- Mamuś, nie teraz, najpierw muszę sama przegryźć tę porażkę.
No cóż, musiałam się pogodzić z Córki podejściem do porażki, zadzwoniłam więc do Syna, i usłyszałam dokładnie to samo:
- Mamuś, nie teraz, najpierw muszę sam przegryźć tę porażkę.
O rany, jak bardzo jest mi żal moich Dzieci... to znaczy... chciałam powiedzieć... Poldiego.

W ostatniej kolejce grupowej Niemcy zmierzą się z Ghaną. Mam nadzieję, że tym razem pech ich opuści.
Poldi, trzymam za Ciebie kciuki!

HKCz
(18.06.2010.)

Ufff... jak gorąco!

U nas wprawdzie nie ma takich upałów rodem z Sahary jak w Polsce, ale też gorąco. Postanowiliśmy więc dzisiaj wybrać się nad nasze ulubione jezioro nieopodal naszego miasta. Pojechaliśmy oczywiście autem, bo to odległość kilkunastu kilometrów.
Na parkingu nad jeziorem przeładowaliśmy nasze bagaże na drugi środek lokomocji... i jazda! Byle szybciej do wody, bo w aucie spociliśmy się jak szczury. Wprawdzie klima w aucie jest, ale rzadko jej używamy na krótkich odcinkach, bo, jak by nie patrzeć, nie jest najzdrowsza na drogi oddechowe.
Wio koniku...!
Córcia ciągnie nasz majdan, a Wnusie już z przodu pędzą by jak najszybciej zobaczyć jezioro.
O, widać już jezioro!
Lubię to jezioro. Jest pięknie położone, zewsząd otoczone górami i lasami.
Oto i jezioro w pełnej krasie.
...a właściwie tylko jego mała część.
Wędrujemy dalej brzegiem jeziora.
...na nasze stałe, ulubione miejsce.
Na samym początku trzeba nam było statkiem popływać.
...już Wnusio o to zadbał.
Zaraz potem, hop do wody!
Ależ ta woda wspaniała! Chłodna, czysta... mokra.
Słoneczko chyli się już ku zachodowi.
...czas na ostatnie pływańsko.
Babcia Halszka pływańskiem orzeźwiona i ożywiona jak się patrzy, 
nawołuje już swoją kochaną czeredkę.
Dzieciaczki, w dwuszeregu zbiórka!
Wracając do auta, zasuwaliśmy drugą stroną brzegu, i proszę bardzo, 
co po drodze zobaczyliśmy... Szok!
Czegoś takiego jak żyję nie widziałam... A trochę już żyję. Drzewo wyglądało jakby go w całości poddano galwanizacji srebrem. Dokładnie całe, równomiernie wysrebrzone mieniło się w promieniach słońca. Rozdziawiając buzie z ciekawości, podeszliśmy do drzewa... i aż nas zamurowało. To, co zobaczyliśmy z bliska, było okropne... Pod drzewem było pełno jakichś małych i bardzo ruchliwych larw. Z krzykiem obrzydzenia odskoczyliśmy od drzewa i natychmiast wzięliśmy nogi za pas... i w te pędy pognaliśmy drogą prowadzącą na parking.
A przyśpieszenia po tym widoku dostaliśmy, że ho, ho!
...w mig byliśmy przy aucie... i jazda do domciu!

HKCz
14.06.2010

Dzień niepodobny do dnia

Taki dzień, i każdy kolejny, mają tylko ludzie kochający życie i aktywnie żyjący. Ludzie, którzy mają wiele obowiązków, ale też i pasje. Ludzie, którzy są pozytywnie nastawieni do otaczającego ich świata.
Nie wiem, co mnie dzisiaj naszło na takie refleksje. Pewnie to po dzisiejszym spotkaniu z moim sąsiadem z przeciwka, który mi dzisiaj powiedział tak:
- Pani Halszko, że też się pani chce tak z samego rana gnać do lasu! Czasami widzę panią przez okno, kiedy nad ranem, chcąc się czegoś napić, wyłażę na moment z łóżka.
Cóż miałam mu odpowiedzieć, skoro znam go nie od dziś, i wiem, że ciągle narzeka na wszystko i wszystkich? Ze śmiechem zadeklamowałam mu tylko moją poranną motywację:

Świtać zaczyna już dookoła…
Ze snu się budzi ptaszyna wesoła,
Zewsząd radosne jej słychać trele…
Jazda z łóżeczka! - Czas opuścić pościele.


- i pobiegłam do swoich obowiązków, nucąc piosenkę Piotra Szczepanika: „Dzień niepodobny do dnia".

Nie będę się jednak dzisiaj rozpisywać w powyższym temacie, bo bardzo zajęta ostatnio jestem... A muszę przecież jeszcze śledzić sytuację w Polsce. Oj, wszystkie kolejne dni nic a nic nie będą podobne do siebie...

Jeszcze tylko załączę kwiatuszek dla naszego Kochanego Promyczka w dniu Jej urodzin... i znikam.

Kochany Promyczku, to dla Ciebie... Bądź szczęśliwa!


Dzieło pasjonata fotografii - mojego Drogiego Kuzyna Antka.

HKCz
(17.06.2010)

Błagam, tylko nie Kaczyński

Za tydzień wybory. Jestem z tego powodu bardzo podekscytowana i zarazem zaniepokojona. Boję się o Polskę. Jeszcze nigdy do tej pory tak się nie bałam. Nawet za czasów stanu wojennego, kiedy to z chwilą jego ogłoszenia przez Jaruzelskiego byłam 7 dzień za granicą (pisałam o tym we wspomnieniu: "Przeklęta data 13 grudnia 1981 r.”). Owszem, był to dla mnie ogromny szok, ale wiedziałam, co mam zrobić, a zrobić miałam jedno: wrócić jak najszybciej do Polski. Bez względu na wszystko. Teraz jednak boję się bardziej. O Polskę się boję. Ewentualna wygrana Kaczyńskiego to kolejne lata Polsce w plecy, że się tak kolokwialnie wyrażę. I to nie tylko dlatego, że Kaczyński nie nadaje się do rządzenia, bo to nienawistny, agresywny megaloman (megalomanii pewnie już w dzieciństwie bliźniacy się nabawili — po ich sławetnej roli w filmie: „O dwóch takich, co ukradli księżyc"), bo to człowiek pałający rządzą władzy, a i fałszywy dwulicowiec, jak się teraz okazuje. Nie tylko dlatego, że to okropny manipulant, że stale manipuluje ludzkimi uczuciami i że na tragedii smoleńskiej oraz związanej z powodzią prze do przodu, robiąc ludziom wodę z mózgu swoją nagłą dobrocią, swoją nagłą cudowną przemianą, swoją nagłą miłością do wszystkich. Nawet do Rosjan. I że wykorzystuje zwłaszcza ludzi młodych, niepamiętających jego stylu rządzenia, i ludzi nieznających się na polityce, i gra obiema tragediami na ich uczuciach. Ba, swoją „cudowną przemianą" udało mu się nawet namieszać w głowach swoim konkurentom i tragedią smoleńską zakneblować im usta. Widać wyraźnie, że każdy z nich boi się teraz traktować go jako tego prawdziwego Jarosława Kaczyńskiego, bo nie chce być uznanym przez społeczeństwo za kogoś bez serca, za kogoś kopiącego leżącego.

To, jak zachowuje się teraz Kaczyński, i do czego doprowadza, jest okropne, żeby nie powiedzieć obrzydliwe... Ale to nie tylko dlatego Polskę być może czekają kolejne smutne lata, przede wszystkim dlatego, że jego ewentualna prezydentura w kłótliwych, nienawistnych relacjach z rządem Tuska ni jak dobrych efektów dla Polski przynieść nie może. Będzie jeszcze gorzej niż za czasów prezydentury jego brata. Będzie jeszcze gorzej niż za czasów rządów obu bliźniaków. — „Panie prezesie, melduję wykonanie zadania!" — te słowa nieżyjącego Lecha w dniu wyborów na prezydenta (23.10.2005 r.) — mówią same za siebie. Wiadomo, kto w tej dwójce był mózgiem wszystkiego.

To teraz, kiedy Jarosław stracił brata bliźniaka, swoją bliźniaczą duszę (tę nieco łagodniejszą), kiedy swoją kandydaturą usilnie próbuje zagłuszyć w sobie wyrzuty sumienia za tę stratę (bo z pewnością je ma, i to uzasadnione), kiedy tylko prezydentem zostanie, wnet buchnie jeszcze większą agresją i nienawiścią i jeszcze bardziej skłóci Naród Polski. Jeszcze bardziej ośmieszy Polskę w oczach całego świata.

Czy tak ma wyglądać Polska przez kolejne lata? Czy w Polsce musi być aż tyle nienawiści, i to mimo wiary chrześcijańskiej? Czy w Polsce musi ciągle wrzeć? Czy Polska nie może wreszcie budować przyszłości w spokoju, mądrze, bez nienawiści? Może! Stopniowo, krok po kroku, ale tylko wtedy, kiedy Kaczyński nie zostanie prezydentem.

Takie jest moje zdanie. Takie jest zdanie wielu Polaków, którym dobro Polski leży na sercu i którym obca jest nienawiść i rozdrapywanie ran z przeszłości. Takie jest zdanie większości Polaków, którzy z podniesioną głową chcą żyć do przodu, a nie co rusz odwracać głowę do tyłu w obawie przed atakiem tych trzęsących się z nienawiści.

Z racji tego, że mieszkam poza granicami kraju, a bardzo interesują mnie losy Polski, na bieżąco śledzę w TV sytuację w Polsce. Także dużo czytam. Interesują mnie też wypowiedzi Rodaków, i tych stojących za Kaczyńskim, i tych mu przeciwnych. Po tej lekturze za każdym razem dochodzę do tego samego wniosku, że najwięcej chamstwa i nienawiści jest w ludziach stojących właśnie za Kaczyńskim, a co gorsza, są to ludzie, którzy deklarują wiarę w Boga. Jestem tym faktem przerażana. Podwójnie przerażona.

W tym miejscu pozwolę sobie przytoczyć jeszcze komentarz jednego z internatów do pewnego artykułu na WP, który jest przeciwko Kaczyńskiemu. Komentarze tych, co stoją za nim, ze względu na stek chamskich i nienawistnych słów, skierowanych do ludzi o odmiennych poglądach, nie nadaje się do zacytowania... A ci, niestety, najwięcej komentują każdy, najmniejszy nawet artykulik. Oto ten komentarz:

11 czerwca 2010 - „Ludzie opamiętajcie się, tylko nie Kaczyński! Jego Wybór oznacza chaos w kraju i jeszcze ostrzejszy konflikt między Prezydentem a rządem niż to miało miejsce za kadencji jego brata Lecha. Oznacza też izolację na scenie międzynarodowej. Już dziś Kaczyński jest źle odbierany na świecie, a gdy zacznie uprawiać zapowiadaną agresywną politykę zagraniczną nikt z Polską nie będzie chciał rozmawiać i traktować nasz Kraj poważnie, co będzie miało bardzo poważne skutki dla naszej Gospodarki i nas wszystkich. Naszego Kraju nie stać na zabawy Pana Kaczyńskiego w agresywno-dyktatorską politykę. Ten człowiek dla władzy zrobi wszystko, społeczeństwo i jego dobro się nie liczy. Nie głosujmy na niego 20 VI!”.

***

Kwiatuszek z mojego ogrodu - dla Wszystkich Polaków na Dzień
Wyborów Prezydenckich. 

Piwonia obwieszcza prawdziwy początek lata, początek wakacji... Obyśmy w ferworze wyborów nie zapomnieli o tym cudownym czasie.
Aha, jako ciekawostkę podam, że już w XVI w. sproszkowanych korzeni piwonii używano przeciwko spazmom... Hihihi! wspominam o tym nie bez powodu, bo być może niektórym z nas może się przydać w momencie ogłoszenia wyników wyborów prezydenckich.


A tak swoją drogą, to w mało którym kraju wybory prezydenckie wywołują aż tyle emocji w narodzie co w Polsce. Żeby emocje te były wyznacznikiem patriotyzmu, byłoby wspaniale... Niestety, w Polsce nie są.

PS
(z dnia 13 czerwca)

Mój blogowy Przyjaciel Belfer zamieścił u mnie w Księdze Gości wiersz satyryczny w powyższym temacie, pozwalam więc sobie wiersz ten i tutaj zacytować. Oto i on:

Kiedy bagna sporo
i śmierdzi, jest super.
Czas stworzyć bajoro,
by moczyć kaczy kuper.


Wody trzeba dolać,
choć wokoło dramat.
Moheru idola,
wyborcza panorama.

Tak to właśnie robi,
"gołąbek pokoju".
Fajda by narobić,
jak najwięcej gnoju.

Pozdrawiam z placu boju,
gdzie walczę o mniej gnoju...
 

HKCz
12.06.2010
 
 

Kamienne impresje


A kuku…! To ja, Halszka.

Kamienie fascynują mnie od zawsze. Różne kamienie. I te ogromne, ukształtowane przez Matkę Naturę, po których można chodzić, wspinać się, albo przynajmniej nimi oko nacieszyć, i te mniejsze, ukształtowane w różnych formach przez człowieka, a zwłaszcza dzieła sztuki wykonane w kamieniu.
Fascynują mnie również malutkie kamyczki. Wszędzie je zbieram, i przynoszę do domu co piękniejsze okazy. Różnokolorowe, o różnej wielkości i kształcie. Najcudowniejsze oczywiście są te z odciśniętymi żyjątkami albo roślinkami. Już w dzieciństwie, w domu rodzinnym, miałam specjalnie wydzielone miejsce na te moje cudeńka natury.

Każdy kamyk, to inna historia. I to nie tylko historia danego kamyczka, ale i moja własna. Bo też każdy kamyczek w różnych miejscach i w różnych okolicznościach znajdywałam. Każdy z nich, miał dla mnie, i ma, dużą wartość. Emocjonalną.
Kamienie szlachetne również mnie fascynują. A jakżeby inaczej? Kobietą jestem. Ale przyznam szczerze, że bardziej ze względu na ich wartość ozdobną, jak i wartość oddziaływania na człowieka, aniżeli materialną.
Każdy kamień występujący na kuli ziemskiej ma ogromną moc. Dlatego też z wielu z nich sporządza się środki lecznicze i kosmetyczne. A odpowiednio dobrany do potrzeb danej osoby, wywiera na nią pozytywny wpływ. To zrozumiałe, że kamienie muszą być odpowiednio dobrane, wszak oddziaływanie poszczególnych kamieni może się różnić w zależności od ich indywidualnych właściwości.
A to kamyczki, które ja zawsze noszę przy sobie.


Te kamyczki to prezent sprzed lat od Mikołaja… w postaci mojej Synowej, której się również udzieliła moja fascynacja kamieniem.



A oto kilka moich kamiennych impresji:

Na betonie kwiaty nie rosną.
…ale na kamieniu tak.

Góra wspinaczkowa w naszym mieście.
…mam przed nią respekt.

Dzik jest dziki… i jak diplodok wciska kamienie.
Rezerwat przyrody w naszym mieście.

Wszystkie Dobre Moce… przybywajcie!!!
Moja Wnusiu w Hexenhöhle (tłum. Jaskinia Czarownicy) - w naszym mieście


Jedna Dobra Moc już przybywa.
Najmłodszy Wnusio uczy się wspinaczki… Na nawoływanie Siostrzyczki, zjawia się natychmiast.

Kamień na kamieniu, na kamieniu kamień, a na tym kamieniu jeszcze jeden kamień… O`le!
Moja druga Wnusia nad Jeziorem Maggiore w Italii.

Z dawnych lat (za czasów komuny) tylko takie kamienie znalazłam w albumie.
Nawet nie mogę sobie przypomnieć co to za pomnik. A może obalony został… i już go nie ma?
(Bogusiu, gdybyś do mnie zaglądnęła, pomóż mi proszę rozszyfrować tę zagadkę. Przetrzepałam w Internecie wszystkie pomniki w naszym mieście i nie znalazłam takiego cokołu) .


Grecja - Akropolis


Jedna ze starożytnych rzeźb w Muzeum Akropolu.


Hiszpania - kamienny brzeg w Benidorm - Costa Blanca.

Strój może mało odpowiedni na takie wspinanie się, ale na nogach buty miałam akuratne.
Fotka ta już jest w mojej galerii

Skały w moim mieście.
Solidna kamienna podpora… na starość jak znalazł. Tę fotkę też już zamieściłam w swojej galerii.
HKCz
(10.06.2010.)