wtorek, 27 lutego 2018

Powoli otwieram blogowe podwoje

Moja duma, mój nowy komputer, działa już na wysokich obrotach. Ale zanim na wysokich obrotach działać zaczął, to najpierw mój Syn oraz Zięć na wysokich obrotach działali. Syn wczoraj, Zięć dzisiaj. Okazało się, że zupełnie niepotrzebnie miałam obawy, objawiające się przelatującymi ciarkami po plecach, ponieważ, wszystkie moje pliki udało się z twardego dysku odzyskać. No to teraz, z tegoż powodu, cieszę się choby głupi. (śmiech). Jest tylko jeden szkopuł, który mąci chwilami moją radość… Bo jak na razie, moim mężczyznom nie udało się z Outlook`a odzyskać Adressbuch ze wszystkimi zapisanymi tam przeze mnie adresami mailowymi. No ale nie poddają się i nadal się starają je skądyś wyłowić. Mam nadzieję, że im się uda, gdyż w przeciwnym wypadku, byłaby to dla mnie niepowetowana strata. Samych tych najważniejszych dla mnie adresów, zapisanych tam miałam grubo ponad setkę.
Dzisiaj cały wieczór zaprzyjaźniałam się z moim nowym komputerem oraz uczyłam się wszystkich nowych programów. A mam ich teraz co niemiara. Mają być ponoć lepsze od poprzednich, jakie miałam zainstalowane w moim starym komputerze. Skoro tak, wytrwale uczę się dalej. Myślę, że do poniedziałku już je wszystkie na cacy opanuję. A co?! Przecie głupia (chyba) nie jestem? (śmiech) (oczko).
Póki co, zamieszczam parę zdjątek, bo akurat przed chwilą udało mi się opanować nową wersję IrfanView.

Mój Wnusio na wczorajszym spacerku po mieście. Po grypie A/H1N1 nie ma już śladu. A wyleczony został samymi homeopatycznymi lekami. Bez żadnego antybiotyku.


Moja dzisiejsza ścieżka zdrowa u podnóża góry.


Zjazd narciarski w naszym mieście. Fotkę jest niezbyt wyraźna, ponieważ zrobiłam ją ze szczytu przeciwległej góry oddalonej o ok. 6 km.


Poniższe zdjątka maszyn leśnych, zrobiłam na specjalne życzenie mojego Wnusia. Robią wrażenie, co nie? Mój Wnusio jest nimi zachwycony. Wręcz przepada za tego typu maszynerią.



HKCz
(5.12.2009)

poniedziałek, 26 lutego 2018

Kiedy dziecku umiera zwierzątko

Kiedy dziecku umiera ukochane zwierzątko, ogarnia je czarna rozpacz. Śmierć ukochanego zwierzątka jest bowiem dla niego bardzo, ale to bardzo smutnym wydarzeniem. Nic w tym dziwnego, wszak dziecko traktuje swoje zwierzątko jak przyjaciela, jak członka rodziny. I my, dorośli, nie możemy rozpaczy jego bagatelizować. Mówić mu, że nie powinno się smucić, bo to tylko zwierzę.
W zeszłą niedzielę miałam okazję doświadczyć, jak bardzo dziecko potrafi cierpieć z powodu utraty swojego ukochanego zwierzątka-przyjaciela, bowiem mojej Wnuczce umarła świnka morska.
Wnuczka kocha jazdę na nartach (<kliknij), i cały dzień była z rodzicami i z młodszym braciszkiem w Alpach Austriackich na nartach. Kiedy wrócili do domu, rodzeństwo od razu pobiegło do pokoju swoich dwóch świnek by je nakarmić i pobawić się z nimi. Niestety, okazało się, że świnka Wnuczki, Lucy, leży i się nie rusza, zaś świnka Wnuczka, Mercy, w bezruchu stoi nad nią. Moje kochane Wnuczęta wpadły w rozpacz i zaczęły płakać.
Kiedy moja Córka usłyszała głośny, przejmujący płacz, dochodzący z pokoju świnek, przerażona, w momencie zbiegła na dół. Widząc, co się stało, sama się rozpłakała. Bo też moja Córka bardzo lubiła te świnki i zawsze o nie dbała.
Po chwili moja Wnuczka z płaczem zadzwoniła do mnie.
- Babciu, moja świnka nie żyje!
- Och, jakie to smutne! - zawołałam do słuchawki przerażona jej płaczem. - Biedna.... No ale cóż mamy zrobić, moja kochana?! Tak już w życiu jest, że wszystkie żywe istoty muszą kiedyś odejść do innego wymiaru... Ale wiesz co, one tylko ciałem odchodzą, bo tak po prawdzie, żyją nadal... Żyją tak długo, jak długo będziemy o nich pamiętać... i pamięć o nich w serduszku nosić.
Po krótkiej rozmowie udało mi się Wnuczkę uspokoić. Opowiedziałam jej wtedy jeszcze o moich zwierzątkach z dzieciństwa, a także o zwierzątkach jej Mamy z dzieciństwa. Na jej prośbę, obiecałam jej też, że napiszę coś o świnkach na swoim blogu.

Bardzo mi było żal Wnuczki. Wnuczka zresztą też. Tak samo był smutny. Jak to dobrze, że, wiedziona przeczuciem, kupiłam im pod choinką pluszowe świnki morskie o takim samym futerku co ma Lucy i Mercy. Od tej pory śpią z nimi. Oczywiście każdy ze swoją. Teraz te przytulanki jeszcze bardziej będą im potrzebne.
Natomiast te dwie żywe świnki morskie, moja Córka kupiła swoim dzieciaczkom już ponad 2 lata temu. W jednym z wolnych pokoi urządziła świnkom istny raj. Dwie duże klatki połączyła ze sobą, i w jednej zrobiła im jadalnię i sypialnię, a w drugiej wybieg, z różnymi przyrządami do zabawy. Pokój oczywiście przystroiła różnymi obrazami, kwiatami, a naprzeciw klatek urządziła kącik dla dzieci, ze stolikiem i fotelami włącznie.
Wszyscy bardzo lubiliśmy te świnki. Często tam siadałam w fotelu i przyglądałam się ich harcom. Świnka Wnuczki, była bardziej ruchliwa i widać było, że podporządkowała sobie świnkę Wnuczka. Hihihi...! podobnie jest i u moich Wnuczków.
W okresie lata, czasami i zimy, kiedy wyjeżdżali całą rodzinką na urlop, codziennie jeździłam świnki karmić. Rybki akwariowe także. Lubiłam to zajęcie. W lecie świnki były zawsze na dworze, w ogrodzie. Córka kupiła im specjalnie taką drewnianą, dwuczęściową budkę, jak dla królików, tyle, że nieco mniejszą. Pamiętam, że jak tylko wchodziłam na podwórko, to te kochane świntuszki wydawały z siebie takie pocieszne piski. Nie widząc mnie jeszcze, już mnie wyczuwały.

Kiedy uspokoiłam Wnuczkę, porozmawiałam jeszcze z Córką. Wreszcie ustaliłyśmy, że pochowamy świnkę w ogrodzie, obok złotej rybki, która zmarła rok temu. Wnuczka, słysząc to, znów buchnęła płaczem. Po chwili się jednak uspokoiła i przystała na to. Na drugi zaś dzień, poprosiła Mamę smutnym głosem, aby kupiła jej nową świnkę morską. Powiedziała, że o Lucy nigdy nie zapomni, bo bardzo ją kochała, ale teraz, kiedy jej nie ma, martwi się bardzo o Mercy, że jak będzie sama, to ze smutku też może umrzeć. Córka oczywiście chciała natychmiast spełnić jej prośbę, byleby już tak nie cierpiała. Po lekcjach w trójkę objeździli wszystkie sklepy zoologiczne, a świnki morskie jakby wcięło, w żadnym sklepie świnek nie było. W końcu w oddalonym o 50 km mieście, udało im się świnkę kupić. Taką malutką... za to dwa razy droższą.

Na zdjęciu moja Wnuczka ze świnką braciszka, Mercy, oraz jej koleżanka z jej świnką Lucy.


Mam tylko takie fikuśne zdjątko ze świnkami...
moja Wnuczka nawet nie wie, że je mam. Będzie miała niespodziankę. 


Świnka Mercy w swojej sypialni.


Taka samotna i taka smutna...

Z mojego dzieciństwa pamiętam, jaka sama zrozpaczona byłam, kiedy mój piesek zginął pod kołami pędzącego ulicą samochodu. Miałam wtedy jakieś 6, 7 latek. Niosłam go z płaczem do domu, nie bacząc nawet, że całe moje białe rajtuzki były brudne od jego krwi... i kupy. A muszę w tym miejscu dodać, że już wtedy straszliwą pedantką byłam. Moja Mama zawsze mówiła, że kiedy tylko zdarzyło mi się wybrudzić, zaraz biegłam się przebrać. Tym razem, z rozpaczy, nie w głowie mi były moje białe rajtuzki. Tak bardzo kochałam mojego pieska Mikusia. I tak strasznie żal mi go było. Pochowałam go w ogrodzie. Zrobiłam mu piękny grób, posadziłam stokrotki, i nawet malutką figurkę aniołka na grobie mu postawiłam. Codziennie biegałam się tam modlić. To było dla mnie straszne przeżycie... Musiało nim być, skoro to wszystko tak dokładnie pamiętam do dziś.

Obiecałam też Wnuczce przeczytać jej raz jeszcze moją bajeczkę o świnkach, którą napisałam kilka lat temu, a do której ona później, jako 6-latka (wtedy), zrobiła ilustrację. Wprawdzie bohaterkami mojej bajki nie są świnki morskie, a świnki z kosmosu, ale zawsze to świnki.

A oto i ilustracja mojej Wnuczki do tej bajki.
Hihihi...! widać, że świnki są z kosmosu... antenki mają na uszach, jak się patrzy.

Proszę Państwa, oto APO-Lineus i APO-Lonia oraz pani Puchaczowa we własnej osobie!

HKCz
(10.02.2011.)

Hej, na narty!

Piękna pogoda jest dziś na dworze,
Trudno więc nie być w dobrym humorze.
Śniegiem prószyło calutką noc...
Białego puchu na dworze moc.

Hej, na narty... hejże-ha!
Póki piękna aura trwa!


Kto kocha zimę, ten już wie,
Co będzie dziś robił i gdzie...
Ja też uwielbiam zimy uroki,
Zwłaszcza bielutkie narciarskie stoki.

Szus na nartach... hejże-ha!
Póki piękna aura trwa!



Nic a nic nie przesadziłam z tą dzisiejszą, piękną pogodą. Od rana było błękitne niebo i słoneczko świeciło aż miło. Było mroźno, to fakt, ale to i dobrze, bo śnieg kupy się przynajmniej trzymał. A jak jest taka właśnie pogoda, moje dzieci z dzieciaczkami wiedzą, co robić będą... i gdzie. Dziś już z samego rana ruszyły na najbliższy w naszym mieście stok narciarski. A ja po chwili za nimi.
W nocy tyle śniegu napadało, że stok narciarski w ogóle nie trzeba było armatkami śnieżnymi naśnieżać. I chociaż słoneczka na nim jeszcze nie było, bo góry zasłaniały, to i tak czuło się jego dobroczynne działanie. Och, jak pięknie było na stoku!
Pojechałam za dziećmi niestety nie po to, żeby sobie poszusować na nartach, a jedynie po to, aby podziwiać moją szusującą rodzinkę. Bo ja, przykra sprawa, ale tego akurat sportu „nie liznęłam”. Tak jakoś wyszło. No cóż, jam człowiek z polskich nizin, i jedyne co, to w Polsce na biegowych nartach trochę jeździłam. Na nartach zjazdowych, niestety nie miałam okazji... Chociaż nie, pardon, raz miałam okazję... hihihi...! ale jaką?! Było to jakieś 25 lat temu, jeszcze w Polsce. Pamiętam, że byłam wtedy z moimi małymi dziećmi na odwiedzinach u mojej starszej siostrzyczki, która mieszka koło Cieszyna. W tym dniu wrócił jej 13-letni syn z narciarskiego obozu z Wisły. Bardzo mi się podobał jego sprzęt narciarski. Wyraziłam swój żal, że tak bardzo mi się szusowanie na nartach podoba, a niestety nigdy nie miałam ku temu okazji. A mój siostrzeniec na to:
- To jaki problem okazję stworzyć? U nas za domem jest wysoka skarpa. Może ciocia tam właśnie spróbować. Ja sam na niej zaczynałem swoją przygodę z nartami.
- No wiesz synu, chcesz by ciocia się zabiła?! - moja siostra na to.
- E tam... zaraz zabiła - na to ja ze śmiechem. - W razie czego, w razie jakiegoś zagrożenia, wyhamuję pupą. Stary sportowiec ze mnie, nie? Technikę jazdy znam, wprawdzie tylko teoretycznie, ale to zawsze coś... a praktycznie, się okaże.
Po czym pokazałam siostrzeńcowi co z techniki wiem, a on mi dał jeszcze kilka wskazówek od siebie... i wcisnął mi na nogi swoje buty narciarskie. No i wszyscy, jak jeden mąż, poszliśmy na skarpę. Dobrze, że nie było daleko, bo w tych buciorach śmiesznie mi się szło. Na szczycie skarpy siostrzeniec przypiął mi narty... i ruszyłam w dół. Bez lęku. A co?! O stchórzeniu mowy i tak być nie mogło. Jakżebym przed dziećmi wyglądała? Ze zjazdu na nartach pamiętam tylko głośny śmiech. Wszyscy się śmiali, i ja też. Ze śmiechem zjechałam w dół i zatrzymałam się dopiero pod nogami grupki dzieci ciągnących sanki. A zatrzymałam się oczywiście po ostrym hamowaniu swoją szanowną pupiną. Trochę bolało, ale co tam, ważne że radości mieliśmy wszyscy co niemiara. No i to właśnie była cała moja przygoda z nartami zjazdowymi. Szkoda!


Moje dzieci za to szybko się nauczyły sztuki narciarskiej (Syn zaczął od snowboardu), już tutaj, w Niemczech. Tu mieszkamy w górach. Teraz i wszystkie moje wnuczki szusują. I to jak. Aż się dzisiaj popłakałam, widząc mojego najmłodszego 5-cio letniego Wnuczka, który po 2 dniach kursu narciarskiego zasuwał po stoku jak stary, bez żadnego lęku. Oto on:

Prawda, że ma idealną postawę narciarza?


A jaki przy tym szczęśliwy! Kiedy zjeżdżając, zobaczył mnie u podnóża stoku, z daleka już wołał do mnie: - Babciu, ja jeżdżę na nartach, widzisz?!!!

Tu Wnuczek jeszcze w grupie „kursantów” z panem Instruktorem narciarstwa.


Chwila teorii... i w międzyczasie, pan Instruktor poczęstował dzieciaczki czekoladkami. Mój Wnuczek jest najmłodszy w grupie, ale swoimi umiejętnościami jazdy nic a nic nie odstaje od grupy. Wręcz przeciwnie.

Wnuczek zasuwa pod górę wyciągiem linowym...



Ale potem, po skończonym 2 godz. kursie, już prywatnie, na górę jechał wyciągiem orczykowym, który znajduje się po prawej stronie stoku. Zdjątka mu tam nie zrobiłam, bo postronnym, bez karty, nie można było się tam dostać.

Moja Córka akurat szusuje...


To ta pierwsza, w niebieskich spodniach.

  Jest już na dole... i woła: 


 - Halo, Mama, chcesz spróbować?!
- Wolne żarty! - odpowiedziałam, parskając śmiechem,
i po chwili dodałam: - Już ja lepiej zostanę na dole, w roli rodzinnego fotoreportera.

Moja 8-letnia Wnuczka zjechała zaraz za swoją Mamą.


Ta to szusuje już... jak stara narciarka.

A to fotki sprzed 4 lat. Widać na nich jak się moje Wnuczki w sztuce narciarskiej zaprawiały.



Mój Zięć i 4-letnia wtedy Wnuczka oraz moja Synowa i 3-letnia wtedy Wnuczka.

Mój Zięć i Synowa na nartach jeżdżą przepięknie. Nic dziwnego, oboje się w górach urodzili i jeżdżą na nartach od najmłodszych lat.

 Mój najstarszy Wnuczek, wtedy 6-letni, szusował już wówczas jak wytrawny narciarz.



Właśnie chwycił orczyk, umieścił go gdzie trzeba, czyli pod pupą.. i jazda wyciągiem na szczyt stoku.

 A oto i mój Syn – snowboardzista.



Dla mojego Syna nasze okoliczne stoki narciarskie to „pikuś”. Jeździ więc, albo w Alpy Francuskie, albo Austriackie.
Piękne widoki, nieprawdaż?


HKCz
(29.01.2011)

Meldunek z pola walki

Melduję posłusznie, że mój wnuczek jest już całkiem zdrowy i dzisiaj poszedł pierwszy raz po chorobie do przedszkola. A ja? Ja nadal jestem zdrowa. Świński wirus A/H1N1 się mnie nie ima. Chociaż przez cały czas choroby mojego wnuczka byłam przy nim. Wygląda na to, że maszyneria w moim układzie odpornościowym pracuje jak się patrzy. Pewnie też i moja codzienna profilaktyka dobrze się mu przysłużyła. No ale że nieszczęścia muszą jednak chodzić parami, żeby nie wiem co, to zamiast mnie, wirus zaatakował mój komputer... i szlag go z kretesem trafił. Rozkraczył się na amen. A może obraził się na mnie za to, że go w poniższym wpisie  wszem wobec nagiego pokazałam? No cóż może i dlatego. Ponoć maszyny też mają dusze i czują. Jakkolwiek by nie było, fakt faktem, że od tygodnia nie mam komputera a jedynie laptopa. Córka mi pożyczyła. Ale cóż to za dziwne ustrojstwo? Malutkie to to... i ni jak do moich niezgrabnych, wręcz bokserskich rąk nie pasuje. Ciągle coś nieopatrznie paluchami zahaczam i cuda niewidy mi z mojego pisania wychodzą. Tym bardziej, że moje paluchy ciągle pamiętają zwykłą maszynę do pisania i silą rzeczy mają w sobie zakodowaną siłę uderzenia. A jeszcze do tego wszystkiego, laptopek ten ma klawiaturę niemiecką. No niby też na zasadzie "Qwerty", ale jednak nie całkiem, bo chociażby właśnie literka "y" jest tam gdzie w polskiej klawiaturze "z"... i na odwrót. Dlatego też ciągle się mylę i moje pisanie wygląda jak wygląda. A takich różnic w klawiaturze jest więcej. A już zwłaszcza brak jest na niej naszych polskich ogonków. I jak mi pisać bez nich? Ja kocham nasze polskie ogonki i moje pisanie bez nich wcale mi się nie podoba. Ale jeszcze parę dni i na nowo rozszaleję się z pisaniem... A co?! Przecież pisanie jest esencją mojego życia.

Huuurrraaa!!! Przed chwilą dzwonił mój kochany syn z cudowną wiadomością. Otóż mój komputer, przez niego zamówiony, przed chwilą dostarczono. Jakże się cieszę! Teraz tylko mój syneczek wszystkie moje programy w nim zainstaluje, no i najważniejsze... zajmie się odzyskiwaniem danych z twardego dysku mojego rozkraczonego komputera. Kurczę pieczone...! aż mi ciary po plecach przelatują na samą myśl, że mógłby mieć problemy z ich odzyskaniem. Toż to na tym szanownym twardziutkim dysku moja kilkuletnia krwawica jest zapisana. I nie tylko, bo wiele jeszcze albumów ze zdjęciami i innych ciekawych, potrzebnych rzeczy. No nic, najbliższy czas pokaże jak będę wyglądać w nowym kompie. Mam nadzieję, że nie jak... przez okno.

No nic, najbliższy czas pokaże jak będę wyglądać w nowym kompie... Mam nadzieję, że nie jak przez okno?! :D

Grzecznie informuję, iż następny mój meldunek puszczę w świat już z mojego nowiusieńkiego i zapewne tak samo bardzo kochanego kompa. Tymczasem Wszystkich bardzo serdecznie pozdrawiam oraz nieustającego zdrówka życzę! Halszka

PS
Tekst poprawiłam już na nowym komputerze, bo bez naszych polskich ogonków i kreseczek nijak mi się nie podobał.


HKCz
4.12.2009


Załapałam wirusa A/H1N1

Niestety. To pewne. Mam go w sobie. Skąd ta pewność? No bo skoro mój najmłodszy wnuczek załapał go w przedszkolu i od wczoraj jest chory, a ja przez cały czas z nim byłam, wszystko przy nim robiłam, na rękach biedulkę nosiłam — to jakżeby inaczej? Teraz tylko czekać, czy ten świński wirus, o przepraszam, A/H1N1 się we mnie rozpanoszy… i z nóg powali. Wcześniej go lekceważyłam, a teraz stanęłam z nim oko w oko... A to ci dopiero! Zaraza jedna!
Wczoraj wieczorem, kiedy od mojego wnuczka wróciłam do domu, nafaszerowałam się czosnkiem. Tak na wszelki wypadek. Może przepędzi tego skubańca z mojego organizmu. Zaś dzisiaj z samego rana pognałam do lasu, aby się porządnie wypocić. Zasuwałam świńskim truchcikiem po leśnych ścieżynkach ponad godzinę i rzeczywiście spociłam się jak prosiak. Mam nadzieję, że wypociłam tego świntucha. Zobaczymy… Najbliższy czas pokaże.
Przed chwilą rozmawiałam telefonicznie z moją córką. Mówiła, że mój wnusio chorutki jest jeszcze bardzo, ale trzyma się dzielnie. Po chwili i sam wnusio zadzwonił do mnie.
Babciu, ale ty nie możesz być chora — powiedział między jednym kichnięciem a drugim. — Bo jak ja wyzdrowieję, to kto mnie z przedszkola odbierze? Mama musi pracować. Tata też.
No nie mam wyjścia. Muszę być zdrowa. Dla mojego wnuczka. Dla pozostałych wnuków także. Najstarszy wnuk (z kolei syn mojego syna) jest już po chorobie. Jakieś dwa tygodnie temu chorował. Ale ja wtedy nie miałam z nim bezpośredniego kontaktu i z jego świńską… o pardon… grypą A/H1N1. Tym razem kontakt miałam, i z wnuczkiem, i z… e tam, będę się przejmować! Co ma wisieć, nie utonie.

Gdybym w najbliższych dniach zamilkła, oznaczać będzie niezbicie, że ten skubany wirus się we mnie jednak rozbisurmanił. No dobra, nie będę już przynudzać tym świńskim tematem, bo z pewnością każdy ma go już dość. Pożyjemy to i zobaczymy jak będzie. Ale tak na wszelki wypadek, każdemu mocnego układu immunologicznego życzę. Sobie również.



Z dzisiejszego duktu leśnego pozdrawiam ja i mój cień… Ha, jak widać, nogi 
mam długie… Może temu świńskiemu wirusowi nie uda się mnie z nich powalić?


A to przy okazji wkleję jeszcze kilka innych zdjęć z dzisiejszego spotkania z Naturą.


Dąb nad urwiskiem. Dzisiaj wygląda jak jeleń na rykowisku. A tam w
dole, widać część mojego miasta.


Też ten sam dąb na tle przepięknego błękitu dzisiejszego nieba.



Zdrowo spocona, wracam autem do domu. Na wprost widać krzyż, czyli 
szczyt góry. (fotka trochę niewyraźna, bo robiłam ją w czasie jazdy
 przez szybę).


HKCz
28.11.2009


niedziela, 25 lutego 2018

Szkoła Muzyczna uczy, bawi i raduje


Niedawno byłam na koncercie w Szkole Muzycznej w naszym mieście. W samej Szkole Muzycznej bywam dość często, siłą rzeczy, wożę tam moje Wnuczki na zajęcia. Chociaż nie, w ostatnim roku już tylko Wnuczka, bo Wnuczce, po czterech latach nauki, odwidziała się już gra na gitarze i flecie. Do nauki gry na tych instrumentach nikt jej wcześniej nie przymuszał, sama bardzo chciała, tak i teraz, nikt jej nie zabraniał z nauki zrezygnować. Wnuczek jednak trzyma się mocno i z wielką przyjemnością chodzi na zajęcia, a także ćwiczy w domu. Najwyraźniej dostało mu się więcej muzykalnych genów po Papie, który jest bardzo muzykalny i jest frontmanem w amatorskiej grupie rockowej.

W tutejszej Szkole Muzycznej uczą się dzieci i młodzież w różnym wieku i chyba na wszystkich instrumentach. Na koncercie, na którym byłam, dały popis dzieciaki z sekcji gitarzystów. Koncert trwał ponad 2 godziny. Ponad dwudziestu gitarzystów grało razem i każdy z osobna. Gitarzyści byli trochę stremowani, ale gra szła im bardzo dobrze. Nauczyciel promieniał z radości, rodzice z dumy, pozostali widzowie z przyjemności. Dzieciaki dostały dużo braw, razem i z osobna, na siedząco i na stojąco.

Mój Wnuczek też był nieco stremowany. Zdradził mi to dopiero po koncercie, po cichu.


Po dziewczynkach stremowanie było bardziej widoczne… malowało się pięknymi rumieńcami.


Niektóre starsze dziewczynki łączyły grę na gitarze ze śpiewem.


Ta dziewczynka, pół Polka, pół Niemka, śpiewała najpiękniej. Sama skomponowała muzykę i napisała tekst (w jęz. angielskim) do wykonywanej piosenki.


W tutejszej Szkole Muzycznej takie koncerty odbywają się każdego roku - pod koniec roku szkolnego. Każda sekcja muzyczna ma osobne. Oprócz tego, dzieciaki grają na różnych imprezach miejskich i na wyjazdach. Oczywiście tylko te, które są muzycznie utalentowane, które muzykę kochają i lubią występować przed publicznością, bo przecież są też i takie dzieci, które uczą się tylko dla siebie.

PS
A tak wyglądały występy gitarzystów w 2015 roku > link 
Tu zaś króciutki > film 

HKCz
6.07.2014.

Bzitka kjowa*

Z cyklu: - „Świat oczami dziecka”
(fragment z mojej autobiografii)

Był piękny, letni dzień. Niedziela. Koniecznie trzeba było ten dzień mądrze wykorzystać. Wybierałam się więc z moim 4,5 letnim braciszkiem nad rzekę. Chciałam się trochę poopalać i popływać. Ha, miałam już wielką wprawę w pływaniu, bo też na wczasach w Międzybrodziu, z których wróciliśmy dwa tygodnie temu, pływać się nauczyłam. I to sama. A nauczyłam się w ten sposób, że najpierw na płytkiej wodzie, dostając rękami dna, puszczałam się co chwilę i przepływałam kawalątek odległości, a potem już płynęłam co raz dalej i dalej. Styl to był wprawdzie rozpaczliwy, ale zawsze to jakiś styl. A najważniejsze, że dzięki niemu, to znaczy temu stylowi, zaczęłam pływać na coraz to głębszej wodzie. Aż wreszcie, bez większego już strachu przepłynęłam cały basen nad jeziorem - tam i z powrotem. To była frajda! Ależ byłam z siebie dumna. Tym bardziej, że już od początku lata na siłę próbowałam się nauczyć pływać w naszym cukrowniczym stawie rybnym, a tam nie udało mi się niestety. Ale to chyba tylko dlatego, że kiedy pewnego dnia zawzięcie trenowałam naukę pływania, i kiedy z wody chciałam coś zawołać do koleżanki siedzącej na brzegu, zachłysnęłam się wodą i wraz z wodą połknęłam… fuj, obrzydliwą kijankę, których w stawie aż się roiło. Myślałam, że z obrzydzenia się tam, wśród tego paskudztwa, utopię. Z przerażenia, wywołanego obrzydzeniem, na moment mnie sparaliżowało, ale po chwili się spamiętałam i na oślep zaczęłam walić nogami i rękoma o wodę i jakimś cudem udało mi się do brzegu dostać. Potem przez cały czas chciało mi się rzygać, bo ciągle miałam na myśli, że to czarne świństwo pływa sobie w moim brzuchu. Odruchy wymiotne ustały mi dopiero na drugi dzień, kiedy wydaliłam z siebie przetrawioną kijankę. Od tego incydentu nie bardzo miałam ochotę na dalszą naukę pływania. Tak że teraz byłam przeszczęśliwa, że jednak już pływam. A pływanie tak bardzo mi się spodobało, że na wczasach, po paru dniach, nawet z moim braciszkiem na plecach spokojnie pływałam po jeziorze. Braciszek też miał frajdę. Tym większą, że nie czuł żadnego zagrożenia. Ze mną czuł się bezpiecznie. Wiedział, że ze mną żadna krzywda nie może go spotkać. Zapewne miał już to w swojej dziecięcej podświadomości zakodowane.

A to właśnie fotki z naszych wczasów w Międzybrodziu.


Ja z braciszkiem i z koleżeństwem z podwórka.


Nad potokiem Żarnówka. Z mamą i braciszkiem.

Wracam do naszego niedzielnego wypadu nad rzekę. Kiedy dotarliśmy już nad rzeką, zobaczyłam, że tama jest spuszczona. Ucieszyłam się. Postanowiłam rozłożyć koc nieco dalej od tamy, gdzie nie było aż tak głęboko. Chciałam przecież z braciszkiem pochodzić po wodzie. W tym miejscu rzeka przepływała obok naszej cukrowni. Też i tama należała do cukrowni. Idąc dalej, zauważyłam, iż duży odcinek wzgórzystego brzegu rzeki, graniczącego z ogrodzeniem cukrowni, został zamknięty parkanem. Zdziwiło mnie to bardzo, bo nigdy do tej pory tego parkanu tam nie było. Można było sobie iść wzdłuż rzeki aż do najbliższej wsi. Postanowiłam zignorować tę całą drewnianą blokadę. Bo co mi tam! Na terenie cukrowni przebywać mogłam zawsze bez problemu. Przesadziłam braciszka przez parkan i sama przelazłam. Po czym, w odległości może 50 m od tego parkanu, a tuż przy brzegu rzeki, rozłożyłam koc. Przebrałam braciszka w spodenki kąpielowe, zdjęłam z siebie sukienkę, i w stroju kąpielowym usiadłam z nim na kocu. Na początek zachciało nam się jeść. Po zjedzeniu dużej części domowych smakołyków, wzięłam braciszka na ręce i wlazłam z nim do rzeki. Braciszek coś tam na początku marudził, ale po chwili chlapaliśmy się już jak dwa morsy. Aż bryzgi leciały na wszystkie strony świata. Fajnie było. Woda było wprawdzie brudna, ale była przynajmniej ciepła i… mokra. Kiedy braciszek po długim moczeniu zaczął nagle szczękać zębami, wystawiłam go na brzeg i kazałam okryć się ręcznikiem. Sama zaś chciałam jeszcze trochę popływać. Szybko jednak zmieniłam zdanie, gdyż tego dnia jakoś zbyt dużo szczurów wodnych pływało przy brzegu. Nie to, że się ich bałam, nie. Ja się ich tylko brzydziłam straszliwie. Gramoliłam się akurat na brzeg, kiedy nagle usłyszałam nasilający się tętent. Natychmiast popatrzyłam w tamtym kierunku, i zdębiałam. Spomiędzy krzewów, rosnących na wzgórzystym brzegu rzeki, wyleciała rozjuszona krowa, i z podniesionym ogonem, gnała w naszym kierunku. W momencie przypomniało mi się jak parę dni temu tatuś mówił do mamusi, iż dyrektor kupił sobie krowę. Przerażona potwornie wyskoczyłam z rzeki i rzuciłam się na koc. Chwyciłam braciszka pod pachę i jak szalona zaczęłam z nim uciekać w stronę parkanu. Braciszek krzyczał wniebogłosy a ja gnałam resztkami sił, czując już na plecach złowrogi, chrapliwy oddech wściekłej krowy. W ostatniej dosłownie chwili dopadłam parkanu. Przekaturlałam braciszka po ziemi pod parkanem, a sama przesadziłam go szczupakiem. Byliśmy uratowani. Krowa wyhamowała przy parkanie i stanęła jak wryta. Wreszcie, prychając na wszystkie strony spienioną śliną, głośnym i przeciągłym muczeniem dała wyraz swojemu niezadowoleniu. Po czym się odwróciła i dostojnym krokiem poszła brzegiem rzeki. Braciszek wtulił się we mnie, i szlochając, powiedział: - „Bzitka kjowa”. - Biedny, tak bardzo był przerażony. Szybko go jednak uspokoiłam, bo zaczęłam bawić się z nim w puszczanie kaczek po wodzie. W czasie tej zabawy, cały czas zaglądałam jednak za dyrektorską krową. Musiałam przecież wrócić tam jeszcze raz, aby pozbierać nasze rzeczy. Z daleka widziałam jednak, że krowa stoi przy naszym kocu i nie odchodzi. Martwiło mnie to bardzo, ale co było robić, trzeba było czekać aż łaskawie odejdzie. Prawie dwie godziny czekaliśmy, a krowa nic, jak stała, tak stoi nadal. Nerwy już mnie brały na to głupie bydlę. A jeszcze do tego wszystkiego, braciszek zaczął marudzić, że chce papu. No to zaczęłam się już rozglądać za jakimś kosturem, z myślą, że jednak będę musiała to wstrętne krowisko jakoś sama przepędzić. Kiedy już stałam przy parkanie z pokaźną gałęzią w ręce i nabierałam odwagi by parkan przeskoczyć, usłyszałam nagle czyjeś głośne nawoływania: - „Malina, Malinka, chodź do mnie!” - Wychyliłam głowę zza parkan i zobaczyła portiera z cukrowni jak idzie ze wzgórza ku rzece. Jakżesz się ucieszyłam na jego widok. Ta wstrętna Malina najwyraźniej też, bo zaczęła radośnie muczeć i człapać w kierunku portiera - na usługach jej pana dyrektora. Portier nas nawet nie zauważył. Poklepał to wstrętne krówsko po zadzie, i razem z nią, oddalił się w stronę bocznej bramy cukrowni. Wtedy ja, dłużej się nie zastanawiając, posadziłam braciszka w wysokiej trawie, a sama przeskoczyłam parkan i pognałam po nasze rzeczy. Gdy dotarłam na miejsce, myślałam, że dostanę szoku. Wszystkie nasze rzeczy były stratowane i wymieszane jak groch z kapustą. Mało tego, koc był w dużej części wystrzępiony i przerzuty, braciszka spodenki w połowie zżarte, w połowie wymaćkane, nawet moja kosmetyczka była nadżarta i zielona od krowiego pyska. Rany, ależ byłam wściekła! Miałam ochotę popędzić za tym głupim, nieużytym, dyrektorskim bydlęciem i nakopać mu do zadka. Co za krowa! Musiałam jednak wracać do braciszka. W pośpiechu pozbierałam z ziemi wszystkie pozostałości po naszym ekwipunku, i z myślą, że poskarżę się na to dyrektorskie krowisko tatusiowi, pobiegłam do braciszka.

*Bzitka kjowa - tłum. z jęz. dziecięcego: brzydka krowa

***

Dzisiaj, kiedy tylko spotkamy się z braciszkiem, wspominamy nasze dzieciństwo. A mamy co wspominać, i z czego się pośmiać. Ponieważ ja, jako najmłodsza z sióstr, matkowałam mu najbardziej i często spędzałam z nim czas. Ale z tej akurat historyjki z krową w tle, o dziwo, braciszek krowy nie pamięta. Pamięta za to, że mu „ała” w wodzie zrobiłam. Musiałam się zdrowo nagłówkować by skojarzyć sobie fakty i ustalić, co też to ja nawyrabiałam, że mojemu kochanemu braciszkowi ała zrobiłam... Biedulka! W końcu mi się przypomniało, że wcześniej, zanim wybrałam się z nim nad rzekę, przymierzałam zeszłoroczny strój kąpielowy. Chciałam sprawdzić, czy jeszcze nie jest za ciasny, wszak cycuszki przez rok urosły mi nieco. Okazało się, że staniczek był jednak już troszeczkę za mały, ale że strój bardzo mi się podobał, wciskałam się w niego na siłę... No i? No i jedno ramiączko od stanika się oderwało. Żeby nie tracić czasu, niewiele myśląc, przypięłam je agrafką. Pewnie stąd to „ała”. Musiało tak być, że kiedy chodziłam z braciszkiem po wodzie, nosząc go na rękach, agrafka się odpięła... Och, ta bzitka agjafka!


HKCz
(20.11.2010.)

sobota, 24 lutego 2018

Bieg po zdrowie... nieważne jaki

W poprzednim wpisie wspominałam na temat serotoniny, zwanej hormonem szczęścia. Wspominałam tylko, a tak po prawdzie… mojej prawdzie, to ja bym mogła na jej temat dużo „nawspominać”. (śmiech). Mam ku temu powody. Potwierdzone. Medycznie. Przez mojego lekarza domowego.
Bodajże 2 lata temu, robiłam sobie kompleksowe badania, i wtedy, mój lekarz zbadał mi również stężenie serotoniny w mojej osobistej surowicy. Kiedy po kilku dniach przyszłam do niego, aby dowiedzieć się jak wyglądają moje wyniki, on na mój widok, już od drzwi wołał:
- No, pani Halszko, teraz to ja się już nie dziwię, skąd u pani ten nieustający uśmiech na twarzy.
- O rany, coś ze mną nie tak? - wystraszyłam się, bo zaraz przeleciała mi po głowie taka myśl, że może doktor jakiejś czubkowatej choroby się we mnie doszukał.
- Ależ tak, tak… nawet bardziej niż tak, rzekłbym… - zaśmiał się doktor. - Badanie wykazało, że ma pani tak wysoki poziom serotoniny, że tylko pozazdrościć. Mogłaby pani nią obdarować nawet kilka osób.
Do domu wróciłam bardzo zadowolona, gdyż okazało się, że wszystkie inne wyniki też miałam dobre. I pewnie szybko bym zapomniała o wszystkich tych badaniach (no bo skoro wyniki są dobre, to po co o nich dłużej myśleć?), ale ta serotonina nie dawała mi spokoju. To znaczy, cieszyłam się oczywiście, że mam jej dużo, bo coś tam trochę wiedziałam, że ma ona dobry wpływ na zdrowie, na psychikę człowieka. Bo chyba nie na darmo nazwana jest też hormonem szczęścia. Chciałem się jednak czegoś więcej o niej dowiedzieć, więc kiedy tylko przekroczyłam próg mojego domku, momentalnie poczłapałam do komputera i zaczęłam buszować po Internecie w poszukiwaniu bliższych informacji na jej temat. To, czego się o niej dowiedziałam, zainteresowało mnie bardzo. Toż to istna skarbnica zdrowia. Od jej poziomu zależy stan zdrowia fizycznego i psychicznego. Zwłaszcza psychicznego. Człekowi, który ma jej odpowiedni poziom, żadna depresja nie grozi. Nie będę się rozpisywać o jej roli w organizmie, bo też informacji o tym, każdy może sobie sam w Internecie poszukać. W każdym bądź razie, od tej pory, postanowiłam szczególnie o nią zadbać i nie dopuścić do obniżenia jej poziomu. No bo skoro mam już jej na tak fajniutkim poziomie, to szkoda by było nieopatrznie poziom jej obniżyć i w jakowąś depresję wpaść… Albo w cóś podobnego. (śmiech). Jak się doczytałam w Internecie, to papusiam na co dzień w większości takie jedzonko, które podnosi jej poziom. Wspominałam już, jestem roślinożerna. Chociaż żadna tam ze mnie wegetarianka… A broń Panie Boże! Czasami i kiełbachę potrafię spałaszować ze smakiem. Mięsiwa jednak rzadko jem. A jak już, to przeważnie drób i ryby. Natomiast informacja o tym, że ruch ma pierwszorzędny wpływ na poziom serotoniny, bardzo mnie ucieszyła. Bo też ruchliwa, to ja od urodzenia jestem. Całe życie uprawiałam sporty. Różne. W ostatnich latach najchętniej biegam, maszeruję, wędruję, pływam, pedałuję. Ale zanim się dowiedziałam o tej jakże ogromnej roli serotoniny, też mi się zdarzało popadać w lenistwo, i z wiekiem, niezbyt się do sportu przykładać. Pamiętam, że często miałam wtedy momenty, iż nie czułam się najlepiej. Od kiedy mam świadomość roli serotoniny, staram się dbać o nią. Szczerze przyznać jednak muszę, iż mimo tej mojej świadomości, czasami i teraz leń mnie ogarnia, i nie chce mi się za bardzo w jakiś większy ruch wprawiać. No to wtedy się zmuszam, żeby choć po lesie pobiegać. Bo też znam już siebie i wiem, że za każdym razem, kiedy się zmuszę, i do lasu dotrę, to taka jestem szczęśliwa, że mi się z kolei do domu wracać nie chce. A kiedy już wracam, bo w końcu wrócić kiedyś trzeba, to zawsze z uśmiechem na twarzy. Czuję się jak nowo narodzona. Energia mnie wręcz rozpiera.
Zdaję sobie sprawę, że wielu osobom to, o czym piszę, może wydać się dziwne, albo nawet wręcz śmieszne. Ale to są moje własne metody na życie, na zdrowie. Każdy może mieć inne. Najważniejsze, aby je w ogóle mieć… A nie tylko padać na kolana i błagać Boga o wszystko. To żadna metoda. Bo też na litość boską, czy Pan Bóg ma czas zajmować się każdym człekiem, a zwłaszcza zdrowym, tylko leniwcem? Póki mamy zdrowie, sami powinniśmy o nie dbać… i swoją osobą, nie zawracać Bogu głowy.
Mam jeszcze jedną metodę na zdrowie. Dendroterapia. Wszyscy wiemy o leczniczych właściwościach ziół. Niewielu jednak wie, że podobne działanie lecznicze i kojące mają drzewa. Uzdrawiającą mocą drzew zajmuje się właśnie dendroterapia. Od zawsze kochałam drzewa. Jako dziecko ciągle na drzewach przesiadywałam, zupełnie się nie zastanawiając, czy one mają jakiś zdrowotny wpływ na zdrowie człowieka, czy też nie. Zaś od kilku lat, od kiedy jestem już świadoma ich wpływowi, kiedy tylko jestem w lesie, przytulam się do drzew. Zwłaszcza do dębów.
Dzisiaj, kiedy skończyłam „bieg po zdrowie” po leśnych dróżkach, potuptałam jeszcze do mojego dębu rosnącego nad stromym urwiskiem, do którego często się przytulam.


To zdjątko zrobiła mi moja Wnusia tego lata. Z prawej strony widać w dole kawalątek mojego miasta. (już je wcześniej zamieściłam w mojej galerii).

Lubię to miejsce. Lubię ten mój dziwnie rozgałęziony, niemalże wiszący dąb. Jest taki inny niż te, co pamiętam z Polski. Tutaj, gdzie mieszkam, to w ogóle rzadko można spotkać dęby. A ja już w Polsce, ze wszystkich drzew, najbardziej właśnie dęby lubiłam. Czemu? A pojęcia nie mam. Tak mam. Pewnie jakaś chemia. A może magia, albo cóś? (śmiech).
W tym ogromnym lesie, gdzie najczęściej biegam, znalazłam jedynie dwa dęby. Poniżej, to jest właśnie ten drugi dąb, do którego się przytulam. Dziwne, ale i ten dąb rośnie nad bardzo stromym urwiskiem.


To zdjątko zrobiłam właśnie z pozycji przytulańska. Prawda, że cudownie wygląda? 


Bieg po zdrowie

Biegam po lesie, po leśnych dróżkach kołuję…
Coraz szybciej i szybciej, choć tchu mi brakuje.
Uparcie i wytrwale własne pokonuję słabości,
I nagle czuję - jak wiosna w mym sercu się mości.

Dziwne to uczucie, wszak daleko do wiosny,
Jednak jej ślad w sercu odczuwam radosny…
Poprawia się mój nastrój i samopoczucie,
Pogoda ducha powraca, a nawet i… chucie.

Z wiosenką w sercu powracam do domu…
Czuję zmęczenie, nie skarżę się jednak nikomu,
Wszak warto było się tak zdrowo pomęczyć,
By spostrzec jak Natura do człeka się wdzięczy.

Dość kontakt mieć z jej łonem, kiedy tylko się da,
A ono już sprawi, iż przestaje być ważna pogoda…
Czy wiosna, czy zima, czy słońce, czy plucha,
Radośni będziemy, a i uśmiechnięci - od ucha do ucha.

PS
(z 28 listopada)

Pozwoliłam sobie skopiować z poniższych komentarzy dzisiejszy wierszyk Belferka-Krzykota w temacie mojej serotoninki oraz zacytować w tym miejscu.  Oczywiście za Jego zgodą... Udzieloną mi na piśmie raz na zawsze. Z serducha dzięki Belferku za fajowy wierszyk!

Wśród codziennej bieganiny,
mając obok wielu mruków.
Ważny jest poziom serotoniny
pomimo zawiści pomruków.

Bajkopisarska Serotonino,
Ty nad poziomy wzlatuj.
Uśmiechniętą zawsze miną,
zasmucony świat poratuj.


HKCz
(22.11.2009)

piątek, 23 lutego 2018

Trzymajmy się zdrowo... Jak?

Nadchodzi zima, a z nią czas najpiękniejszych świąt w roku. Najpiękniejszych, bo rodzinnych. Wielu z nas z utęsknieniem myśli już o tym miłym czasie. Dzieci czekają na Mikołaja i gwiazdkę. Na masę prezentów. Dorośli może na prezenty mniej czekają, bo zazwyczaj otrzymują nietrafione, często zbędne, bezużyteczne, czekają bardziej na spotkania w gronie rodzinnym, na miłą atmosferą wokół panującą. Bo przecież nie tylko w domu odczuwa się nastrój bożonarodzeniowo-noworoczny. Odczuwa się go wszędzie: na ulicy, w urzędach, instytucjach publicznych, zakładach pracy, kościołach, a przede wszystkim w sklepach, gdzie już aż do przesady i to już od paru tygodni wprowadza się ludzi w taki właśnie nastrój. Jednak ta przesada akurat w pewnym sensie jest uzasadniona.

Ciekawe jak sytuacja wyglądać będzie w tym roku? W roku pańskim ze świńską grypą w tle… O kurka, jak ja nie cierpię tej nazwy… wolę tę drugą, bardziej naukową, a więc, czy ludzie, czując na plecach wyziewy A/H1N1, ruszą hurmem do sklepów? Podejrzewam, że mało kto zrezygnuje z kupowania prezentów. Bo ludzie, jak to ludzie, powodowani owczym pędem, nie bacząc na kondycję zdrowotną, poddają się sklepowemu nastrojowi świątecznemu i człapią wytrwale od sklepu do sklepu w poszukiwaniu prezentów dla swoich najbliższych. No bo to też wielka tradycja. Tradycja, która wywiera wręcz presję na wszystkich. Nawet na zabieganych, nie mających za grosz czasu na latanie po sklepach. Nawet na skołowanych problemami życia codziennego, nie mających za grosz ochoty na latanie po sklepach. Ba, nawet na biednych, nie mających za grosz grosza przy duszy, aby mieć z czym latać po sklepach. Ale nie ma zmiłuj! Tradycja jest niewzruszona, bezwzględna, nakazuje wywiązać się z niej należycie i mieć czym obdarować swoich bliskich… I tyle! Co za głupia tradycja?! Głupia, niegłupia, ale to przecież ludzie sami ją kiedyś tam wymyślili. I nam nieborakom trzeba jej teraz sprostać, bo jak nie, czekają nas wyrzuty sumienia.

Mając na względzie powyższe, myślę, że i tym razem ludziom trudno będzie się powstrzymać i że na głowie nawet staną, aby tradycji stało się zadość. Zresztą, jak można się też powstrzymać, skoro handlowcy, skrupulatnie wykorzystując tę słabość człowieczą do tradycji, z każdej strony mamią nas przeróżnymi atrakcyjnymi ofertami? Tak że ludziska, choć z duszą na ramieniu ze strachu przed zarażeniem się tą wstrętną grypą i tak będą wędrować od sklepu do sklepu w poszukiwaniu promocyjnych artykułów na prezenty.

Moim skromnym zdaniem, jeśli się już zdecydujemy w tym wirusowatym okresie na przebywanie w większych skupiskach ludzkich, sklepy mam na myśli przede wszystkim, to nie ma co panikować… i duszę z ramion zdjąć. Wszak paniczne myśli jak magnes przyciągają właśnie to, czego się tak bardzo boimy. Trzeba nam więc zachować spokój, a przede wszystkim higienę. Trzeba nam szczególnie zadbać o system immunologiczny. Bo to przede wszystkim od niego zależy, czy będziemy w stanie obronić się przed infekcjami, przed tym świńskim grypskiem, jakim nas dookoła straszą. Każdy z nas z pewnością już wie, co mu najbardziej pomaga wzmocnić swoją odporność. Ja jestem roślinożerna to nie mam z tym większych problemów. Mnie na ten przykład najbardziej pomaga: czosnek, cytrusy, wszelkiego rodzaju zielenina i kiełki.

Trzeba nam również zadbać o poziom serotoniny w mózgu, zwanej hormonem szczęścia. Bo to od jej poziomu zależy nasz nastrój, jakość snu, regeneracja organizmu, odporność na stresy. Ba, nawet zachowanie szczupłej sylwetki zależne jest od poziomu serotoniny, bo jeśli jej poziom jest wysoki, tym mniej pożywienia potrzebujemy. Nie obżeramy się wtedy i nie tyjemy. Fajnie, nie? Ha, pewnie każdy zaraz chciałby się tej serotoninki nachapać ile wlezie. Nie tak szybko! Nie ma nic za darmo. Żeby móc jej poziom porządnie wywindować, trzeba sobie trochę trudu zadać. I tu się rodzi pytanie: no to cóż to takiego poziom tej — jakże dobroczynnej — serotoniny podwyższa? Ano ruch, proszę państwa! Przede wszystkim ruch. Trzeba nam więc podnieść swoje cztery litery z kanapy i ruszyć się, przynajmniej na spacer, jak już żadnego sportu nie jesteśmy w stanie polubić. Nie powinniśmy leżeć odłogiem na kanapie przed telewizorem z miseczką chipsów, czy jakichś tam słodyczy, albo piwskiem, bo potem tylko narzekamy, że tu nas boli, a tam dźga… i latamy po lekarzach. Chodzi mi tu oczywiście o ludzi zdrowych. Zdrowych leniwców, kanapowców, wszelkiej maści frustratów. Niechaj każdy taki ma przynajmniej świadomość, że za swoje złe samopoczucie nie kto inny tylko on sam ponosi winę. Chociaż myślę też, że i ludziom chorym odpowiedni na ich możliwości ruch również przyniósłby wiele dobrego.

Ruch i jeszcze raz ruch. Efektywny ruch. Jak świat światem, jeszcze nikt lepszego lekarstwa na zdrowie nie wymyślił. „Ruch jest w stanie zastąpić prawie każdy lek, ale wszystkie leki razem wzięte nie zastąpią ruchu”. Ta idea powinna przyświecać nam wszystkim... Bo to dzięki efektywnemu ruchowi wzmacnia się nasz system immunologiczny. To dzięki ruchowi nasze organy wewnętrzne lepiej pracują. To dzięki ruchowi stajemy się silniejsi psychicznie, jesteśmy częściej uśmiechnięci, pozytywnie nastawieni do życia, do ludzi. O wiele łatwiej jest nam żyć, łatwiej zwalczyć każde zło, które przypałętuje się do nas na naszej drodze życia. Jestem pewna, że każdy, kto doświadczy tych wszystkich pozytywnych skutków ruchu, posiądzie też wewnętrzną umiejętność bycia szczęśliwym.

Kurczę, aż mnie korci by spuentować te moje dzisiejsze wywody pewnym wyświechtanym już hasłem… A niech tam, jednak spuentuję. A co mi tam?!… I tak każdy z nas dobrze o tym wie, że: „W zdrowym ciele zdrowy duch”.


Halo, ludziska, słyszycie?! Ruszcie wreszcie swoje tyłki z kanapy i do dzieła, czyli do ruchu… Marsz! Bez względu na wiek, status społeczny, czy zasób kieszeni. Poprawa zdrowia gwarantowana! A co za tym idzie, lepszy komfort życia. Jestem tego w 100% pewna. Mimo to na poradę moją udzielam półrocznej gwarancji. Jeśliby w tym czasie komuś ona nie pomogła, może mnie osobiście na łamach Internetu wobec wszystkich zbluzgać i wykląć od czci i wiary. No! To tyle słowa mego na dzień dzisiejszy… Amen!

PS

Wiadomość z ostatniej chwili. Mój najstarszy Wnuczek zaraził się w szkole świńską… pardon!… grypą A/H1N1. I co?!... Tragedia? Otóż żadna tragedia. Tak naprawdę, to był chory tylko przez dwa dni. Kiedy wyniki badań przyszły z potwierdzeniem tegoż wirusa po chorobie nie było już śladu. Wrócił już do szkoły. Nikt z domowników, ani mój Syn, ani Synowa, ani nawet młodsza Wnusia się od niego nie zarazili. Fakt ten potwierdza więc to, o czym pisałam powyżej. Najważniejsze, aby w tym wirusowatym okresie zadbać o swój system immunologiczny oraz serotoninkę, a wtedy żadna grypa nie będzie nam taka straszna. Panika jest więc zupełnie zbędna!


Nadchodzi zima

Nadchodzi zima… Czy będzie sroga?
Z takim pytaniem — tylko do Boga…
Choć odpowiedzi nie dostaniemy,
Że będzie piękna my wierzyć chcemy.

Wszak to czas świąt, spotkań rodzinnych...
Takich wesołych brak w porach innych.
Niech więc nas cieszy ta biała zima

I niech każdy z nas
się zdrowo trzyma!

 


 
HKCz
19.11.2009