Wspomnienie to jest tylko
streszczeniem niektórych wydarzeń opisanych w autobiografii
mojej Mamy. Mama napisała ją w wieku 83 lat, a ja ją
tylko zredagowałam. Dzisiaj Mama ma ponad 91 lat.
Byłam
Podolanką... i zawsze
pozostanę
Dzieciństwo
moje było bardzo piękne. Rodzina moja była średnio zamożna, ale
dzięki pracy dziadków i rodziców, niczego nam nie brakowało. Mój
ojciec był Polakiem, a matka Ukrainką, mimo to wszyscy żyliśmy w
zgodzie. Nasza wieś, Dobrowody, była duża i piękna. Była tam
szkoła 7-mio klasowa, był Dom Ludowy i Ukraiński Narodnyj Dim. Był
duży staw, zapora i młyn. Był również duży pomnik Orła Białego
w locie, a na postumencie wyrzeźbiona głowa Józefa Piłsudzkiego.
To była nasza chluba. Nas Polaków we wiosce było bardzo mało.
Nawet kościoła nie mieliśmy, tylko kapliczkę. Parafia zaś była
3 km dalej, w Opryłowicach. Moi starsi bracia i siostra zawsze tam
jeździli rowerami. Jednak Ukraińcy mieli swoją cerkiew. Z
Ukraińcami też chodziłam do szkoły i na religię. Religii uczył
nas tylko ukraiński ksiądz. Tak że modlitw po polsku uczyłam się
w domu. Najwięcej nauczył mnie dziadek Józef. Pamiętam jak
siadywał zimową porą na krześle pod piecem i modlił się głośno,
a ja tuż przy nim, na podłodze, powtarzałam za nim wszystkie te
piękne modlitwy. Bardzo lubiłam modlić się z dziadkiem. Śpiewać
również. Babci Julianny z Sieniawskich już niestety nie było na
świecie. Zmarła w 1933 r. Moja mama natomiast zawsze chodziła do
cerkwi. Jej rodzina była bardzo pobożna. Brat mamy był starszym
bratem w cerkwi. To taka sama funkcja jak kościelny w kościele.
Pamiętam mamę jak przy czytaniu Pisma Świętego zawsze klęczała
pod amboną z zapaloną świecą i pochyloną głową. Pamiętam też,
że zawsze miała przy sobie taki duży różaniec. Mówiła, że to
koronka, bo miała siedem tajemnic. Dziwiło mnie to, bo w cerkwi
nikogo z takim różańcem ani koronką nigdy nie widziałam. A kiedy
byłam jeszcze mała, mama zawsze mnie tam za rękę prowadziła.
Potem, kiedy byłam już trochę starsza, często porównywałam
modlitwy dziadka i mamy, i choć wydawały mi się nieco inne, z
czasem nauczyłam się modlić i po polsku i po ukraińsku. Jest
jeszcze jedna rzecz, którą z dzieciństwa pamiętam doskonale. To
wyprawka ślubna mojej mamy. W jej kufrach było wiele pięknych,
kolorowych kilimów i kilimków. Duże chusty w trzech kolorach:
białym, żółtym i czerwonym. Piękny długi kożuszek w kolorze
czerwonym z czarnym wełnianym kołnierzem i mankietami, haftowany
dołem. A drugi, krótki bordowy. I wiele innych pięknych ubrań.
Najbardziej mi się mama podobała w swoim kostiumie, „kościumczyku”,
jak to mama mówiła. Był uszyty z takiej drogiej, delikatnej
wełenki w kolorze chabrowym. Góra z baskinką, dopasowana, a
spódnica lekko poszerzana z delikatnym maszynowym haftem u dołu.
Buciki miała na obcasie, wysokie i sznurowane. Miała ładną
figurę. Zawsze bardzo mi się podobała. Mama pochodziła z bogatej
rodziny. Tak że miałam dwie rodziny, polską i ukraińską. I
zupełnie nam to nie przeszkadzało. Nie było żadnych różnic. Aż
do roku 1939, kiedy wybuchła II wojna światowa. Pozbawiono nas
wtedy rodzinnych więzi.
Ja zawsze
byłam bardzo szczera, lubiłam się ze wszystkim dzielić. Moje
koleżanki były z biednych rodzin. Nosiłam im przede wszystkim
miód, bo mój ojciec miał pasiekę. Też i z chlebem biegałam do
nich, bo u nich był czarny chleb, a nasz biały, pieczony w
blachach. A najbardziej lubiłam jechać do kościoła na Wszystkich
Świętych. Tam obok kościoła klęczały tzw. „dziady”. Bardzo
mi było ich żal. Pytałam ojca dlaczego oni tak brzydko ubrani
przyszli do kościoła. Ojciec mi tłumaczył, że oni są bardzo
biedni, nie mają w co się ubrać ani co jeść. Dlatego też moja
mama piekła dużo bułek, a tato zawsze miał przy sobie drobne
pieniążki dla nich. Bardzo lubiłam im to wszystko rozdawać. Bułki
wyciągałam z koszyka, a pieniążki z garści ojca. Dziady łapały
mnie za rączki, dziękowały i modliły się.
Pamiętam też, że
chodziłam z moją mamą z jedzeniem
do takiej starej, biednej babci na skraju wsi. Ona nie miała nikogo.
Gmina wyznaczyła co bogatszych ludzi by jej po kolei nosili
jedzenie. Kiedy tam weszłam po raz pierwszy, do tej jej biednej
chatynki, bardzo się wystraszyłam. Babcia ta wyglądała jak
Baba-Jaga z mojej książeczki. Była brudna, gruba, pomarszczona,
miała strasznie rozczochrane długie czarne włosy… i siedziała
na piecu.
Szkoła
w Dobrywodach
Moja
szkoła mieściła się w pałacyku jakiegoś hrabiego. On miał w
Dobrywodach duży majątek. Ogromne zabudowania gospodarcze,
czworaki, a dookoła piękny park. Tu, u jego pradziadków, w 1745 r.
zdarzył się cud. Oni mieli obraz Matki Boskiej Bolesnej Łaskawej,
i pewnego dnia, na jej obliczu pojawiły się krwawe łzy. Zauważyła
to służąca i zszokowana zaczęła je wycierać, a one ciągle
płynęły dalej. Władze kościelne, kiedy dowiedziały się o tym
niesamowitym wydarzeniu, uznały ten obraz za cudowny i zabrały do
Monastyżysk do parafii. Obraz ten, w czasie naszej wywózki, jakimś
dziwnym trafem w 1945 r. przywędrował razem z nami na Ziemie
Odzyskane. Obecnie znajduje się w Bogdanowicach (4 km od Głubczyc)
w kościółku pod wezwaniem Św. Krzyża, gdzie znajduje się takie
małe sanktuarium.
Bardzo
lubię wspominać moje dzieciństwo, bo było wspaniałe. Wszędzie
byłam lubiana. W domu, na wsi, w szkole, i przez kierownika szkoły,
pana Pronkiewicza, i przez jego żonę. Pani Pronkiewiczowa
prowadziła Kółko Artystyczne, w którym moi bracia i siostra brali
aktywny udział. Na scenie liczył się zwłaszcza brat Staszek,
ponieważ umiał pięknie śpiewać. Często go naśladowałam. Do
dziś pamiętam wiele piosenek z jego repertuaru. Jak np. ta:
W tajemnej głębi duszy,
gdzie płynie cicha łza,
jesienna zawierucha
żałobny nokturn gra.
Dziś między mną a tobą,
nic prócz minionych burz,
prócz mogił zmarłych tęsknot,
i girland zwiędłych róż.
Jak jam ciebie nie znała,
dusza jak wolny ptak
tęsknoty nie znała…
był dla mnie piękny świat.
Tyś mi uwięził serce,
zniewolił myśli me,
co w ciągłej są rozterce…
Och, wróć mi serce me!
Albo ta:
Tajemna lampa marzeń
może wygasła już do cna…
Wiatr szumi pieśń żałosną
i łka, i łka, i łka…
Albo taka:
Wróć, wróć do mnie moja mała,
czarowny mój ty śnie.
Wróć do mnie ukochana,
ja czekam cię!
Ja ci wszystko zapomnę,
scałuję wszystkie łzy…
Moje szczęście ogromne
razem z Tobą wróci mi!
Wróć, wróć do mnie moja mała,
bez ciebie tak mi źle,
noce bezsenne…
Czekam i wołam cię!
Albo takie
jak:
„Mały
biały domek”; „Wieczorny dzwon”; „Chryzantemy złociste”
Albo
jeszcze: „Czerwone jabłuszko”
Czerwone
jabłuszko przekrojone na krzyż,
Czemu ty
dziewczyno krzywo na mnie patrzysz?
Ref. Gęsi
za wodą, kaczki za wodą,
Uciekaj
dziewczyno, bo cię pobodą!
Ja ci buzi
dam, ty mi buzi dasz,
Ja cię nie
wydam, ty mnie nie wydasz!
Mazurek,
mazureczek, oberek, obereczek, kujawiak, kujawiaczek,
Chodźże
Maryś, chodźże, chodź, chodź!
Czerwone
jabłuszko po ziemi się toczy,
Tego chłopca
kocham, co ma czarne oczy…
Ja też
czasami brałam udział w teatrzykach szkolnych. Raz grałam
niezapominajkę. Ubrali mnie w niebieską sukienkę papierową i w
takim samym
kolorze czepeczek. Moje jasne warkoczyki upleciono w koszyczek.
Ładnie wyglądałam Byłam bardzo dumna z siebie. Było nas więcej
dziewczynek, podobnie jak ja ubranych. Trzymałyśmy się za ręce i
śpiewałyśmy taką piosenkę:
Niezapominajki,
to są kwiatki z bajki.
Rosną nad potoczkiem,
patrzą żabim oczkiem.
Gdy się jedzie łódką,
śmieją się cichutko
i szepczą skromnie.
nie zapomnij o mnie.
A jeszcze
pamiętam taką piosenkę, moją ulubioną:
Na Podolu biały kamień.
Podolanka siedzi na nim.
Siedzi sama wianki wije,
jak nie z róży, to lilije.
Przyszedł do niej cudzoziemiec.
Podolanko daj mi wieniec.
Rada bym ci wieniec dała,
gdybym mamy się nie bała…
Pani
Pronkiewiczowa, żona dyrektora szkoły, zabierała mnie nieraz do
siebie, żeby się pobawić z jej córeczką Renią. Fajne to było,
ale czasem lekcje uciekały. A potem na koniec roku miałam
świadectwo z góry na dół bardzo dobre. Moi rodzice bardzo się
cieszyli z moich ocen. No ale mi niestety w późniejszych latach
brakowało wiadomości z opuszczonych lekcji. Miałam 7 lat, kiedy
rodzice zapisali mnie do szkoły. Był to rok 1933. I w tym też
czasie przystąpiłam do Pierwszej Komunii Świętej. Po Komunii moja
mama zapisała mnie do takiego Bractwa Matki Boskiej Nieustającej
Pomocy, tzn. Dzieci Maryji. Byłam dumna z mojej przynależności do
Bractwa i bardzo szczęśliwa.
Od
najmłodszych lat bardzo lubiłam też pracować. Pomagałam
rodzicom, uczyłam się od nich wszystkiego, a zwłaszcza od mamy.
Lubiłam sprzątać podwórko. W każdą sobotę ogromną miotłą
zamiatałam całe. Mając przy tym dużą przyjemność. A sprzątanie
domu to dopiero sprawiało mi radość. Szczególnie na koniec, kiedy
mogłam wszędzie poustawiać kwiaty. Bo ja bardzo kocham kwiaty. Od
starszej siostry Kasi uczyłam się robótek na drutach, szydełkiem,
a i pięknie haftować. Kasia chodziła na kurs do sióstr zakonnych
do niedalekiej polskiej wioski Chrobrówki (częściej zwanej przez
Ukraińców Netreba), która w czasie wojny została zupełnie
spalona.
Wieś
Chrobrówka - kurs mojej siostry Kasi
Na
zdjęciu: Kasia stoi w samym środku ubrana w piękną sukienkę
własnoręcznie uszytą. Siedzący od lewej to: Siostra Przełożona,
Ks. Proboszcz naszej parafii (później zamordowany), pani
Pronkiewiczowa, żona dyr. szkoły pana Pronkiewicza, który
siedzi jako szósty od lewej.
Lubiłam
też naszą ziemię, ogród, sad, pole, gdzie latem kwitł len. Cały
zagon w niebieskich kwiatach. Na drugim zaś zagonie obok, rosła
greczka. Miała ciemne łodygi, a kwiaty białe. Piękna
kompozycja. Jakże ta ziemia pachniała,
zwłaszcza w słońcu. Był to mój cudowny świat. Jak rodzice z
sierpami szli na pszeniczne i żytnie pole, szłam z nimi. Pamiętam,
że łany
były wyższe ode mnie, ale ja z wielką radością uczyłam się
wszystkiego, co starsi robili. A ten len jak wyrósł i dojrzał,
zrywaliśmy go i wiązaliśmy we wiązki by nasiona wyschły. Potem
bracia obijali te wiązki, ażeby suche już ziarno się wysypało. Z
ziarna tłoczyło się olej w olejarni u ukraińskiego chłopa.
Snopki zaś wrzucało się do wody w stawie. Musiały tak długo się
moczyć, aż wszystkie łodyżki obgniły i włókno samo się od
nich oddzielało. Wtedy zabierało się je wszystkie ze stawu i
przywoziło do domu. W domu trzeba było je opłukać czystą wodą,
bo były trochę zanieczyszczone błotem z dna stawu, a potem
ustawiało się je wszędzie, gdzie tylko słońce docierało.
Następnie łamało się je na takim przęśle i otrzepywało z
badyli. Włókno zaś czesało się na takich szczotkach, aż w
rękach stawało się długie i czyste. Przędło się je ręcznie
albo na kołowrotkach. Bardzo lubiłam to robić, zwłaszcza prząść
na kołowrotku. Wychodziły takie cieniutki nitki, które kołowrotek
zwijał. Potem zwijało się je na większe motki i oddawało do
tkaczy, którzy tkali z nich płótno. Płótno to było zawsze
szare. Więc kiedy odbieraliśmy je od tkaczy, ojciec wiózł mnie z
nim od razu nad rzeką, gdzie była czysta trawa. Moczyłam je wtedy
w wodzie i w kawałkach rozciągałam na trawie. A potem, siadałam
pod wierzbą z jakąś robótką ręczną, albo książką, i
czekałam aż wyschnie. Kiedy wyschło, moczyłam je od nowa i znów
rozkładałam na trawie. To była dla mnie wielka frajda, bo mogłam
sobie posiedzieć pod drzewem z robótką albo książką w ręce,
tak długo, aż płótno po moim wielokrotnym moczeniu z szarego
robiło się białe. Z tak białego płótna można było szyć
wszystko. Obrusy na stół, które się potem pięknie haftowało,
pościel, ręczniki, a nawet ozdobne makatki, które się wyszywało
jako ozdoby na ikony do cerkwi. Pamiętam też jak pani Proniewiczowa
z naszego płótna uszyła dla mnie i Kasi takie piękne wąskie
spódniczki z dwoma fałdkami po bokach, lekko otwartymi u dołu, a
po środku trzy duże białe guziki. Uszyła nam również bluzeczki
z krótkim rękawkiem kimono i dekoltem karo, z bardzo ozdobnym
przodem. Piękne to były bluzeczki i jakie gustowne. Chodziłam
dumna jak paw, kiedy miałam ten strój na sobie.
Mieliśmy też taki piękny lasek. Gaik. Ukraińcy mówili: „hajok”. Był nieduży, ale tak cudowny, że czułam się w nim jak w raju. Rosły w nim same białe drzewa, tzn. brzozy. Tworzyły bajeczny widok. Białe pnie, równe i proste jak świece, sterczały w ziemi, i nic, żadnych gałęzi, dopiero trzeba było głowę wysoko zadrzeć, aby je zobaczyć. A one wszystkie, pięknie zielone, tworzyły jak gdyby baldachim nad głową. Na ziemi zaś rosła soczysto-zielona trawa i piękne, przeróżne kwiatuszki. Mój ojciec bardzo dbał o to, by pięknie wyglądał. Gaik nasz, to była jego duma. Bardzo lubiłam z nim tam jeździć. Rozkoszowałam się jego pięknem. Wdychałam jego cudowny zapach. Zawsze też mnóstwo kwiatuszków w gaju nazbierałam. Robiłam z nich piękne bukiety i wiozłam do domu. Potem cały nasz dom nimi pachniał… Pachniał gajem.
W
trzynastym roku mojego życia, tuż przed
wojną, pojawiła się moja pierwsza miłość. Był to Polak,
chłopak starszy ode mnie od dwa lata, nazywał się Władysław. Był
kolegą mojego kuzyna Łukasza. Władek był miłym, delikatnym i
bardzo opiekuńczym chłopcem. Bardzo się lubiliśmy. Często
spotykaliśmy się u kuzyna na drugiej ulicy. Odprowadzał mnie do
domu, przynosił cukierki, częstował. Najczęściej jednak
spotykaliśmy się na pastwisku, tak trochę dalej za wioską, na
wymarłym jeziorze. Było to pastwisko dla koni. A ja bardzo lubiłam
jeździć konno.
Wkrótce
wybuchła ta straszliwa wojna światowa, no i skończyły się moje
szczęśliwe lata dzieciństwa. Był 1 września, szłam do szkoły,
miałam rozpocząć siódmą klasę, nagle słyszę warkot samolotów,
bicie dzwonów, zewsząd krzyk: — "Wojna, wojna!" —
Wystraszona, z płaczem, pobiegłam do domu. Smutek i strach ogarnął
wszystkich. Wnet mój brat Stanisław został zmobilizowany do
wojska. Nie trwało długo, bo 17 września, w naszej wiosce pojawiły
się nagle, czołgi, samochody, a w nich, takie straszne wojsko, taka
biedota. Sami nie wiedzieli gdzie są. Pytali nas: — „Eto gorod?”
— Straszny był to widok. Tym straszniejszy, że nie mogliśmy
pojąć, co oni tu robią. Przecież to Niemcy napadli na Polskę, co
tu więc Ruski robią? Wkrótce zobaczyliśmy… co zaczęli robić.
Rozpoczęły się masowe wywózki kolonistów na Sybir. Rozkułaczanie
co bogatszych rodzin. Pozabierali nam lasy, kamieniołomy. Rodzice
mieli kopalnię białego kamienia, tzw. biały piaskowiec,
wszystkiego nas Ruski pozbawili. Nawet ze stajni zabrali bydło co
lepsze. Zostawili nam tylko pole 16 h, żeby potem mieć z czego
zabierać gotowe ziarno. Tak że my musieliśmy ciężko pracować,
przecież większość prac wykonywało się wtedy rękami. A oni
zabierali wszystko. Na pniu. Nie zważali na to by nam coś zostawić
na życie i na nasienie. Pamiętam, jak rodzice kryli się ze zbożem
i zakopywali w ziemi, aby było czym przeżyć i czym zasiać.
Pracowaliśmy ciężko i jeszcze w wielkim strachu, bo musieliśmy
się wywiązać z nałożonego na nas kontyngentu… Bo jak nie,
czekał Sybir.
Starszy
brat Stanisław, jak już wspominałam, już w 1939 r. został
zmobilizowany do wojska, bo miał stopień oficerski. Szczęściem w
nieszczęściu, że po Kampanii Wrześniowej dostał się do niewoli
niemieckiej, bo gdyby dostał się do ruskich obozów, to by zginął
w Katyniu, czy w Charkowie. Dobry Bóg uchronił go. W domu był
jeszcze młodszy brat, Piotr. Jak wojna wybuchła, był akurat w
służbie czynnej. Po klęsce wrześniowej wrócił do domu.
Kiedy zabierali na Sybir rodzinę męża mojej
siostry Kasi, jej wraz z mężem udało się uciec. Skryli się u
nas. Dzięki temu udało im się uniknąć wywózki. Byli z nami aż
do roku 1944. Brata Piotra w międzyczasie zabrali do Niemiec na
roboty. Zaś na wiosnę w 1944 r. zmobilizowano do Armii
Kościuszkowskiej mojego szwagra, męża Kasi, i mojego starszego
brata Stanisława, który zaledwie rok wcześniej powrócił
schorowany z niewoli niemieckiej. Wtedy dopiero było nam ciężko
żyć. Przez tą potworną wojnę musiałam stać się dorosłą już
w wieku 14 lat. Tym bardziej, że ojciec mój chorował. Ojciec
nauczył mnie podstawowych prac w gospodarstwie i z końmi w polu.
Nauczył mnie też kosić paszę dla bydła. Pomagały nam również
kobiety sąsiedzkie z polskiej rodziny. Ciężko nam było strasznie.
Same kobiety i schorowany ojciec oraz staruszek dziadek. Całymi
dniami ciężko pracowaliśmy, a po nocach musieliśmy się ze
strachu kryć, bo banderowcy napadali na polskie domy i mordowali
Polaków. Palili domy, nieraz i całe wsie. W Dobrowodach zamordowali
dwie polskie rodziny i spalili ich wszystkie zabudowania, grabiąc
najpierw z nich co się tylko dało. Dochodziły do nas słuchy, że
płoną całe polskie wsie. Że mordują wszystkich Polaków, nie
szczędząc ani dzieci ani kobiet ani nawet starców. Straszne piekło
na ziemi zgotowali Polakom banderowcy. Wtedy nie mogłam tego
zrozumieć, jak to może być, żebyśmy się musieli nagle kryć
przed swoimi ukraińskimi sąsiadami, znajomymi, ba, nawet rodziną.
Z tego też względu, ojciec wynajął mieszkanie na starej stacji w
Zbarażu i wywiózł tam moją starszą siostrę Kasię wraz z jej
malutkim synkiem Adamem. W mieście było bezpieczniej. My nadal
zostaliśmy w Dobrowodach by pilnować naszego majątku. Mama
uważała, że skro jest Ukrainą z pochodzenia, banderowcy nic jej
ani nam zrobić nie mogą. Raz zdarzyło się tak, że ja spałam u
koleżanki Marusi z sąsiedztwa (vis-a`-vis naszego domu), z drugą
koleżanką Ukrainą, i pamiętam, że Marusia bardzo była wtedy
zdenerwowana i wystraszona. Nie mogłam zrozumieć, czego ona się
tak boi. Nagle w nocy słyszę, a tu ruch we wsi. Nasze psy strasznie
ujadają. Wystraszyłam się, że moich rodziców już wymordowali i
zaraz przyjdą po mnie. Leżałam na wpół żywa. Po chwili słyszę,
że ktoś puka do drzwi. Struchlałam całkowicie… No to już oni.
Co będzie z Marusią? Leży przy mnie. Wreszcie usłyszałam głos
jej matki. Wołała po cichu: — „Marusiu, chody, chłopci
pryjechały.” — Marusia ubrała się w pośpiechu i wyszła.
Byłam przerażona tą sytuacją, ale leżałam bez ruchu, udając,
że śpię. Uszu moich wyraźnie dobiega prychanie naszych koni i
ujadanie psów. Stach paraliżował mnie coraz bardziej. Wydawało mi
się to wszystko takie nierealne, tak jakby z zaświatów. Jak długo
to trwało, nie wiem. Dla mnie były to wieki. Nagle słyszę, że
ktoś wchodzi do domu i kieruje się w moją stronę. Modlę się. To
i mój już koniec… Nie, to Marusia. Marusia kładzie się na
powrót obok mnie. Głos mi uwiązł, nie mogę się do niej odezwać.
Trwało to dobrą chwilę. Wreszcie kiedy ochłonęłam nieco,
ochrypłym szeptem pytam, czy moi rodzice żyją? A ona mi na to: —
„Żyjut, żyjut… Tycho, spyj.” Pytam, a co będzie ze mną?
Marusia odpowiada: — „Pytały mene, szczomy znajem de ta Polka
spyt, to ja skazała, szczo ty ne Polka, bo twaja mama Ukrainka".
— Wtedy zrozumiałam, że ona też jest w tej organizacji. To był
dla mnie szok. W międzyczasie na naszym podwórku zrobiło się
cicho. Psy przestały szczekać. Nie mogłam się doczekać rana.
Godziny wlekły się. Marusia wróciła zmarznięta i śpi. Ja z
trwogą czekam ranka. Jak tylko zaczęło świtać, pobiegłam do
domu. Mama otwiera mi drzwi i płacze. Znów mnie strach przenika.
Pytam gdzie tato. Mama odpowiada, że nie ma, że zabrali go z końmi
i saniami. Nie wiadomo czy wróci. Czekałyśmy cały tydzień.
Modliłyśmy się. Po tygodniu na szczęście wrócił. Umęczony do
kresu wytrzymałości. Konie też. Wtedy była sroga zima. Dużo
śniegu. Nie powiedział nam gdzie był. Miał zakazane. Dla nas było
najważniejsze, że wrócił. Tym razem mieliśmy szczęście.
Za jakiś
czas banderowcy znów wpadli do nas do domu, przewrócili wszystko,
szukając za czymś. Ale nas wtedy wystraszyli. Ojca wypytywali o
brata Staszka. Wiedzieli, że miał stopień oficerski. Wcześniej
byli u bratowej, żony Staszka, która wraz z małą córeczką
Stasią mieszkała wtedy u swojej matki w Berezowicy Małej. Tam ich
też mocno wystraszyli. Podobnie jak i u nas, przetrzepali cały dom.
Znaleźli Staszka czapkę strażacką z orzełkiem. Zabrali ją. A
bratową pod obstrzałem pytań męczyli bardzo długo. Chcieli ją
złamać, by się do czegoś przyznała na czym im zależało. Za
młodszego brata Piotra też nas wszystkich męczyli. Wiedzieli, że
bracia przed wojną należeli do Organizacji Młodzieżowej i do
Kółka Strzeleckiego. W tym czasie Staszek był ciągle w obozie
jenieckim w Niemczech. Piotr też już był w Niemczech na robotach.
Sowieci i
nas dziewczyny wykorzystywali do roboty. Jak był front, to u nas we
wsi mieścił się szpital polowy. Pamiętam, że miałam jakieś
zadanie do wykonania w szpitalu. Jak tylko tam weszłam i zobaczyłam
tylu rannych żołnierzy, tyle krwi wokoło, od razu zemdlałam.
Kiedy doszłam do siebie, zobaczyłam nad sobą lekarza. On
powiedział do mnie ze śmiechem: — „Niczewo, niczewo, diewuszka,
prywykniesz.” — Musiałam „prywyknąć”.
Pod
Zbarażem budowali jakiś prymitywny Aerodrom, tzn. lotnisko, tam nas
też zapędzili do roboty. Wywozili samochodami. Trzeba było mieć
swoją własną łopatę i odgarniać śnieg. Zima była ostra i
bardzo śnieżna. Padałyśmy ze zmęczenia. Noclegi dali nam w jakiś
domach pod Zbarażem. Ale co to były za noclegi. Na podłodze
porozrzucana słoma. Rzędem musiałyśmy na niej spać. Jedzenie
przynosiłyśmy sobie z wojskowej kuchni. Wojsko Polskie też tam
stacjonowało. Żołnierze spali w jednym pokoju, a my w drugim.
Czasami robili nam różne hece. Musiałyśmy szafami drzwi
zastawiać.
Mój
chłopak Władysław wraz z rodziną ukrywał się przed
banderowcami. We wsi go nie było. Wiedziałam o tym. Milczałam.
Wtedy zainteresował się mną kolega z klasy. Ukrainiec.
Najprzystojniejszy chłopak we wsi. Wszystkie koleżanki były bardzo
zazdrosne. Tym bardziej się bałam. On mi jednak tłumaczył, że
nie mam powodu się bać, gdyż nic mi nie grozi ani mojej rodzinie.
Dał mi do zrozumienia, że on też jest w tej organizacji. Pokazał
mi pistolet. Przekonywał mnie, że w organizacji tej oni walczą o
wolną Ukrainę. Od koleżanki dowiedziałam się też, że oni nie
mordują Polaków, że to tylko jakaś bandycka swołocz dostała od
Ruskich broń i podszywa się pod nich, rabując, gwałcąc,
mordując, specjalnie na ich konto.
W 1941 r.
Niemcy wkroczyli na nasze Podole. Zrobiło się trochę lepiej.
Pomimo, że zabierali polską młodzież na roboty do Niemiec, to
jednak na wsi było spokojniej. Niemieccy żołnierze byli czyści,
dobrze ubrani i syci. Nie tacy jak ruska hołota, brudna, cuchnąca,
głodna i żądna wszystkiego. No i nie zabijali bezbronnych ludzi.
Przynajmniej u nas na wsi. Wtedy też przez Czerwony Krzyż wrócił
z niemieckiej niewoli mój najstarszy brat Staszek. Potwornie był
wycieńczony.
W 1942 r.
Sowieci zawiązali kołchozy. Pozbierali wszystkie pola, i nasze,
Polaków, i od wszystkich Ukraińców, bo ta prymitywna biedota i tak
nie uprawiała pól, które wcześniej otrzymała po zamordowanych
Polakach albo na Sybir wywiezionych. Pola te w większości stały
ugorem. Nie chciało im się pracować na roli, albo po prostu nie
umieli. Pamiętam, z jakim bólem serca musieliśmy rozkopywać
miedze na naszych polach. Chodziłam po naszej kochanej ziemi z
ryskalem i aż się zanosiłam od płaczu. Potem wszyscy musieliśmy
chodzić do roboty do kołchozu, by zarabiać trudodni.
W tym też
czasie, ukraińskie kierownictwo szkolne założyło 2-letnią szkołę
zawodową, tj. Szkołę Gospodarstwa Domowego. Do szkoły tej
uczęszczała młodzież od 15 roku życia. Tak że ja też chodziłam
do tej szkoły. Przyznać muszę, że bardzo lubiłam moją szkołę.
Uczyli nas tam gotować, szyć, uprawiać ogródek, pielęgnować
niemowlęta. Wszystkiego tego, czego nam dziewczynom w przyszłości
będzie potrzebne. Religii uczył nas taki młody ukraiński ksiądz.
Założył chór cerkiewny. Śpiewałam w tym chórze w cerkwi.
Miałam dosyć dobry głos. Ksiądz mnie chwalił.
Pamiątkowe
zdjęcie z muzykowania młodzieży dobrywodzkiej -
1941r.
Od
lewej: ja, Taras z sąsiedztwa, oraz moja najlepsza koleżanka
Marusia,
z najbliższego sąsiedztwa.
Względny
spokój trwał tylko niecały rok, aż Niemcy bez wypowiedzenia wojny
napadli na Sowietów. Wojska niemieckie przejeżdżały przez naszą
wieś, gnali gdzieś Sowietów w głąb Rosji i tam padali
wycieńczeni mrozem. Potem znowu front i znów Sowieci gonili
Niemców. I znowu Ruscy wkroczyli na nasze ziemie. Wtedy też ruskie
zwierzchnictwo zmobilizowało wszystkich mężczyzn, i polskich, i
ukraińskich. Z polskich żołnierzy formowała się Armia
Kościuszkowska, ukraińskich zaś wcielano do Armii Czerwonej.
Mojego brata Staszka też zabrano do armii. Chociaż jeszcze nie
doszedł do siebie po niemieckim lagrze. Zabrali go wraz ze szwagrem
Bronisławem, mężem Kasi. Wtedy to banderowcy ze zdwojoną siłą
zaczęli szaleć po wsiach.
W 1944
r. przyszedł rozkaz, by ewakuować całą wieś na czas
nieokreślony, ale tylko na terenie zbaraskim. Ojciec wybrał wieś
Sieniahówkę, bo tam mieliśmy rodzinę. Boże, jaki chaos panował
wtedy we wsi. Trzeba było mieć na wszystko dokumenty. A brało się
tylko to, co było najważniejsze. Prowiant, bydło, paszę. Pamiętam
jak woziłam końmi te rzeczy przez Czarny Las. Strasznie się bałam.
Każdorazowo zabierałam ze sobą ojca, bo sama bałam się tamtędy
jechać. Ojciec był chory, sam nie mógł powozić, więc musiałam
ja. A musiałam mieć od władz sowieckich taką specjalną
przepustkę. Bez niej ani rusz. Zachowałam ją do dziś.
Zanim
opuściliśmy swój dom i cały nasz majątek, doszło jeszcze do
bardzo dramatycznej sytuacji. Ojca nie było wtedy w domu, był w
Zbarażu u mojej siostry Kasi. Pojechał tam zawieźć kolejne nasze
rzeczy. W domu byłam tylko ja i mama. Mama pewna tego, że
banderowcy nic jej zrobić nie mogą, chciała jak najdłużej
pozostać w domu, by przypilnować pozostałego dobytku przed
grabieżą. Ja wieczorem poszłam spać do koleżanki. Mama została
na noc sama. No i wtedy w nocy wpadli do naszego domu banderowcy.
Pozabierali sobie wszystko, co im tylko było potrzeba, ale szukali
zwłaszcza za butami. Butów w tym czasie wszystkim brakowało
najbardziej. Wiedzieli (nie wiadomo skąd), że tato kupił mamie
jakieś stare wojskowe buty. Szukali wszędzie za nimi. Mama ze
strachu wskoczyła do łóżka tak jak stała, ubrana, z butami na
nogach. Udawała chorą. Wtedy oni, wrzeszcząc na mamę i
przeklinając, wywracali wszystko dookoła w poszukiwaniu butów.
Wreszcie któryś z nich podniósł kolbą karabinu pierzynę i kiedy
zobaczył buty na jej nogach, wyzwał ją od najgorszych, zerwał
buty z nóg i wtedy dopiero odjechali. Mama była tak przerażona, że
owinęła nogi tylko jakimiś szmatami, i po nocy, pobiegła do
Zbaraża, odległego o 14 km. A był to marzec. Po tej historii tato
chciał jak najszybciej zabrać nas do Zbaraża. W Zbarażu
stacjonowało wojsko, banderowcy nie mieli tam prawa wstępu.
Wszystkie polskie rodziny już tam były i czekały na transport na
Ziemie Odzyskane. Znajomi Ukraińcy prosili mnie, żebym jednak
została we wsi. Mój chłopak słał mi listy przez swoją siostrę
z zapewnieniem, że mi ani mojej rodzinie nic nie grozi. Ksiądz
prosił, abym chociaż do odpustu została, bo potrzebował chóru w
komplecie. Bardzo mi było żal opuszczać swoje rodzinne strony. A
nawet odmówić księdzu, ponieważ przez czas wojny bardzo związałam
się z cerkwią. Od początku wojny, my Polacy, zostaliśmy
pozbawieni kościoła. Chrobrówka, jako cała wieś polska, z
kościołem, z zakonnicami i polskim księdzem przyjeżdżającym z
parafii, pierwsza została doszczętnie spalona. Przywiązałam się
więc do naszej wiejskiej cerkwi. Przez całą wojnę chodziłam z
mamą i koleżankami do cerkwi na msze.
Ja jednak
wtedy już na dobre wyjechałam z mojej ukochanej rodzinnej wsi. Ze
ściśniętym sercem, zrozpaczona, załamana. W Zbarażu było nam
dobrze. Przede wszystkim mogliśmy się spokojnie kłaść spać i
rano wstawać. Czekaliśmy aż przyjdzie na nas kolej do transportu
na Zachód. Ci państwo, u których wynajmowaliśmy mieszkanie,
oprócz dwóch córek, mieli jeszcze dwóch synów. Synowie ich
pracowali na kolei. Kolej była zmilitaryzowana, tak że oni nie
musieli iść na front. Tam, gdzie ginęli nasi chłopcy w ich wieku.
Z mojej rodziny zginęło trzech młodych chłopaków. Dwóch
Ukraińców i jeden Polak, Łukasz. Miał 19 lat, był jedynakiem. To
była wielka rozpacz w naszej rodzinie.
W Zbarażu
mieszkaliśmy 3 miesiące, aż do samego wyjazdu. W międzyczasie
zaprzyjaźniłam się z chłopcami. Synami właściciela domu.
Pomagałam im w gospodarstwie. Mieli gospodarstwo na przedmieściu
Zbaraża. Bardzo już przez komunę zrujnowane, choć krótko przed
wojną zbudowane za ciężko zarobione pieniądze w Kanadzie przez
ojca chłopców. Mimo to, mieli tu w Zbarażu o wiele spokojniejsze
życie, bo nie napadali na nich banderowcy ani też sowieci.
Z
frontu cały czas pisał do mnie mój chłopak, przez pocztę polową.
Podałam mu zbaraski adres. Pisał nawet jeszcze wtedy, kiedy mnie
już tam nie było. Młodszy syn gospodarza, Tomek, przesyłaj mi je
na mój nowy adres na Ziemiach Odzyskanych. Tomek był miłym
chłopcem. W czasie mojego pobytu w Zbarażu zabierał mnie do kina
albo na spacer. Nieraz też i do swojej zamężnej już siostry
Karoliny. A tam, jego szwagier, grał nam piękne miłosne melodie na
skrzypcach. Oczarowana tą muzyką, jeszcze bardziej tęskniłam za
swoim chłopcem, który walczył o wolną Polską pod sztandarem:
Bóg, Honor, Ojczyzna.
W Zbarażu
było dużo dziewcząt z okolicznych wiosek. Spotykałyśmy się
wszystkie po wyjściu z kościoła. Zbarascy chłopcy chodzili za
nami i każdej z nas przyczepiali jakąś łatkę. A że ta ma takie
nogi, a ta takie. A że ta jest ładna, a ta mniej… A że ta jest
taka, a ta taka… Bardzo mnie to gniewało, że siedzą w domu,
trzymając się maminej spódnicy, kiedy nasi chłopcy giną na
froncie, i jeszcze mają głupoty w głowie. A nam, młodziutkim
dziewczynom, które pouciekały banderowcom spod noży i kryją się
w mieście przerażone swą nową, nieznaną sytuacją, nie tego
trzeba było. Ja miałam wtedy 18 lat. Moją młodość, moje
najpiękniejsze lata zjadła wojna. Ciężka praca, strach, głód,
tęsknota. A ja, jak każda dziewczyna, chciałam się ubrać, buciki
mieć ładne. Nie miałam nic. Szczęście, że moja siostra Kasia,
która była już mężatką przed wojną, wspomagała mnie czasami i
pożyczała mi swoje ubrania i buciki.
I
tak doczekaliśmy się końca wojny. Był
8 maja 1945 r. Wielka radość! Ale my nie mieliśmy już siły się
cieszyć. Wreszcie 13 maja podstawiono odkryte wagony towarowe.
Pozbieraliśmy swoje resztki, jakie zostały nam po wojnie, i jedną
krowę, którą nam pozwolili zabrać ze sobą ze względu na małe
dziecko Kasi i staruszka dziadka, no i wyruszyliśmy w świat. Przy
załadunku pomagał nam Tomek. Widziałam, że jak się z nami żegnał
miał łzy w oczach.
Władze
gminne zaopatrzyły nas w karty ewakuacyjne i w karty majątkowe, w
których zapisany był cały nasz majątek, jaki pozostawiliśmy w
swojej rodzinnej wsi. Jechaliśmy długo. Jazda była bardzo
uciążliwa. Wagony były otwarte, czasami było nam strasznie zimno,
a jak padał deszcz byliśmy przemoknięci. Dojechaliśmy do
Mikulczyc. Tam nas powyrzucano z wagonów na rampy. Myśleliśmy, że
już tam zostaniemy. Ale nie. Nasze wagony były im potrzebne do
celów wojskowych. Kiedy tak czekaliśmy na rampie, podchodzili do
nas tamtejsi ludzie, i choćby za kromkę chleba, chcieli wymienić
niekiedy takie śliczne rzeczy. Biedni ludzie. No ale my już sami
niewiele chleba mieliśmy, chociaż przed drogą bardzo dużo
nasuszyliśmy. Nie wiedzieliśmy też, co z nami będzie. Dokąd nas
powiozą. Jak długo jeszcze będziemy musieli jechać. Wreszcie
podstawili wagony kryte. Trzeba było wszystko na nowo przepakowywać.
A tu w większości starcy, kobiety i dzieci. Najgorzej było z
ciężkimi workami. No ale dzięki Bogu jedni drugim pomagali i się
jakoś załadowaliśmy do tych nowych wagonów. Z bydłem też był
ogromny problem. Bydło wystraszone nie chciało się dać
przeprowadzić. Ryk, pisk, skowyt, wierzganie. Ale w końcu
ruszyliśmy. Dalej jedziemy w nieznane. Po drodze często musieliśmy
stawać, bo na torach były różne przeszkody. Miejscami torów nie
było w ogóle. Niektóre mosty były uszkodzone. Czekaliśmy aż
naprawią i powoli ruszaliśmy dalej. Tak że jechaliśmy miesiąc
czasu. 13 czerwca 1945 r. dotarliśmy na dworzec w Baborowie. Każą
nam się rozładowywać na rampie. A tu płacz i nikt nie chce wyjść
z wagonu. Ludzie wołali, że uciekli banderowcom spod noży i nie
chcą teraz cierpieć w niemieckich lagrach. Wreszcie nas zmuszono.
Ze wszystkim opuściliśmy wagony, ale z dworca i tak nikt się nie
ruszył. Pobudowaliśmy z byle czego jakieś budy i tak koczowaliśmy
przez 2 tygodnie. Baborów wyglądał strasznie. Same zgliszcza.
Ludzi w ogóle nie było widać. Po ulicach łaziły tylko bezdomne
psy i koty. Wszędzie pełno gruzów i szkła. Pióra fruwały przy
każdym podmuchu wiatru. Żołnierze przychodzili do nas i namawiali,
abyśmy zajmowali domy, że to wszystko teraz nasze, że tu już
Niemców nie ma, a ci, co zostali jeszcze, są w lagrze. Coraz
bardziej dokuczał nam głód, chłód i deszcze. Nocą podchodziło
do nas ruskie tałatajstwo, świecąc latarkami, szukali dziewcząt.
Pamiętam, że spałam obok dziadka z przykrytą głową. Dygotałam
ze strachu na każdy dźwięk albo odgłos. Strasznie bałam się tej
swołoczy. Wreszcie po dwóch tygodniach, kiedy byliśmy już
strasznie wycieńczeni i straciliśmy już jakąkolwiek nadzieję, że
ktoś nas stąd zabierze, przyjechał po nas taki duży wóz
zaprzęgnięty w parę olbrzymich koni. Końmi powoził młody
chłopak. Umiał mówić po polsku. Rozwoził nas po Baborowie, gdzie
kto chciał. Mój ojciec popełnił wtedy wielki błąd. Szukał
tylko byle jakiego dachu nad głową, ponieważ uważał, że jak to
wszystko ucichnie, wrócimy do domu, na swoje. A z drugiej strony
był zdania, że nie można sobie ot tak cudzą własność zabierać.
Inni byli mądrzejsi. Cwani. Zajmowali najlepsze gospodarstwa. Nasze
bogate gospodarstwo zostało do dziś dnia na papierze. Pomimo tego,
że mój brat Staszek tyle lat walczył o wolną Polskę. Był w
niewoli niemieckiej. Był ciężko ranny, i to kilkakrotnie. Nie był
jednak w partii.
Staszek,
kiedy w wiosną 1944 r. po raz drugi został zmobilizowany, walczył
z okupantem niemieckim o wolną Polskę w Armii Kościuszkowskiej.
Niemcy pozakładali obozy koncentracyjne. Zabierali do nich zwłaszcza
Żydów i polską inteligencję, która jeszcze została. Zabierali
też księży. Wojna była straszna, a koniec wojny jeszcze
straszniejszy. 1 sierpnia w Warszawie wybuchło powstanie. Warszawa w
ogniu. Armia Kościuszkowska dotarła do Warszawy i pod dowództwem
gen. Zygmunta Berlinga, stanęła po drugiej stronie Wisły. Gen.
Berling nie mógł sam wydać rozkazu, by armia włączyła się do
walki, podsunął tylko myśl, aby ten kto chce, na ochotnika, ruszył
na pomoc Warszawie. Wojsko ruszyło. Ładowali się po pięciu,
siedmiu do jednej łódki. Ładowali sprzęt. Pod osłoną nocy
zaczęli forsować Wisłę. Niemcy rakietami oświetlali rzekę i
ostrzeliwali forsujących żołnierzy. Wielu żołnierzy zginęło od
razu. Jednak wielu też udało się przedostać na drugi brzeg i
podążyć powstańcom z pomocą. Na jednej z tych łódek znajdował
się mój brat Staszek. W łódce było siedmiu żołnierzy. Czterech
od razu zginęło od kul hitlerowców, trzech ciężko rannych, a
m.in. Staszek, przygnieceni ciałami zabitych, płynęło dalej z
prądem Wisły. Nurt rzeki zaniósł ich pod przęsło rozwalonego
Mostu Poniatowskiego. Była noc. Zrobiło się cicho. Trójka rannych
żołnierzy Armii Kościuszkowskiej wykaraskała się spod ciał
zabitych kolegów i z ogromnym trudem dotarła na brzeg. Jeden z nich
miał wyrwane pośladki. Męczył się potwornie. W końcu nad ranem
zmarł. Mój brat miał strzaskane całe biodro. Pozostały przy
życiu kolega o nazwisku Wychopień, był mniej ranny. I tak we dwóch
zostali pod mostem — 22 dni. Pili tylko wodę z Wisły. Po tygodniu
czasu, pod mostem zjawił się młody chłopak, powstaniec. Zobaczył
straszny widok. Dwóch na wpół przytomnych żołnierzy z
poszarpanym, opuchniętym ciałem, bez żadnego opatrunku. Głodnych.
Pytał się jak im pomóc. Brat poprosił go, aby wydobył chleb z
ich łodzi, która ciągle dryfowała w malutkiej zatoczce niedaleko
brzegu — na wpół zatopiona — z ciałami zabitych żołnierzy.
Chłopak był przerażony, że miałby grzebać za chlebakami
pomiędzy ciałami zabitych. Wtedy mój brat mu powiedział: — „Nie
bój się zabitych, oni ci nic nie zrobią. Patrz tylko, żeby cię
Niemcy nie dostrzegli”. — Rysiek, bo tak miał na imię ów
13-letni powstaniec, nabrał wtedy odwagi i spisał się dzielnie.
Dotarł wpław do łodzi i z powrotem i w efekcie przyciągnął ze
sobą kilka chlebaków z chlebem rozmoczonym wodą i krwią zabitych.
Ranni żołnierze byli jednak szczęśliwi, że chociaż takim
chlebem mogą się nieco posilić.
Chłopak
musiał udać się w dalszą drogę. Z meldunkiem. Zanim się jednak
oddalił, obiecał bratu, że jak dotrze na miejsce, zamelduje o nich
dowódcy. Wkrótce zniknął im z oczu. Wspinając się po przęsłach,
przedostał się na drugi brzeg Wisły. W bratu i w jego koledze
zatliła się iskierka nadziei. Niestety, minął następny tydzień
i żadna pomoc nie nadchodziła. Spleśniały chleb, choć wydzielali
go sobie małymi kawalątkami, kończył się już. Starczyło go na
tydzień. W takich oto warunkach siedzieli pod mostem. Modlili się i
czekali zbawienia. W ich ranach namnożyło się już robactwo. Z
drugiego brzegu Wisły widzieli ich polscy żołnierze. Bali się
jednak ryzykować, bo Niemcy chodzili po moście. Mieli działa, i co
rusz, nawet w nocy, oświetlając Wisłę i jej brzegi, puszczali
serie z dział.
Wreszcie,
kiedy na 22 dzień ranni żołnierze, będąc u kresu wytrzymałości,
żegnali się już życiem, zauważyli nagle płynącą w ich
kierunku łódkę z przywiązanym do niej kajakiem. To było ich
wybawienie. Nikt nigdy nie doszedł do tego, skąd się wzięła ta
łódka z kajakiem, i jakim cudem do nich dopłynęła. Żołnierze
resztkami sił dotarli do łódki i pod osłoną nocy odbili od
brzegu. Chyba ich sam Pan Bóg prowadził, bo wkrótce dotarli na
drugi brzeg Wisły. Daleko od mostu. Myśleli, że są uratowani, aż
tu nagle, słyszą szczęk karabinów. Znów żegnali się z życiem.
Jednak szczęściem w nieszczęściu okazało się, że to polscy
żołnierze celują w nich, biorąc ich za wroga. Wreszcie słyszą
nad sobą śmiech żołnierzy. Jeden z nich powiedział: — „No,
koledzy, będziecie długo żyć, bo już mieliśmy wyładować w was
cały magazynek.” — Żołnierze natychmiast zajęli się rannymi
i odwieziono ich do szpitala polowego. Potem wraz z Armią
Kościuszkowską dotarli do Berlina, gdzie zastał ich już koniec
wojny.
Do nas
dochodziły słuchy, że Armia Kościuszkowska bierze udział w
Powstaniu Warszawskim, że jest wielu zabitych, potopionych przy
forsowaniu Wisły. Szaleliśmy z niepokoju. Bratowa, żona Staszka,
nie wierzyła, że on zginął, mimo iż jej listy wracały z
powrotem. Pisała do dowództwa z prośbą o wiadomość. Modliła
się gorąco. Zaufała Bogu. Oni byli młodym małżeństwem. Rok
przed wojną się pobrali. Bardzo się kochali. Z wiarą,
czekaliśmy na wieści z frontu. Po miesiącu przyszła wiadomość
ze szpitala. Boże, ale żeśmy byli szczęśliwi.
Trzydzieści
lat po wojnie, wojskowy redaktor Alojzy Sroga w archiwach wojskowych
wygrzebał notatkę o ciężko rannych żołnierzach, którzy 22 dni
pod Mostem Poniatowskiego czekali na ratunek. Zafrapowany nią,
dotarł do Staszka i na podstawie jego opowiadań napisał książkę
pt. „Nadzieje”. Również w Ekspresie Wieczornym codziennie w
odcinkach opisywano tę tragiczną historię Staszka. Wtedy Staszek
nagle stał się bohaterem. Dziennikarze nagabywali go o wywiady.
Jednak nigdy nikt się nie zatroszczył o jego stan zdrowia, który
już do końca jego dni nie był dobry. Potworne rany doznane w
czasie wojny, a zwłaszcza w Powstaniu Warszawskim, pozostawiły ślad
na całe jego życie. Odszkodowania jakiegoś też nigdy nie dostał.
Ot i dola żołnierza polskiego!
Mój
ojciec i bracia byli uczciwymi ludźmi, byli prawdziwymi Polakami.
Nic od nikogo z żadnego poniemieckiego domu nie wzięli. Jak już
wspominałam, zajęliśmy malutki, zniszczony domek. Musieliśmy
zaczynać wszystko od nowa, żeby tylko przeżyć. Ojciec wziął od
naszych nowych sąsiadów, Niemców, 2 hektary w dzierżawę. Tak na
początek. Później, kiedy dojechał do nas brat Staszek z bratową,
to bratowa na swoją osobną kartę wzięła jeszcze 4 hektary pola.
Zamieszkaliśmy wszyscy razem, cztery rodziny, w takim małym domku.
Z nami zamieszkała też ciocia Anna, siostra mojego ojca, matka
19-letniego Łukasza, który zginął na wojnie, oraz druga siostra,
Frania, z trójką synów.
Była
jesień 1945 r. Brat Staszek wrócił z wojny bardzo wycieńczony.
Miał malarię. Nie mógł pracować. A tu żona i mała córeczka.
Ja też się rozchorowałam. Na tyfus. Dużo ludzi w Baborowie
chorowało wtenczas na tę chorobę. Lekarzy nie było. Lekarstw też
nie. Wiele ludzi umarło. Mnie bardzo długo trzymała wysoka
gorączka. Byłam cała w płomieniach. Wypadły mi włosy. W
Baborowie stacjonowało wojsko rosyjskie. Przychodziła do mnie
lekarka wojskowa. Lekarka kazała rodzicom, by mnie zawijali
prześcieradłami moczonymi w zimnej wodzie i często zmieniali.
Przeżyłam. Po mojej chorobie z siostrą Kasią odbyliśmy
pielgrzymkę na Jasną Górę, aby podziękować Matce Boskiej
Częstochowskiej za ocalenie. To była moja pierwsza pielgrzymka.
Pamiętam, że jechałyśmy dzień wcześniej. Miałyśmy ze sobą
koce. Miałyśmy nocować na błoniach. Jednak całą noc modliłyśmy
się wraz z innymi ludźmi. Byłam oczarowana pięknym śpiewem,
modlitwami, widokiem Matki Bożej w Jej przepięknym sanktuarium.
Płakałyśmy obydwie. Ze szczęścia i ze wzruszenia.
W tym
czasie był to dla mnie wielki przełom. Do tej pory żyłam w
większości wśród Ukraińców i Żydów. Rozmawiałam z nimi po
ukraińsku. Chodziłam z nimi do cerkwi. Wtedy wydawało mi się, że
jest to normalne. A tu nagle widzę samych Polaków. Było też i
kilka rodzin niemieckich, ale to byli mili ludzie. Umieli mówić po
polsku. Żadnych cerkwi nie było, tylko same kościoły
rzymsko-katolickie. Czułam się na początku trochę zagubiona.
Przecież do tej pory znałam tylko obrządek cerkiewny. Nie powiem,
bardzo mi się w kościołach podobało, ale jednak brak możliwości
uczestniczenia we mszach św. w mojej rodzinnej wsi w Dobrywodach,
stale dawało o sobie znać brakiem obycia w obrzędach kościelnych.
Ale ciągle się uczyłam. Pamiętam, jak później, kiedy po moim
ślubie weszłam wraz z mężem do zakrystii po świadectwo ślubu,
to ksiądz mi powiedział pół żartem, pół serio, że przed
chwilą była tu chyba jakaś moja rywalka, bo chciała zaprzeczyć
naszej przysiędze małżeńskiej. Mówiła, że ja jestem z innej
wiary. Ksiądz śmiał się, mówiąc, że ta pani chyba jest
niezorientowana, że wiara grecko-katolicka i rzymsko-katolicka, to
jedno. Wtedy dopiero tak naprawdę zdałam sobie sprawę, że ja do
tej pory to właściwie należałam do wiary grecko-katolickiej.
Zastanawiałam się, czy to grzech. W końcu doszłam do wniosku, że
właśnie przez to, jeszcze bardziej w wierze jestem wzmocniona… Bo
i tą, i tą, bardzo kochałam i w sobie utrwalałam.
Uwielbiałam
chodzić do kościoła, modlić się, śpiewać. Organy tak pięknie
grały. W kościele czułam się jak w niebie. Pytałam ojca jak to
właściwie ze mną jest. Jakiej jestem wiary? Ojciec mi
odpowiedział, że przed wojną było takie zarządzenie, że w
mieszanych rodzinach córki przyjmują chrzest wg religii matki, a
synowie wg religii ojca, ale że nasze obydwie religie to jedno. Od
tej pory byłam już całkowicie uspokojona. Nabrałam pewności, że
to właśnie te nasze dwie religie uratowały naszą rodzinę.
W
Baborowie, gdy się tylko osiedliliśmy, zawiązała się drużyna
harcerska. Wstąpiłam do niej od razu. Byłam bardzo dumna z
przynależności do harcerstwa. Mieliśmy co jakiś czas zbiórki.
Byliśmy wierni prawom boskim i harcerskim. Kościół parafialny był
całkowicie zniszczony. Księdza nie było. Przyjeżdżał z którejś
wioski i odprawiał msze w drewnianym kościółku na cmentarzu.
Kościółek jakimś cudem ostał się prawie nietknięty. A my,
harcerze, zbieraliśmy się też na rynku przy figurze Matki Bożej.
Śpiewaliśmy, modliliśmy się, odmawialiśmy litanie. W maju
odprawialiśmy majowe nabożeństwa. To było piękne. Do nas
przyłączało się coraz więcej ludzi i modlili się razem z nami.
Na Boże Narodzenie kolędowaliśmy razem z ludźmi, robiliśmy
szopkę, graliśmy jasełka. Ja byłam pastuszkiem.
Na Święta
Bożego Narodzenia transportem ze Zbaraża przyjechali chłopcy
naszego byłego gospodarza: Tomek i Władek. Mówili, że wszyscy
Polacy wyjechali i że oni też już nie mają tam czego szukać. Że
rodzice zostali z ich siostrą Karoliną wydaną za Ukraińca. A
zostali też dlatego, bo żal im było ich dobytku, który zdobyli
ciężką pracą. A banderowcy im niegroźni, bo wszędzie jest
wojsko. Starszy brat Władysław miał już w Zbarażu dziewczynę,
moją koleżankę Stasię, która również wraz ze swoją rodziną
przybyła transportem do Baborowa. W lutym 1946 r. pobrali się i
zamieszkali u jej rodziców. Dostali jeden pokoik. Młodszy brat
Tomek zamieszkał z nimi.
Od
lewej: Tomek, ja, Stasia i Władek
Tomek
czuł się bardzo nieswojo, bo i od rodziców daleko, i ciasno
mieszkać w jednym pokoiku z nowożeńcami. Nikogo jeszcze nie znał,
tylko naszą rodzinę. Prawie codziennie do nas przychodził i użalał
się. Czym mogliśmy, to mu pomagaliśmy. Tomek szukał pracy. Był
po Gimnazjum Kupieckim. Wreszcie znalazł, ale w Nadleśnictwie.
Zaczął się do mnie zalecać. Nie wiedziałam, co mam robić. Mój
chłopak przestał pisać. Z wojny wracali nasi bracia, chłopcy.
Wielu jednak nie wróciło. W tym czasie też przyszła na nasz adres
karta pośmiertna Łukasza. Napisane tam było, że zginął w
Czechach, niedaleko Pragi, i w jakiej mogile jest pochowany. Mój
ojciec i stryjek jednak tej karty nie pokazali swojej siostrze Annie.
Nikomu nie pokazali. Nie chcieli, aby ich siostra załamała się
zupełnie. Woleli wmówić jej, że Łukasz zaginął bez wieści, i
tym samym sprawić, by żyła w ciągłej nadziei na jego powrót.
Wiedzieli, że ciocia Ania by tego nie przeżyła. Straciła przecież
dwóch mężów i czworo dzieci. Ostał jej się tylko najmłodszy
Łukasz, w którym widziała cały świat. Jak można było jej
powiedzieć, że i on nie żyje? Ciocia do śmierci czekała na
swojego syna, i to czekanie, dawało jej siłę do życia.
Mój brat
Staszek wrócił z wojny ciężko ranny. Nie od razu jednak
przyjechał do nas. Po zaleczeniu ran pojechał najpierw w lubelskie,
do żony Maryni i córeczki Stasi, ponieważ one tam wraz z Maryni
matką od 1944 r. mieszkały. Banderowcy wymordowali prawie całą
ludność jej rodzinnej wsi Berezowice Małe, a potem wieś tę
całkowicie spalili. Im udało się przeżyć. Uciekły w lubelskie.
Były tam bezpieczne. Tam nie było banderowców. Tereny te były pod
ochroną AK-ców. Wkrótce jednak w trójkę do nas dojechali. A
kiedy z wojny wrócił wujek Karol, mąż cioci Frani, drugiej
siostry ojca, to zabrał ją wraz z synami do lepszego miejsca. Było
to niewielkie gospodarstwo, ale w dobrym stanie.
Natomiast
mąż mojej siostry Kasi nie wrócił jednak do niej i do ich
5-letniego Adasia. Został w wojsku, na szkole oficerskiej. Daleko,
bo aż w Białowieży. Wyrzekł się Boga i rodziny. I nawet swoich
trzech braci, którzy mieszkali zagranicą. Nie chciał, by mu
przeszkadzali w karierze wojskowej. Przez niego bracia nie mogli
wrócić do kraju. Z Armią Andersa zaszli tak daleko, a on im odciął
drogę powrotu. Siostra bardzo płakała. Nie chciała tak daleko od
swoich rodziców żyć. Bała się też Bronka zaangażowania
politycznego, w którym nie ma miejsca dla Boga. Mój brat Staszek od
1944 r. był wraz z nim w Armii Kościuszkowskiej, to opowiadał, że
szwagier Bronek w ogóle nie brał udziału w walkach tylko trzymał
się tyłów, gdzie latał pomiędzy żołnierzami z tą swoją
„biblią” i robił żołnierzom wodę z mózgów. Jednak Kasia
musiała się wreszcie zgodzić i wyprowadzić się do Białowieży.
Bronek przyjechał po nią i zabrał wraz z Adasiem.
Drugi mój
brat, Piotr, dopiero w 1947 r. wrócił z Niemiec, gdzie był na
robotach. Wrócił z żoną Milą z Mazur, którą poznał w
Niemczech. Mila też była tam na robotach. Zamieszkali razem
niedaleko Głubczyc, w Braciszkowie, w takiej rozwalonej chałupince.
Mój
chłopak nie wrócił. Został w wojsku. Jego rodzice osiedlili się
na Pomorzu. Jednak listy pisał do mnie nadal, już tu, do Baborowa.
Wreszcie przestał. Od jego dalszej rodziny dowiedziałam się, że
poszedł na szkołę oficerską. Zmartwiło mnie to bardzo. Ale cóż
było robić? Życie toczyło się dalej.
Tomek
coraz bardziej mnie adorował. Było mi go żal. Czuł się taki
samotny. Wreszcie pewnego dnia Tomek zaproponował mi małżeństwo.
Ja się głęboko zastanawiałam. Byłam w rozterce. Żal mi było
również mojego chłopaka. Nie byłam pewna, czy on rzeczywiście
zapomniał o mnie. W końcu wytłumaczyłam sobie, że chłopak mój
daleko i przestał się odzywać. A przede wszystkim, ta szkoła
oficerska zraziła mnie do niego. Bo też w takiej samej był mój
szwagier Bronek, i jaką krzywdę Kasi wyrządził. Byłam wtedy
pewna, że to ta przeklęta komuna tak mu w głowie poprzewracała.
Tomka rodzice byli dobrymi ludźmi. Dali nam schronienie w potrzebie,
więc Tomek też musi być dobrym człowiekiem… Tak to sobie
wszystko przetłumaczyłam i koniec końców powiedziałam: tak. Ślub
nasz odbył się 3 marca 1946 r.
Ja
i Tomek na ślubnym kobiercu
Wesele
nasze było bardzo skromne. Jeszcze prawie nic tutaj nie mieliśmy.
Jesienią 1945 r. władza pozwoliła nam pozbierać z pól zasianą
przez tutejszych ludzi pszenicę. Mieliśmy więc trochę mąki.
Ziemniaki mieliśmy już swoje, bo w czerwcu, zaraz po przybyciu do
Baborowa, zasadziliśmy. Nie było jednak jeszcze żadnych jarzyn.
Sukienka i welon były pożyczone. Obrączkę dla mnie Tomek gdzieś
kupił, a dla siebie pożyczył od brata Władka. I choć
skromniutkie było to nasze wesele, to jednak było bardzo wesołe.
Drużyna harcerska prowadziła nas do ślubu. Skądś wytrzasnęli
harmonię. Grali i śpiewali. A potem jeszcze pod wieczór przyszli
całą drużyną na wesele, by pośpiewać i potańczyć. Przyjęcie
weselne było w sąsiednim domu, u tutejszych Niemców. Oni przyjęli
polskie obywatelstwo, ale ciągle myśleli, że wyjadą do Niemiec i
zostawią nam swoją gospodarkę. Nigdy się jednak tak nie stało.
13 lutego 1947 r. w wieku 87 lat, zmarł mój
ukochany dziadziuś Józef. Człowiek tak silny i zdrowy. Służył w
kawalerii. Był ułanem. Nigdy nie chorował. Czytał bez okularów
do końca życia. A zmarł chyba z żalu, że w domu zostawił taki
majątek, a tu tuła się po cudzych kontach. Nie, nie użalał się.
Nic do nikogo nie mówił, ale było widać, że cierpi, choć w
ogóle nie chorował… I tak cichutko zmarł.
Dziadek
Józef - rok przed śmiercią
Po
weselu zaczęło się dla nas nowe życie. Wynajęliśmy małe,
zagrzybione mieszkanko u naszych niemieckich sąsiadów. Dorabialiśmy
się wszystkiego od podstaw sami. Potem przyszły dzieci. Życie
nasze na obcej ziemi toczyło się już w miarę normalnym trybem.
Nigdy jednak nie zapomniałam o naszym Podolu, o naszej ukochanej
rodzinnej wsi. Często śniło mi się po nocach, że biegam tam po
naszych polach, po naszym gaiku, po naszych kamieniołomach. W
późniejszych latach parokrotnie odwiedzałam swoje rodzinne strony.
Pierwszy raz byłam tam dopiero 15 lat po wojnie. Wcześniej mi nie
zezwolono. Władze nie chciały mi dać paszportu. Najpierw jeździłam
z mężem i z dziećmi, a po jego śmierci, już tylko z dziećmi.
Ostatni raz byłam sama. Było to w roku 1990. Okropna to była
podróż. Na granicy Sowieci pozabierali mi wiele rzeczy. Po prostu
mnie okradli.
Najdłużej
byłam na moim ukochanym Podolu w 1975 r. Pojechałam tam na pogrzeb
teścia wraz z Władkiem, bratem mojego nieżyjącego już wtedy
męża. Zbaraż był wówczas bardzo zaniedbany. Nic tam nie
remontowano, ani nie budowano. Wszystko szło w ruinę. Polaków
bardzo mało zostało. Dobrowody, moją rodzinną wieś, też
odwiedziłam. Jaka to piękna wieś była przed wojną. Teraz może i
nawet nowe domy stoją, między innymi z naszego kamieniołomu, ale
ulice pełne błota. Na naszej ulicy aż tak dużo błota nie było,
ponieważ jeszcze nasi dziadkowie wyłożyli ją drobnym kamieniem,
kiedy odkrywali jamy ze złożem. Byłam też i w swoim domu.
Zamieszkał w nim kolega ze szkoły ze swoją rodziną. Bardzo mi się
wszystko zmieniło. Stodoły nie było. Stajni też nie. Ani
spichlerza. Ani pięknych jesionów w sadzie. Ostał się jedynie
dom. Ale przyznać muszę, że nawet dobrze utrzymany. W domu
poznałam tylko obraz siostry Kasi, który dostała w wyprawie
ślubnej. Był to obraz Matki Boskiej Bolesnej. Matka Boska patrzyła
na mnie. Na pewno mnie poznała. Tyle się do niej modliłam. Aha, i
jeszcze drzwi wahadłowe do pokoju stołowego były nasze. Sąsiedzi
mnie witali bardzo serdecznie. Cieszyli się. A może udawali? Ale my
zawsze dobrze żyliśmy z sąsiadami. Z moich dawnych koleżanek
spotkałam się tylko z Marusią i Genią. Gieni mama była
Polką, a ojciec zaś Ukraińcem. Typowy nacjonalista. Gieni mama
była moją chrzestną. Spotkałam się też z moją rodziną. Z ojca
strony, z jego siostrą Pauliną i z jej czwórką dzieci, a moim
kuzynostwem. Z mamy zaś strony, z dziećmi jej brata Jana. Wszyscy
się bardzo cieszyli, witali, gościli. Przez parę dni byłam na
naszej ulicy, u mamy rodziny, bo do cioci Pauliny trudno było się
dostać. Ciocia wraz ze swoją rodziną mieszkała na takim dużym
wzniesieniu. Mieli tam kiedyś dużo pola, ogromny sad owocowy.
Przyjeżdżali ludzie i kupowali owoce. Cioci teść był
sadownikiem. Hodowali więc wszystkie owoce. Mieli tam też jakąś
szkółkę doświadczalną. Byli bogatymi ludźmi. No tak, ale tak
było przed wojną. Teraz nie mają niczego. Wszystko im w kołchoz
zabrali, a oni zostali zwykłymi kołchoźnikami. Jedyne czego się
dorobili, to nowej, niewielkiej chałupiny. Smutno u nich. A jeszcze
i trudno się do nich dostać, bo raz, że wysoko, a drugi raz, że
wszędzie pełno błota. Raz wybrałam się sama, a robiło się już
ciemno, jak wlazłam w to błoto, myślałam, że się tam utopię.
Ledwie się wygrzebałam z błocka, i idąc na czworaka, do cioci
dotarłam cała brudna. Wyglądałam okropnie. Musiałam choć z
grubsza oczyścić swoje brudne ubranie pod studnią i już tam
przenocować. Nie zazdrościłam im tego życia. Ani już nawet
rodzinnych stron, których przed laty było mi tak żal opuszczać.
Komuna zniszczyła wszystko.
Teraz
jestem już starszą osobą, ale obraz mojego dzieciństwa i młodości
na Podolu mam ciągle przed oczami jak żywy. Przez całe moje życie,
tu, na Ziemiach Odzyskanych, gdy ktoś mnie spytał kim jestem, z
nieukrywaną dumą zawsze odpowiadałam: jestem Podolanką. Na twarzy
pytającego za każdym razem pojawiał się wówczas kpiący uśmiech,
a po chwili uszu mych dochodziły jego cyniczne słowa: — „Chyba
byłą Podolanką.” — Och, jakże ogromna złość mnie brała na
takie dictum! Wtedy z jeszcze większym naciskiem powtarzałam:
jestem Podolanką!... No bo jakżeby inaczej?
Do dziś
dnia noszę przy sobie też kartą majątkową, na której zapisany
jest cały nasz majątek pozostawiony w rodzinnej wsi na Podolu, za
który od żadnego polskiego rządu rekompensaty nie otrzymałam.
Mimo tego, że przez wszystkie lata tak bardzo się starałam. Zawsze
marzyłam, aby moje dzieci przynajmniej jakąś malutką cząstkę
mojego życia na Podolu po mnie dostały. Niestety, marzenia mojego
chyba już nie uda mi się zrealizować. Mój czas powoli dobiega
końca. Czas Podolanki, którą byłam przez całe swoje życie.
Którą jestem i którą będę do końca swoich dni.
4
października 2009 r. Anna