piątek, 2 lutego 2018

Cisza po burzy

   Straszna duchota dzisiaj u nas była. Nie było czym oddychać. W taki czas to najlepiej czuję się w domu. Mój dom jest pięknie ocieniony. W domu żaden upał mi niestraszny. A w ogrodzie jedynie w godzinach południowych słońce praży. Ale od czego są parasole? Dzisiaj pewnie bym cały dzień przesiedziała w domu, bo po co się wystawiać do słońca, skoro aż parzy? Ani to zdrowe, ani przyjemne. W taki upał to nawet nad wodą jest mało przyjemnie. Dla mnie. Od paru już lat tak mam. Od kiedy przestało mnie bawić opalanie. Owszem, jeżdżę nad nasze jezioro by sobie popływać, ale tylko wczesnym rankiem albo późnym wieczorem. Popływam sobie ile mam ochotę i wracam do domu. No ale dzisiaj akurat było nieco inaczej. Moja koleżanka mnie namówiła. 
   - A chodź, no nie daj się prosić… - wierciła mi dziurę w brzuchu. - To są już ostatnie tak piękne dni lata. Obiecuję, że będziemy siedzieć tylko w cieniu… No co, Halszka? Zgadzasz się, prawda?
   - No zgadzam. Bo co mam już z tobą zrobić? - odpowiedziałam w końcu, bo mi samej nagle chłodną wodą zapachniało.
   Woda to jeden z moich żywiołów. Wprawdzie rybą nie jestem, a tylko rakiem… No ale rak to też przecież wodolubne stworzenie. Jak sięgnę pamięciom trzymam się blisko wody. Zawsze i wszędzie.

Ciekawe, czy ktoś zgadnie co to za akwen?


   Wiele niesamowitych przygód w różnych akwenach przeżyłam. Jedną z nich opisałam w swoich wspomnieniach pt. „Spływ Białą Lądecką”. Raz uratowałam tonące dziecko. A raz nawet sama się topiłam w jeziorze Kuźnickim, zaplątana w wodorostach. Może kiedyś opiszę tę mrożącą krew w żyłach przygodę… W moich żyłach. Chociaż nie, w żyłach moich najbliższych, którzy byli jej świadkami również.
   Zaraz, przecież miałam o tym moim dzisiejszym wypadzie nad wodę opowiedzieć… A więc tak: do wypadu oczywiście doszło. Nie miałam dziś zbyt dużo obowiązków, ani też moje dzieci nic ode mnie przy poniedziałku nie chciały to też uległam koleżance i pojechałyśmy moim autem. Po drodze wstąpiłyśmy do Konditorei po pyszne Berliner (niem. pączki), no i wzięłyśmy azymut na jezioro.
   Kiedy spocone jak dwa szczury dotarłyśmy do jeziora (15 km od mojego miasta), aż zamarłyśmy na widok granatowego nieba na wschodnim horyzoncie. Wylazłyśmy z auta i zaczęłyśmy się zastanawiać, co robimy.
   - A niech to szlag! - huknęła koleżanka. - O nie, nie wracamy. To zaraz przejdzie bokiem. Zobaczysz. Wyciągamy nasze plecaki z bagażnika i rozkładamy koce - upierała się.
   - Nie byłabym taka pewna - odrzekłam. - Przy obecnych anomaliach pogodowych wszystko jest możliwe. Nawet tornado w piękny, słoneczny dzień.
   I miałam rację. No, może nie tornado nas dopadło, ale tak gwałtowna i potężna burza, że ledwo żeśmy do auta doleciały. W przeciągu paru minut całe niebo zaciągnęło się ciemnymi chmurzyskami i nagle jak nie zacznie walić piorunami. Jeden po drugim. I to tak potężnymi, że aż ciarki mi po plecach przelatywały. Niebo co rusz przecinały zygzakowate ogniste błyskawice. A łomot piorunów był tak potężny, że bębenki w uszach pękały. Nagle, po jednym takim potężnym łomocie, z nieba runęła ściana wody. Przez dobry kwadrans nie mogłam ruszyć z miejsca. Wycieraczki nie nadążały z wycieraniem. Nic nie było widać. Na szczęście jakoś dojechałyśmy. Najpierw zawiozłam koleżankę do jej domu, a potem siebie do swojego domu.
   Po powrocie, pierwsze co zrobiłam, wskoczyłam pod zimny prysznic. A kiedy burza przeszła… przyszła koleżanka na kawusię i pączki. Trzeba było je w końcu zjeść, skoro nad jeziorem nie dane nam było. (śmiech). Usiadłyśmy w ogrodzie. Było wspaniale. Po burzy powietrze stało się rześkie i cudownie pachnące. Uwielbiam ten czas po burzy… Po każdej burzy.


HKCz
17.08.2009