Dawno,
dawno temu… (zaczynam jak w bajce, ale to nie bajka, zaręczam),
los rzucił mnie do Niemiec. Przewrotny los. Bo gdyby mi ktoś
wcześniej powiedział, choćby 2 lata albo i nawet rok, że wyląduję
w Niemczech, to bym go śmiechem zabiła. Niemcy (z wiadomych
względów), były dla mnie ostatnim miejscem na Ziemi, gdzie
chciałabym zamieszkać.
Stało
się! Och, ten przewrotny los. A w tamtym czasie, niestety,
przeciwstawić się jemu nie byłam w stanie… No i wraz z dziećmi,
znalazłam się w Niemczech. Na początku miałam nadzieję, ba,
byłam nawet pewna, że to tylko kraj przejściowy, że niebawem
ruszymy w dalszą drogę, do mojej rodziny, do Kanady. Niestety,
wszystkie plany, marzenia, spaliły na panewce. Z Niemiec nie
mogliśmy się wydostać, a to, co tu przeżyliśmy, tylko my wiemy…
no i może Pan Bóg. Pominę to jednak milczeniem.
Na
szczęście mam taką naturę, że w końcu wszędzie potrafię się
jakoś zaaklimatyzować. Nawet w najbardziej ekstremalnych warunkach.
Moja córka i syn mają to po mnie. A że wtedy byli jeszcze dziećmi,
tym szybciej i tym łatwiej się aklimatyzowali. Potem były szkoły,
jedna po drugiej, masa koleżanek, kolegów, no i nowe życie w
Niemczech, moim dzieciom się bardzo spodobało. Nie chciały się
już nigdzie przeprowadzać. Za żadne skarby. Szczęściem w
nieszczęściu granica polsko-niemiecka w 1991 r. została otwarta i
można było przynajmniej swobodnie jeździć do Polski i odwiedzać
rodzinkę. Miałam też w Polsce swoje mieszkanie. Trzymałam je w
odwodzie przez wiele lat. Nie byłam pewna, czy kiedyś nie wrócę z
dziećmi na stare śmieci. Już mogłam…! Długie lata trwałam w
przekonaniu, że w Niemczech na zawsze przecież nie zostanę.
Z
takimi myślami żyłam, a lata leciały, rok po roku, jak szalone.
Przez wszystkie te lata, kiedy było mi ciężko, źle, kurczowo
trzymałam się myśli, że przecież po każdej ciemnej nocy,
przychodzi jasny dzień. No bo musi. Siłą rzeczy. To oczywiste też
być musi, że i dla mnie zaświeci słoneczko. No bo jakże by
inaczej? Ciągle sobie powtarzałam, że wytrzymam, że dam radę…
No i dawałam. Nawet ze słabości swej ciągnęłam siły, ale
dawałam. Musiałam. Dla moich dzieci… Dla nich byłam przecież i
matką i ojcem.
Wiele
niepomyślnych, złych rzeczy mi się tutaj na początku
przytrafiało. Nigdzie nas nie przyjmowano z otwartymi ramionami.
Jednak z każdej porażki, potrafiłam się szybko otrząsnąć,
wyciągnąć odpowiednie wnioski, a niekiedy zmienić ją nawet w
zwycięstwo. Bo jakoś tak mam, że żadne złe rzeczy nigdy mnie do
końca nie załamują. Owszem, przeżywam je, nieraz nawet bardzo,
ale złamać się im nie daję. Co to, to nie! Zawsze uważam, iż
nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło… I jakoś, na
szczęście, tak u mnie jest, że po każdym niepowodzeniu, czy
porażce, nagle znajduję nowe rozwiązania, o których by mi
wcześniej do głowy nawet nie przyszło. Bo przecież chcę by było
dobrze, i robię wszystko, co tylko w mojej mocy, co nakazuje mi
sumienie, aby tak właśnie było. Po stokroć razy przekonywałam
się też, że najpierw musi być bardzo źle, żeby dobrze było.
Żyłam z tym przeświadczeniem, i nie załamywałam się, kiedy było
nawet bardzo źle. Czekałam, kiedy ten dobry czas nastąpi… Ale
nigdy biernie. Co tylko mogłam, robiłam, aby przeciwstawić się
przeciwnościom losu.
Minęło
ponad 20 lat, a my dalej żyjemy w Niemczech. I muszę przyznać, że
chyba już tu zostaniemy na zawsze. Życie poszło do przodu. Moje
dzieci pozakładały rodziny, mają już swoje dzieci. Żyje im się
szczęśliwie i dostatnio. Jestem szczęśliwa razem z nimi. Nie
wyobrażam sobie życia z dala od moich dzieci i wnuków.
Czy
żałuję, że nie żyję w Polsce? Nie, już nie, i to z różnych
względów. Pewnie, że nadal tęsknię za Ojczyzną, ale już
spokojniej, nie tak rozpaczliwie jak na początku. Inaczej. Tęsknię
za Ojczyzną przede wszystkim jako miejscem mojego radosnego
dzieciństwa, wspaniałej młodości. A czy za dzisiejszą Polską
tęsknię? Hmmm… sama już nie wiem. W każdym bądź razie już
nie tak. W Polsce te 20 ostatnich lat, to czas transformacji,
największych przemian. Wiele się w Polsce zmieniło… Nie mówię,
że na złe, wręcz przeciwnie, ale ludzie niestety nie zmienili się
na lepsze. Przez długie lata, kiedy odwiedzałam Polskę nieraz
ciężko było mi się odnaleźć w jej nowej rzeczywistości. A
wiele mnie też różnych przykrości w czasie mojego pobytu
spotykało. Między innymi wielokrotnie byłam okradana, i to kilka
razy przez sąsiadów. Nie będę jednak o tym wspominać. Na
szczęście, dla higieny własnej psychiki, potrafię bardzo szybko
zapominać o złych rzeczach, a pamiętać jedynie te dobre.
Teraz,
kiedy z perspektywy czasu patrzę na koleje mojego życia poza
krajem, śmiało mogę powiedzieć, że jednak udało mi się
stworzyć swój mały świat na obczyźnie. Szczęśliwy świat.
Pewnie, że pamiętam o swojej Ojczyźnie i na swój sposób tęsknię
za nią… I zawsze już będę, ale wiem już na pewno, że mam też
i drugą Ojczyznę… tu, gdzie mój dom.
A
oto kawałek moje drugiej Ojczyzny o 8 rano
Las
na szczycie góry, tuż za moim domem, gdzie biegam skoro świt.
Moje
miasto - widok ze szczytu góry.
HKCz
7.10.2009