Z cyklu: -
„Świat oczami dziecka”
(fragment z mojej
autobiografii)
Był
piękny, letni dzień. Niedziela. Koniecznie trzeba było ten dzień
mądrze wykorzystać. Wybierałam się więc z moim 4,5 letnim
braciszkiem nad rzekę. Chciałam się trochę poopalać i popływać.
Ha, miałam już wielką wprawę w pływaniu, bo też na wczasach w
Międzybrodziu, z których wróciliśmy dwa tygodnie temu, pływać
się nauczyłam. I to sama. A nauczyłam się w ten sposób, że
najpierw na płytkiej wodzie, dostając rękami dna, puszczałam się
co chwilę i przepływałam kawalątek odległości, a potem już
płynęłam co raz dalej i dalej. Styl to był wprawdzie rozpaczliwy,
ale zawsze to jakiś styl. A najważniejsze, że dzięki niemu, to
znaczy temu stylowi, zaczęłam pływać na coraz to głębszej
wodzie. Aż wreszcie, bez większego już strachu przepłynęłam
cały basen nad jeziorem - tam i z powrotem. To była frajda! Ależ
byłam z siebie dumna. Tym bardziej, że już od początku lata na
siłę próbowałam się nauczyć pływać w naszym cukrowniczym
stawie rybnym, a tam nie udało mi się niestety. Ale to chyba tylko
dlatego, że kiedy pewnego dnia zawzięcie trenowałam naukę
pływania, i kiedy z wody chciałam coś zawołać do koleżanki
siedzącej na brzegu, zachłysnęłam się wodą i wraz z wodą
połknęłam… fuj, obrzydliwą kijankę, których w stawie aż się
roiło. Myślałam, że z obrzydzenia się tam, wśród tego
paskudztwa, utopię. Z przerażenia, wywołanego obrzydzeniem, na
moment mnie sparaliżowało, ale po chwili się spamiętałam i na
oślep zaczęłam walić nogami i rękoma o wodę i jakimś cudem
udało mi się do brzegu dostać. Potem przez cały czas chciało mi
się rzygać, bo ciągle miałam na myśli, że to czarne świństwo
pływa sobie w moim brzuchu. Odruchy wymiotne ustały mi dopiero na
drugi dzień, kiedy wydaliłam z siebie przetrawioną kijankę. Od
tego incydentu nie bardzo miałam ochotę na dalszą naukę pływania.
Tak że teraz byłam przeszczęśliwa, że jednak już pływam. A
pływanie tak bardzo mi się spodobało, że na wczasach, po paru
dniach, nawet z moim braciszkiem na plecach spokojnie pływałam po
jeziorze. Braciszek też miał frajdę. Tym większą, że nie czuł
żadnego zagrożenia. Ze
mną czuł się bezpiecznie. Wiedział, że ze mną żadna krzywda
nie może go spotkać. Zapewne miał już to w swojej dziecięcej
podświadomości zakodowane.
A
to właśnie fotki z naszych wczasów w Międzybrodziu.
Ja
z braciszkiem i z koleżeństwem z podwórka.
Nad potokiem Żarnówka. Z
mamą i braciszkiem.
Wracam
do naszego niedzielnego wypadu nad rzekę. Kiedy dotarliśmy już nad
rzeką, zobaczyłam, że tama jest spuszczona. Ucieszyłam się.
Postanowiłam rozłożyć koc nieco dalej od tamy, gdzie nie było aż
tak głęboko. Chciałam przecież z braciszkiem pochodzić po
wodzie. W tym miejscu rzeka przepływała obok naszej cukrowni. Też
i tama należała do cukrowni. Idąc dalej, zauważyłam, iż duży
odcinek wzgórzystego brzegu rzeki, graniczącego z ogrodzeniem
cukrowni, został zamknięty parkanem. Zdziwiło mnie to bardzo, bo
nigdy do tej pory tego parkanu tam nie było. Można było sobie iść
wzdłuż rzeki aż do najbliższej wsi. Postanowiłam zignorować tę
całą drewnianą blokadę. Bo co mi tam! Na terenie cukrowni
przebywać mogłam zawsze bez problemu. Przesadziłam braciszka przez
parkan i sama przelazłam. Po czym, w odległości może 50 m od tego
parkanu, a tuż przy brzegu rzeki, rozłożyłam koc. Przebrałam
braciszka w spodenki kąpielowe, zdjęłam z siebie sukienkę, i w
stroju kąpielowym usiadłam z nim na kocu. Na początek zachciało
nam się jeść. Po zjedzeniu dużej części domowych smakołyków,
wzięłam braciszka na ręce i wlazłam z nim do rzeki. Braciszek coś
tam na początku marudził, ale po chwili chlapaliśmy się już jak
dwa morsy. Aż bryzgi leciały na wszystkie strony świata. Fajnie
było. Woda było wprawdzie brudna, ale była przynajmniej ciepła i…
mokra. Kiedy braciszek po długim moczeniu zaczął nagle szczękać
zębami, wystawiłam go na brzeg i kazałam okryć się ręcznikiem.
Sama zaś chciałam jeszcze trochę popływać. Szybko jednak
zmieniłam zdanie, gdyż tego dnia jakoś zbyt dużo szczurów
wodnych pływało przy brzegu. Nie to, że się ich bałam, nie. Ja
się ich tylko brzydziłam straszliwie. Gramoliłam się akurat na
brzeg, kiedy nagle usłyszałam nasilający się tętent. Natychmiast
popatrzyłam w tamtym kierunku, i zdębiałam. Spomiędzy krzewów,
rosnących na wzgórzystym brzegu rzeki, wyleciała rozjuszona krowa,
i z podniesionym ogonem, gnała w naszym kierunku. W momencie
przypomniało mi się jak parę dni temu tatuś mówił do mamusi, iż
dyrektor kupił sobie krowę. Przerażona potwornie wyskoczyłam z
rzeki i rzuciłam się na koc. Chwyciłam braciszka pod pachę i jak
szalona zaczęłam z nim uciekać w stronę parkanu. Braciszek
krzyczał wniebogłosy a ja gnałam resztkami sił, czując już na
plecach złowrogi, chrapliwy oddech wściekłej krowy. W ostatniej
dosłownie chwili dopadłam parkanu. Przekaturlałam braciszka po
ziemi pod parkanem, a sama przesadziłam go szczupakiem. Byliśmy
uratowani. Krowa wyhamowała przy parkanie i stanęła jak wryta.
Wreszcie, prychając na wszystkie strony spienioną śliną, głośnym
i przeciągłym muczeniem dała wyraz swojemu niezadowoleniu. Po czym
się odwróciła i dostojnym krokiem poszła brzegiem rzeki.
Braciszek wtulił się we mnie, i szlochając, powiedział: - „Bzitka
kjowa”. - Biedny, tak bardzo był przerażony. Szybko go jednak
uspokoiłam, bo zaczęłam bawić się z nim w puszczanie kaczek po
wodzie. W czasie tej zabawy, cały czas zaglądałam jednak za
dyrektorską krową. Musiałam przecież wrócić tam jeszcze raz,
aby pozbierać nasze rzeczy. Z daleka widziałam jednak, że krowa
stoi przy naszym kocu i nie odchodzi. Martwiło mnie to bardzo, ale
co było robić, trzeba było czekać aż łaskawie odejdzie. Prawie
dwie godziny czekaliśmy, a krowa nic, jak stała, tak stoi nadal.
Nerwy już mnie brały na to głupie bydlę. A jeszcze do tego
wszystkiego, braciszek zaczął marudzić, że chce papu. No to
zaczęłam się już rozglądać za jakimś kosturem, z myślą, że
jednak będę musiała to wstrętne krowisko jakoś sama przepędzić.
Kiedy już stałam przy parkanie z pokaźną gałęzią w ręce i
nabierałam odwagi by parkan przeskoczyć, usłyszałam nagle czyjeś
głośne nawoływania: - „Malina, Malinka, chodź do mnie!” -
Wychyliłam głowę zza parkan i zobaczyła portiera z cukrowni jak
idzie ze wzgórza ku rzece. Jakżesz się ucieszyłam na jego widok.
Ta wstrętna Malina najwyraźniej też, bo zaczęła radośnie muczeć
i człapać w kierunku portiera - na usługach jej pana dyrektora.
Portier nas nawet nie zauważył. Poklepał to wstrętne krówsko po
zadzie, i razem z nią, oddalił się w stronę bocznej bramy
cukrowni. Wtedy ja, dłużej się nie zastanawiając, posadziłam
braciszka w wysokiej trawie, a sama przeskoczyłam parkan i pognałam
po nasze rzeczy. Gdy dotarłam na miejsce, myślałam, że dostanę
szoku. Wszystkie nasze rzeczy były stratowane i wymieszane jak groch
z kapustą. Mało tego, koc był w dużej części wystrzępiony i
przerzuty, braciszka spodenki w połowie zżarte, w połowie
wymaćkane, nawet moja kosmetyczka była nadżarta i zielona od
krowiego pyska. Rany, ależ byłam wściekła! Miałam ochotę
popędzić za tym głupim, nieużytym, dyrektorskim bydlęciem i
nakopać mu do zadka. Co za krowa! Musiałam jednak wracać do
braciszka. W pośpiechu pozbierałam z ziemi wszystkie pozostałości
po naszym ekwipunku, i z myślą, że poskarżę się na to
dyrektorskie krowisko tatusiowi, pobiegłam do braciszka.
*Bzitka
kjowa - tłum. z jęz. dziecięcego: brzydka krowa
***
Dzisiaj,
kiedy tylko spotkamy się z braciszkiem, wspominamy nasze
dzieciństwo. A mamy co wspominać, i z czego się pośmiać.
Ponieważ ja, jako najmłodsza z sióstr, matkowałam mu najbardziej
i często spędzałam z nim czas. Ale z tej akurat historyjki z krową
w tle, o dziwo, braciszek krowy nie pamięta. Pamięta za to, że mu
„ała” w wodzie zrobiłam. Musiałam się zdrowo nagłówkować
by skojarzyć sobie fakty i ustalić, co też to ja nawyrabiałam, że
mojemu kochanemu braciszkowi ała zrobiłam... Biedulka! W końcu mi
się przypomniało, że wcześniej, zanim wybrałam się z nim nad
rzekę, przymierzałam zeszłoroczny strój kąpielowy. Chciałam
sprawdzić, czy jeszcze nie jest za ciasny, wszak cycuszki przez rok
urosły mi nieco. Okazało się, że staniczek był jednak już
troszeczkę za mały, ale że strój bardzo mi się podobał,
wciskałam się w niego na siłę... No i? No i jedno ramiączko od
stanika się oderwało. Żeby nie tracić czasu, niewiele myśląc,
przypięłam je agrafką. Pewnie stąd to „ała”. Musiało tak
być, że kiedy chodziłam z braciszkiem po wodzie, nosząc go na
rękach, agrafka się odpięła... Och, ta bzitka agjafka!
HKCz
(20.11.2010.)