W
latach mojego dzieciństwa i wczesnej młodości często jeździłam
na wakacje do mojej cioci na wieś koło Kłodzka. Wieś ta leży w
pięknym otoczeniu, u zbiegu dwóch rzek: Białej Lądeckiej i Nysy
Kłodzkiej. Obie te rzeki tuż za wsią wpadają na siebie i płyną
dalej jednym wspólnym korytem. A w tej ich jedności, koryto się
poszerza i wody ich tworzą coraz to większe rozlewisko rzeczne.
Nurt staje się coraz bardziej leniwy i powolny. Aż wreszcie, rzeka
jednego już imienia - Nysa Kłodzka, snuje swe wody wolno i
dostojnie, tworząc w swym biegu wiele przepięknych meandrów.
Cudowne to miejsce. A jak bardzo cudowne, przyszło mi się przekonać pewnego popołudnia, kiedy to z moimi kuzynami Ryśkiem i Frankiem, urządziliśmy sobie spływ na dętce od traktora. Wcześniej opalaliśmy się na brzegu Białej, nasmarowani ropą spuszczoną wprost z silnika traktora. To ja na taki pomysł wpadłam, bo gdzieś słyszałam, że dzięki ropie szybciej i brązowiej się opala. To nic, że śmierdzieliśmy jak traktorzyści, ważne, że opaliliśmy się faktycznie bardzo szybko. To znaczy ja się opaliłam, bo po paru godzinach byłam czarna jak Murzyniątko. Ryśka jakoś słońce w ogóle nie chwytało, a Franek spiekł się na raka. Koniec końców, po paru godzinach leżenia plackiem na brzegu Białej, zrobiło nam się bardzo gorąco, no i wtedy, zakuta pała Franek, że odczuwał największe pieczenie ciała, wpadł na pomysł, by się schłodzić i przy okazji popływać sobie na dętce od traktora, którą wraz z ropą, przytargał od gospodarza z sąsiedztwa. Długo mnie nie musiał namawiać, bo też już potrzebę ochłodzenia się odczuwałam. Franek poturlał dętkę do rzeki i we trójkę się na nią wtranżoliliśmy. Na początku wcale łatwo nam to nie szło, gdyż nasze ciała były okropnie tłuste od ropy i co rusz ześlizgiwaliśmy się po mokrej gumie. Tym większe utrudnienie sprawiała nam rwąca woda. Ale jakoś wreszcie udało nam się do spływu przygotować i nasze koło zasiąść. Ja po środku, chłopcy po bokach. Podnieśliśmy nogi... i popłynęliśmy w szalonym tempie z wodami Białej. Śmiechu i pisku było przy tym co niemiara, bo gdy kołem zarzucało na tych bardziej rwących odcinkach, trudno nam było się na kole utrzymać. Ależ mieliśmy ubaw. Po pachy.
Płynęliśmy
dalej i dalej, i kiedy chcieliśmy już zakończyć nasz spływ,
zdając sobie sprawę, że w dalszym odcinku rzeki woda staje się
wręcz niebezpiecznie rwąca, okazało się, że już nie mamy
żadnego wpływu na nasz spływ. Woda nas niosła coraz bardziej, i
coraz szybciej zbliżaliśmy się do miejsca gdzie Biała łączy się
z Nysą. A to miejsce jest straszne. Rozszalałe wody obu rzek
wpadają na siebie z ogromną siłą i szybkością, tworząc całą
masę niebezpiecznych wirów. Rysiek wrzeszczał, Franek przeklinał,
a ja widziałam już śmierć w oczach. I w pewnym momencie, kiedy
koło nasze wpadło na wystający z dna głaz, kołem zarzuciło tak
potężnie, że Rysiek i Franek, nie mogąc się już utrzymać,
wylecieli w powietrze, jakby ich ktoś z katapulty wystrzelił. Mnie
się jednak udało na kole utrzymać. Nie wiem jakim cudem... Może
dlatego, iż zdałam sobie sprawę, że to koło właśnie jest moją
ostatnią deską ratunku? W utrzymaniu się na kole pomógł mi też
długi wentyl, który sterczał między moimi nogami. Wprawdzie
wcześniej sterczał w innym miejscu, bo przecież na wentyl bym
chyba nie usiadła, ale wtedy byłam zadowolona, że mam go akurat
między nogami, i nawet to, że co rusz aż do krwi drapie moje uda,
wcale mi nie przeszkadzało. Bo cóż znaczą zadrapania w obliczu
śmierci? Woda niosła mnie coraz dalej. Byłam przerażona. Bałam
się też o chłopców. Ale kiedy zobaczyłam ich po chwili, że
wyłonili się jednak z wody i próbują dostać się na brzeg, to
się nieco uspokoiłam. Gorączkowo zaczęłam myśleć co ja mam ze
sobą zrobić, wszak do połączeń rzek już niedaleko. Nic jednak
nie wymyśliłam, bo też żywioł natury nie dawał mi szans.
Miejsce połączenia rzek było tuż-tuż. Chwyciłam się z całych
sił zbawiennego wentyla i przywarłam do koła. Zamknęłam oczy,
wstrzymałam oddech... i czekałam najgorszego. Nie pamiętam, jak
wpadłam z wodami Białej do Nysy. Kompletnie nic. Biała plama.
Najwyraźniej z przerażenia musiałam stracić przytomność.
Kiedy
się w końcu ocknęłam, cisza była dookoła. Żadnego szumu
oszalałej wody, żadnego szarpania moim ciałem, żadnego
podrzucania. W pierwszej chwili myślałam, że już nie żyję.
Bałam się otworzyć oczy. Ale że do tchórzy nie należę,
zebrałam się na odwagę, i wreszcie je otworzyłam. I co się
okazało? Otóż okazało się, że płynę sobie spokojnie leniwą
wodą Nysy, i nic więcej się nie dzieje... Cisza dookoła.
HKCz
(17.08.2009)
PS
To przeżycie, jak i wiele innych, często bardzo niebezpiecznych, opisałam w mojej książce pt. "Szalone Wakacje" > link
Okładka książki.