W
poniższym wpisie wspominałam, że wolę chodzić do
dentysty niż do fryzjera. Dlaczego tak ze mną jest, też
napomknęłam. Dzisiaj jednak u fryzjera byłam. Ale wcale nie z
własnej woli. Z przymuszonej woli byłam. Moja kochana córeczka
mnie przymusiła, wykupując u fryzjera Gutschein (bon), i robiąc mi
termin właśnie na dzisiaj. Dlaczego? Ano dlatego, że już na mnie
patrzeć nie mogła. Tzn. na mnie, jako całość matczyną, to chyba
mogła, tylko na moje włosy nie. No bo też ja, aby nie iść
jeszcze do fryzjera, własnymi rękoma je potraktowałam… tj.
własnymi nożyczkami. No nie powiem, żebym była aż tak bardzo
zadowolona z tych moich… nożyczek, bo jakoś krzywawo mi włosięta
podcięły, zwłaszcza moją grzywkę, bo wyglądała jakby ją
ktosik, albo cosik podgryzło. Ale pewnie jeszcze bym dalej biegała
z tak krzywo rozwianą grzywą, gdyby nie wyraz dezaprobaty mojej
córuni - w postaci Gutschein`a. A więc chcąc, nie chcąc, musiałam
do fryzjera dzisiaj poczłapać. Notabene do mojego znajomego
fryzjera, który już z 15 lat włosy mi ścina, modeluje, balejaż
robi… czasami. A co! Jest dobrym fryzjerem. Jego salon fryzjerski
ma najlepszą renomę w mieście.
Pisałam o nim i pokazywałam jego salon w późniejszym wpisie pt. "Fryzjer jak spowiednik".
Bardzo lubię tego mojego fryzjera. To taki miły, ciągle uśmiechnięty 38-letni Włoch, imieniem Giuseppe. O nazwisku nawet nie wspomnę, bo jeszcze komuś przyjdą do głowy jakiś nie na miejscu skojarzenia, gdyż o takim akurat nazwisku, w latach trzydziestych ubiegłego stulecia, bardzo znany był pewien jego rodak… O, chociażby z Alcatraz. Nieważne!... O czym to ja chciałam? Aha, o tym, że jak ja i Giuseppe się do siebie dorwiemy, to nagadać się nie możemy. Gaduła z Giuseppe, że ho, ho! Mnie też nic nie brakuje… Czasami. Bardzo sympatycznie nam się ze sobą gada, bo nadajemy na podobnych falach. No to czemuż to do licha nie lubię chodzić do fryzjera? Pewnie ktoś zapyta. A ja pewnie rozdziawię buziulkę, i na już, nie będę wiedziała co odpowiedzieć. Bo co jak co, ale ten mój wyświechtany frazes, co do fryzjerów w ogólności, do mojego Giuseppe ni jak się ma.
Wychodząc od niego z nową fryzurką, jeszcze nigdy nie „ślimtałam”. No to dlaczego nie lubię do fryzjera chodzić? Choinka, sama do końca nie wiem. Pewnie to jakiś uraz przywieziony z Polski. Pamiętam, że w Kraju, wychodząc od fryzjera, któregokolwiek, zawsze ryczałam z wściekłości. No może nie zaraz na ulicy, ale w domu, kiedy ujrzałam swoje odbicie w osobistym lustereczku. Tu, w Niemczech, od kiedy Giuseppe wziął się za moje włosięta, zawsze wychodzę od niego, jako od fryzjera, zadowolona. Jedynie szkoda mi tych 2 godzin, które z powodu włosów muszę ze swojego dnia poświęcić. Calusieńkie 2 godziny. Aż! U dentysty pół godzinki i już mogę pędzić do domu. A Giuseppe tak długo mnie trzyma. Nie, w kolejce broń Boże nie czekam. A gdzieżby tam!
Niecierpliwy ze mnie człowiek. Każdy mój usługodawca (w jakiejkolwiek dziedzinie), wie, że czekania chorobliwie nie znoszę, i jak się już umawiamy na termin, to ten termin musi być zachowany… i basta! Mam o tyle dobrze, że tych wszystkich moich usługodawców od lat mam stałych. Nie zmieniam ich jak rękawiczki. Wszyscy więc zdążyli mnie poznać. Giuseppe też zdążył. Tak że jak tylko przekroczę próg jego salonu, momentalnie się mną zajmuje. To te wszystkie jego zabiegi przy moich włosach tak długo trwają. Co się przy tym nagadamy, to nasze. Fakt. A ja bardzo lubię z nim gadać… jak już u niego jestem. Natomiast wybrać mi się z domu do niego, jako do fryzjera, jest mi ciężko jak cholera! Za każdym razem. Pogadać sobie z nim mogę przecież przez telefon. I też nieraz gadam.
Pisałam o nim i pokazywałam jego salon w późniejszym wpisie pt. "Fryzjer jak spowiednik".
Bardzo lubię tego mojego fryzjera. To taki miły, ciągle uśmiechnięty 38-letni Włoch, imieniem Giuseppe. O nazwisku nawet nie wspomnę, bo jeszcze komuś przyjdą do głowy jakiś nie na miejscu skojarzenia, gdyż o takim akurat nazwisku, w latach trzydziestych ubiegłego stulecia, bardzo znany był pewien jego rodak… O, chociażby z Alcatraz. Nieważne!... O czym to ja chciałam? Aha, o tym, że jak ja i Giuseppe się do siebie dorwiemy, to nagadać się nie możemy. Gaduła z Giuseppe, że ho, ho! Mnie też nic nie brakuje… Czasami. Bardzo sympatycznie nam się ze sobą gada, bo nadajemy na podobnych falach. No to czemuż to do licha nie lubię chodzić do fryzjera? Pewnie ktoś zapyta. A ja pewnie rozdziawię buziulkę, i na już, nie będę wiedziała co odpowiedzieć. Bo co jak co, ale ten mój wyświechtany frazes, co do fryzjerów w ogólności, do mojego Giuseppe ni jak się ma.
Wychodząc od niego z nową fryzurką, jeszcze nigdy nie „ślimtałam”. No to dlaczego nie lubię do fryzjera chodzić? Choinka, sama do końca nie wiem. Pewnie to jakiś uraz przywieziony z Polski. Pamiętam, że w Kraju, wychodząc od fryzjera, któregokolwiek, zawsze ryczałam z wściekłości. No może nie zaraz na ulicy, ale w domu, kiedy ujrzałam swoje odbicie w osobistym lustereczku. Tu, w Niemczech, od kiedy Giuseppe wziął się za moje włosięta, zawsze wychodzę od niego, jako od fryzjera, zadowolona. Jedynie szkoda mi tych 2 godzin, które z powodu włosów muszę ze swojego dnia poświęcić. Calusieńkie 2 godziny. Aż! U dentysty pół godzinki i już mogę pędzić do domu. A Giuseppe tak długo mnie trzyma. Nie, w kolejce broń Boże nie czekam. A gdzieżby tam!
Niecierpliwy ze mnie człowiek. Każdy mój usługodawca (w jakiejkolwiek dziedzinie), wie, że czekania chorobliwie nie znoszę, i jak się już umawiamy na termin, to ten termin musi być zachowany… i basta! Mam o tyle dobrze, że tych wszystkich moich usługodawców od lat mam stałych. Nie zmieniam ich jak rękawiczki. Wszyscy więc zdążyli mnie poznać. Giuseppe też zdążył. Tak że jak tylko przekroczę próg jego salonu, momentalnie się mną zajmuje. To te wszystkie jego zabiegi przy moich włosach tak długo trwają. Co się przy tym nagadamy, to nasze. Fakt. A ja bardzo lubię z nim gadać… jak już u niego jestem. Natomiast wybrać mi się z domu do niego, jako do fryzjera, jest mi ciężko jak cholera! Za każdym razem. Pogadać sobie z nim mogę przecież przez telefon. I też nieraz gadam.
O
rany, ale ze mnie pismacza gaduła, cokolwiek to oznacza.
Przecież miałam o pozytywnym myśleniu,
a ja tu o sobie truję.
No dobrze, gadam już na temat. Powyższy
temat. Czyli o mocy pozytywnego myślenia. A temat ten chciałam
poruszyć właśnie na przykładzie Giuseppe. Otóż przed 2
miesiącami, Giuseppe w bardzo dziwnych okolicznościach uległ
nieszczęśliwemu wypadkowi. Pucował w garażu swojego ukochanego
Oldtimer`a i na koniec pucowania, jakoś tak niefortunnie się stało,
że jego ukochane, ważące 1 tonę auto, na niego najechało,
uszkadzając mu kręgosłup, miażdżąc kręgi szyjne, łamiąc
żebra. Nieprzytomnego Giuseppe przetransportowano helikopterem do
Unfall Klinik (klinika powypadkowa). Leżał tam na intensywnej
terapii. W przeciągu dwóch tygodni miał tam przeprowadzone dwie
poważne operacje kręgosłupa. W miejscu zmiażdżonych kręgów,
założono mu jakieś płytki metalowe. Miał też wiele innych
zabiegów przeprowadzonych, gdyż uszkodzeń ciała miał więcej. Ja
jednak nie będę ich opisywać, gdyż mogłabym co namieszać. Po
prostu nie nadążałam za Giuseppe, kiedy on w swojej opowieści
zapinkalał terminami medycznymi (oczywiście po niemiecku), a one…
te terminy medyczne mam na myśli, tak na już, nic mi nie mówiły.
Zresztą, to już nawet nie jest istotne. Istotne jest natomiast to,
że lekarze nie dawali mu większych szans, że będzie mógł
jeszcze kiedyś chodzić. Giuseppe jednak nie chciał nawet o tym
słyszeć. Opowiadał mi jak leżał na intensywnej terapii bez
ruchu, wpatrując się w sufit, i wmawiał sobie na okrągło, że
chodzić będzie, i basta! Żadnej innej myśli do siebie nie
dopuszczał. Ma żonę i dwóch synów. Dla nich musi być sprawny.
Za wszelką cenę. Nawet swojej matki, mieszkającej obecnie na
Sycylii, nie pozwolił nikomu o swoim wypadku powiadamiać, gdyż
obiecał jej wcześniej, jeszcze przed wypadkiem, że ją tam
odwiedzi, i miał zamiar słowa dotrzymać. Nie załamywał się
swoją sytuacją, nie rozpaczał. Myślał pozytywnie. Przez cały
czas. Wierzył, ba, był pewien, że stanie na własnych nogach. No i
ku ogromnemu zaskoczeniu lekarzy, stanął. Od tygodnia nawet już
pracuje. Czego ja między innymi jestem żywym dowodem. Wprawdzie
nosi przez cały czas jakiś gorset ortopedyczny, ale nie narzeka na
jakiekolwiek niedogodności z nim związane. A już na ból w ogóle.
Ciągle jest uśmiechnięty, wesoły, pozytywnie nastawiony do życia,
do swojej przyszłości. Owszem, wiele zmieniło się obecnie w jego
życiu, ale na lepsze. Zmienił się jego stosunek do priorytetów
życiowych. I tak jak mówił, jest teraz spokojniejszy, bardziej
wyciszony, więcej myśli o najbliższych, poświęca im więcej
czasu. I taki, ma zamiar pozostać już na zawsze.
Czy
przypadek Giuseppe nie jest dobrym przykładem na moc pozytywnego
myślenia? Z pewnością jest. Myślmy więc pozytywnie, zawsze i
wszędzie, na przekór wszystkim i wszystkiemu… dla dobra naszego i
naszych najbliższych... Amen!
HKCz
4.11.2009