Zbliżały
się wakacje. Och jakże byłam szczęśliwa. Tym bardziej, że po
raz pierwszy miałam jechać na kolonię. I to tak daleko od
rodziców. Aż do Żmigrodu k/Wrocławia. Byłam bardzo wdzięczna
rodzicom, że mnie tam wraz z moją o rok starszą siostrzyczką
wysyłają.
Kiedy
na koloni się już znalazłam, to i owszem, w pierwszym dniu nawet
mi się podobało, ale w następnym, niestety, podobać mi się
przestało. Dzieci były okropne, a kierowniczka koloni, pani Klara,
nie pozwoliła mi być z siostrą w tej samej grupie, chociaż to
tatusiowi obiecała. Wiem, bo byłam przy tym. Dała mnie do młodszej
grupy, w której wychowawczynią była pani Krysia. Strasznie gruba
była ta nasza pani Krysia. Gruby miała też warkocz, i długi aż
do samej pupy. Nie polubiłam jej, gdyż ciągle wrzeszczała na
dzieci i wszystkiego zabraniała. Chciałam natychmiast wracać do
domu.
Pisałam
codziennie rozpaczliwe listy do mojej mamusi. Wreszcie się
rozchorowałam. Chociaż nie bardzo wiem na co. Fakt faktem, że nie
miałam siły wstać z łóżka i ciągle zbierało mi się na
wymioty. Pani Krysia oddała mnie do izolatki. W izolatce leżała
już Urszula, koleżanka z mojej miejscowości. Mieszkała obok mnie
na tej samej ulicy. Znałam ją dobrze, ale jakoś przy niej w
izolatce wcale się lepiej nie poczułam. Dlaczego? Ano dlatego, że
Urszula, leżąc na łóżku, robiła sobie naszyjnik... z much.
Akurat jak weszłam do izolatki ona nanizywała na igłę z nitką
wcześniej złapane już muchy. Widok był obrzydliwy. Ten jej niby
naszyjnik cały się ruszał, bo niektóre muchy jeszcze żyły. Znów
mnie wzięło na wymioty. A Urszula tylko się śmiała. Pod wieczór,
kierowniczka Klara, widząc że izolatka w ogóle mi nie pomogła,
wspaniałomyślnie pozwoliła mi spać z moją siostrą w jej sali.
Ucieszyłam się, bo jakoś lepiej się czułam przy mojej
siostrzyczce. Jak nigdy dotąd. Ale w końcu i przy niej ulgi nie
zaznałam, bo niektóre dziewczyny z jej grupy ciągle się ze mnie
naśmiewały. A w nocy straszyły duchami. Siostra nakrzyczała na
nie, ale one jej nie słuchały. Kiedy późno w nocy wreszcie
przestały mnie straszyć, bo zmęczone usnęły, mogłam też usnąć.
Niestety, kiedy się rano obudziłam, znów zwymiotowałam. Bo gdy
otworzyłam oczy, zobaczyłam przy łóżku olbrzymi słój
wypełniony małżami. Niektóre małże wyłaziły akurat z muszel.
Okropne obrzydzenie wtedy poczułam, i siłą rzeczy, musiałam pawia
puścić. Dziewczyny znów miały ubaw. One specjalnie ten słój
koło mnie postawiły. Słyszały, że się brzydzę małż, a że
dzień wcześniej były z grupą nad rzeką Barycz, nazbierały tego
świństwa pełno, aby mi potem je wetknąć pod nos i czekać na
reakcję. Okropne były te dziewczyny z grupy mojej siostry.
Po
tygodniu, na kolonię przyjechała pani Kowalska, nasza sąsiadka.
Mojej koleżanki Baśki mama. Zdziwiona byłam, bo Baśki na koloni
ze mną nie było. Potem się okazało, że to moja mama ją do mnie
wysłała. Martwiła się o mnie po przeczytaniu moich rozpaczliwych
listów. Sama nie mogła przyjechać, ponieważ mój braciszek był
jeszcze malutki. Miał zaledwie pięć miesięcy. Na widok pani
Kowalskiej od razu lepiej się poczułam. Uczepiłam się jej i
natychmiast chciałam wracać z nią do domu. Na początku ona mi
obiecywała, że tak będzie, ale na drugi dzień rano
powiedziała, że ja jednak muszę zostać na koloni do końca, bo
tak będzie dla mnie lepiej. Rozpłakałam się, i czepiając się
jej spódnicy, na siłę chciałam iść z nią na dworzec. Wtedy
między nas wkroczyła pani Klara i powiedziała:
-
Jak się uspokoisz i zechcesz zostać na koloni, to cię przeniosę
do grupy twojej siostry i pozwolę pojechać z nimi na wycieczkę do
wrocławskiego ZOO.
Grupa
mojej siostry akurat ustawiała się do wyjazdu. Moja grupa była
dzień wcześniej, ale ja z nimi nie byłam, gdyż znów leżałam w
izolatce. Po jakimś czasie się uspokoiłam nieco i z bólem serca
zgodziłam się.
-
Dobrze, to zostanę... - powiedziałam pochlipując. - Z moją
siostrą zostanę.
Kiedy
pani Kowalska już poszła na dworzec, ja stanęłam obok siostry i
chwyciłam ją mocno za rękę. Byłam pewna, że będzie tak, jak
kierowniczka mówiła. Niestety, moje nadzieje wnet okazały się być
nader płonne. Pani Klara podeszła do mnie i powiedziała:
-
No niestety, nie możesz pojechać do ZOO, bo brakło biletów.
Myślałam,
że mi się zaraz coś stanie. Tak mnie to podłamało. Byłam
zrozpaczona. Moja rozpacz jednak bardzo szybko zamieniła się w
bezgraniczną wściekłość. Wykrzyczałam pani Klarze prosto w
twarz:
-
Pani jest wstrętną oszustką... Jak pani tak może! - i z
krzykiem puściłam się biegiem na dworzec za panią Kowalską.
Nikt
nie mógł mnie dogonić. A moja pani, pani Krysia, to już w ogóle.
Spuchła na przedbiegu. Pani Kowalskiej jednak na dworcu już nie
było widać. Do dziś nie wiem, czy pociąg już odjechał, czy się
przede mną schowała. Musiałam wrócić na kolonię. Pani Krysia
złapała mnie za rękę i nie chciała puścić. Puściła dopiero
wtedy, kiedy siostry grupa odjechała do Wrocławia. Nie odstępowała
mnie zaś ani na krok. Czułam się osaczona. A ona nagle do mnie
mówi:
-
Zaśpiewaj nam jakąś piosenkę. Słyszałam, że umiesz ładnie
śpiewać.
-
Mi się żyć nie chce, a co dopiero śpiewać - ja jej na to
ze łzami w oczach. W końcu łzy pociekły mi ciurkiem.
Pani
Krysia widząc to, głośno zawołała:
-
Hej, dziewczynki, widzicie jaka z niej beksa?! - i zaczęła śpiewać:
- Beksa lala pojechała do szpitala...!!! - a za nią wszystkie
dziewczynki...
No
niestety, kolonie w Żmigrodzie były dla mnie istnym horrorem. Po
powrocie do domu poprzysięgłam sobie, że już nigdy na żadne
kolonie wysłać się nie dam. Całe podwórko mi współczuło.
Wszyscy sąsiedzi. Okazało się, że moja mama na podwórku czytała
moje rozpaczliwe listy. Pan Nowak, najstarszy z naszych sąsiadów,
ponoć miał wtedy wszem i wobec powiedzieć: - „Zobaczycie, z
naszej Halszki będzie kiedyś pisarka".
Po
tej nieszczęsnej koloni, tatuś zawiózł mnie w moje ukochane
miejsce na Ziemi, do Krosnowic k/Kłodzka. Do Cioci Rózi i kuzynów:
Jaśka i Maćka. No, tam to się zawsze czułam wspaniale. Wieś,
góry, lasy, rzeka, a właściwie dwie rzeki, bo i Biała, i Nysa.
Tam zawsze miałam cudowne wakacje (<kliknij). Jechałam do Krosnowic
służbową Warszawą, bo tatuś przy okazji jechał też i na
delegację do Jawora. Z nami jechał też pan Sieniawski, tatusia
współpracownik, i on, w czasie naszej podróży, cały czas ze mną
rozmawiał i wypytywał mnie o różne rzeczy. Zrobił mi też taki
mały test z wiedzy o roślinach uprawnych. Wskazywał na uprawne
pola, jakie po drodze samochodem mijaliśmy, i pytał mnie co na nich
rośnie. Pan Sieniawski był mną zachwycony, bo wszystkie rośliny
odgadywałam bezbłędnie. Ja panem Sieniawskim również byłam
zachwycona, bo też mało kto z obcych mi ludzi, zechciał poświęcić
mi tyle uwagi.
HKCz
(29.08.2009)