Niedawno
wpadła mi w ręce polska gazeta, w której m.in. zainteresował mnie
artykuł „Z kronik kryminalnych”. W trakcie czytania, serce mi
nagle zamarło, bo po tylu latach dowiedziałam się, że już dawno
powinnam nie żyć. Otóż czytając artykuł, doszłam do fragmentu
zeznań jednego z młodych, seryjnych morderców-gwałcicieli, który
grasował w latach osiemdziesiątych na Śląsku. Morderca ten w
swych zeznaniach przyznał się do sześciu gwałtów i morderstw.
Wszystkie tą samą metodą. W ciemnościach atakował kobiety w
zaułkach, zaciągał do pobliskich piwnic, tam mordował, następnie
gwałcił. Zeznał też, że kiedy był na „gościnnych występach”
w mieście, w którym ja mieszkałam, podając datę oraz opis ulicy,
to niestety z jedną taką mu nie wyszło, gdyż okazała się być
zbyt silna fizycznie. Po przeczytaniu tego artykułu przez kilka dni
nie mogłam dojść do siebie. Przecież to straszne, dowiedzieć się
nagle, z kim miałam do czynienia i jakie niebezpieczeństwo mi
wówczas groziło. Nawet sobie sprawy nie zdawałam przez te
wszystkie minione lata, że żyję tylko dzięki temu, że się nie
dałam… mordercy-gwałcicielowi.
A
było to tak:
Ostatni
dzień roku. Sylwester. W szkole sportowej, w której pracowałam,
organizowałam zabawę sylwestrową. Wszystko przygotowane. Zapięte
na ostatni guzik. Miałam dla siebie zaledwie 3 godziny, by się
przygotować do otwarcia imprezy. Pobiegłam do fryzjera na umówiony
wcześniej termin. Kiedy wychodziłam z salonu, było już całkiem
ciemno. Godzina około 18-tej. Śpieszyłam się by jak najszybciej
przebrać się jeszcze w strój wieczorowy i pojechać do szkoły.
Chciałam raz jeszcze wszystkiego doglądnąć by o godzinie 20-tej
przywitać pierwszych gości. Salon fryzjerski mieścił się w
pobliżu mojego domu. Jakieś 50 m musiałam przejść, by wejść na
przydomowe podwórko. Szłam już wzdłuż budynku, kiedy nagle za
plecami usłyszałam, że ktoś za mną biegnie. Pomyślałam sobie,
że to z pewnością mój młodszy brat, który zapowiedział się,
iż wpadnie do mnie po apaszkę do swojego przebrania sylwestrowego,
gdyby nie udało mu się gdzie indziej podobnej zdobyć. No nic, idę
dalej. Udaję, że go nie słyszę. Chciałam braciszkowi zrobić
psikusa i wbiec na klatkę schodową, zamykając mu drzwi przed
nosem. Nie zdążyłam, bo nagle ten ktoś rzucił mi się na plecy i
chwycił mocno za ramiona. Odwróciłam się ze śmiechem, gdyż
ciągle myślałam, że to brat. Kiedy spostrzegłam wysokiego faceta
i zupełnie obcą mi twarz, przez ułamek sekundy pomyślałam, że
facet mnie z kimś pomylił i zaraz mnie puści. Ale nie! Facet
jeszcze mocniej chwycił mnie i podniósł do góry, chcąc zanieść
mnie do klatki schodowej, ale nie do mojej, tylko do poprzedniej.
Wtedy to się już zorientowałam, że grozi mi jakieś
niebezpieczeństwo, ale skąd mogłam wiedzieć jakie. Dostałam
szoku. Nie umiem sobie przypomnieć jak z nim walczyłam, jak długo
to trwało, czy wzywałam pomocy. Wtedy wydawało mi się, że
krzyczę na całe gardło… Ale może mi się to rzeczywiście tylko
wydawało? Bo też nikt z pomocą mi nie przyszedł. Dokładnie
pamiętam (do dziś dnia) tylko jego potwornie przeraźliwe
charczenie. Jak dzikiego, rozwścieczonego zwierza. I to, że kiedy
wciągnął mnie do klatki, i kiedy nagle znaleźliśmy się już na
schodach prowadzących w dół do piwnicy, miałam przed oczami obraz
moich malutkich dzieci. I to chyba obraz moich kochanych maleństw
sprawił, iż dostałam jakiś nadprzyrodzonych sił. Bo fakt faktem, że kiedy szamotałam się z nim na tych schodkach, musiałam
mu zadać jakiś potężny cios, może w genitalia, nie wiem, bo
facet nagle puścił mnie i z sykiem skulił się w pół.
Wykorzystałam ten moment i uciekłam. Dopiero kiedy znalazłam się
w swoim mieszkaniu, zdałam sobie sprawę, co to się właściwie
przed chwilą ze mną działo. A jak się w nim znalazłam, nie
pamiętam. Wówczas też nie pamiętałam. Dostałam wtedy jakiegoś
ataku nerwowego, że mój mąż oraz koleżanka z pracy, która w
moim domu na mnie czekała, nie mogli mnie uspokoić. Cała się
trzęsłam, nie potrafiąc wydobyć z siebie słowa. Wreszcie
dostałam spazmów. Szczęście, że moje dzieci były u babci i
mnie w takim stanie nie widziały. Doszłam nieco do siebie dopiero
wtedy, kiedy zadzwonił telefon. To moi przyjaciele ze szkoły
chcieli się dowiedzieć co jest, że ich w szkole nie witam. No i
chyba to moje poczucie obowiązku wzięło górę nad emocjami, bo
nagle potrafiłam na tyle wziąć się w garść, by do słuchawki
nieskładnie, bo nieskładnie, ale opowiedzieć, co mi się
przytrafiło. Przyjaciele byli zszokowani i oburzeni. Natychmiast
chcieli zawiadomić milicję. Ja jednak ich powstrzymałam, gdyż
znając procedury milicyjne, wiedziałam, że wtedy zabawę
sylwestrową będę miała z głowy. A przecież nie mogłam
wiedzieć, kim był napastnik. Jedyne co mi do głowy przychodziło,
to to, że to jakiś chory psychicznie facet. Nieodpowiedzialny za
swoje czyny. Wysłałam męża z kluczami do szkoły by otworzył
gościom aulę, a sama, przy pomocy koleżanki, zaczęłam
doprowadzać się do porządku. Pierwsze co zrobiłam, to zdjęłam
wreszcie swoje futerko. Wcześniej ani mężowi, ani koleżance nie
pozwoliłam się nawet dotknąć. Futerko nadawało się już tylko
do wyrzucenia. Było zupełnie potargane. W całości została tylko
podszewka. Kiedy zdjęłam jeszcze i sweterek, koleżanka aż
pobladła. Moje plecy i ramiona były całe czerwone od obtarć. No a
kiedy ja sama zobaczyłam swoje odbicie w lustrze, to się sama
siebie wystraszyłam. Wyglądałam jak upiór Luwru. Blada jak papier
twarz. Makijaż zupełnie rozmazany. Oczy przekrwione. Po fryzurze
ani śladu. Chociaż nie, ślad był. Włosy były pozlepiane i
sterczały mi na irokeza. Nie miałam jednak czasu by się nad sobą
rozczulać, więc szybciutko wskoczyłam pod prysznic. Po godzinie
byłam już gotowa. Nowa fryzura, nowy makijaż, nowy sylwestrowy
strój. A po półtorej godzinie, stałam już w drzwiach naszej
szkolnej, pięknie wystrojonej auli. Znów byłam sobą. Przyjaciele
przywitali mnie owacjami na stojąco.
Fotka z ówczesnego Sylwestra
Jak widać, bawiłam
się świetnie... A to nie tylko dlatego, że do końca nie byłam
świadoma niebezpieczeństwa, jakie mi parę godzin wcześniej
groziło, ale dlatego też, a może przede wszystkim, że chciałam
jak najszybciej zapomnieć o tych traumatycznych przeżyciach.
HKCz
(12.08.2009.)