poniedziałek, 19 lutego 2018

Po raz kolejny odczułam, że... mam jeszcz żyć

Spotkanie 3 stopnia z mordercą-gwałcicielem (<kliknij). Wtedy po raz pierwszy doświadczyłam podobnego uczucia.

Serio, dzisiaj z rana dokładnie to odczułam. Do tej pory, na samo przypomnienie mojego poranka w lesie, gęsia skórka mi się robi na całym ciele. Chociaż żaden tam ze mnie strachoput, strachajło, tchórz, czy też (z niem.) Feigling, albo Angsthase… Co to, to nie! Już tak mam, że mało czego się boję. Czy to dobrze, czy źle, nie wiem. Taka już jestem i... basta! Pewnie to wina nadmiaru buzującego we mnie testosteronu, o którym wspominałam we wpisie: "Testosteronowe buzowanie", że ciągle mi się zdarza balansować swoim życiem nad przysłowiową przepaścią. No i właśnie dzisiaj, też mi się to zdarzyło.
Swoim zwyczajem, z samego rańca, szykowałam się do wyjazdu na szczyt najwyższej u nas góry (999 m.n.p.m.), która choć nosi miano takie sobie, bo Oksenberg, co w przetłumaczeniu na polski nie znaczy nic innego, jak wołowa góra, ja nazywam ją, oczywiście na swój własny użytek - Olimpem. Dlaczego? Otóż dlatego, że jest to moje ukochane miejsce, gdzie rodzą mi się w głowie nowe pomysły, nowe plany, nowe marzenia… które potem wprowadzam w życie. Naprawdę! Uwielbiam to miejsce i parę razy w tygodniu, muszę tam być. Nałogowo, niemalże. No i dzisiaj oczywiście też byłam.
Zanim pojechałam na górę, spoglądałam niepewnym wzrokiem przez okno. Niebo się bardzo zachmurzyło i nawet zaczynał padać pierwszy śnieg. Nie spodobał mi się wcale… Śnieg mam na myśli. Włączyłam radio by posłuchać prognozy pogody. Zapowiadali silny wiatr i opady śniegu na wysokości powyżej 600 m.n.p.m. Wkurzyłam się, bo wcale mi nie tęskno za zimą. Zresztą, w połowie października zima? Cóż to się komuś tam na niebiańskim wirsycku pokićkało? No ale postanowiłam, że jak postanowiłam, to postanowione, że z domu wychodzę. Kiedy wyszłam, śnieg coraz bardziej zaczynał sypać, takie duże mokre płatki. Nic dziwnego, mój dom stoi właśnie na wysokości 600 m.n.p.m. Jakoś z poślizgiem (na letnich oponach) dotarłam na szczyt góry. A tam już bialutko jak w prawdziwej zimie.


Ani jednego auta. Ani żywej duszy. Przyszło mi przecierać szlag do biegania. Ale co tam, wcale mnie to nie przeraziło, bo też najczęściej jest to moim udziałem.


Śnieg sypał coraz bardziej. Bardzo mokry śnieg. Wiatr też się zmógł. Ale nic, zasuwam dalej, przecież nie wrócę do domu, skoro już tu dotarłam. Ubrana jestem odpowiednio. Nie jest mi zimno. Wręcz przeciwnie, już się nawet lekko spociłam.
Moja trasa do biegania przebiega szczytem góry. Na jej zaliczenie, potrzebuję godziny czasu. Choć czuję lekki dyskomfort, bo ostry wiatr zacina śniegiem mi prosto w twarz, i co rusz słyszę trzask łamanych gałęzi, zasuwam dalej. W połowie drogi, kiedy byłam już głęboko w lesie, nieco się uspokoiło. To pewnie gęsto rosnące drzewa osłaniały mnie od wiatru. Poczułam się pewniej.



Byłam zadowolona, że zdecydowałam się jednak wybyć z domu. Moje płuca aż furkotały od świeżego powietrza. Wspaniałe to uczucie. Kiedy dotarłam do miejsca, gdzie parę dni temu znalazłam ten oryginalny piedestał (<kliknij), o którym pisałam w poniższym artykule, na chwilę się przy nim zatrzymałam i pośmiałam się w duchu, przypominając sobie moich blogowych Przyjaciół komentarze pod nim.


Zrobiłam nową fotkę piedestału, z myślą o zamieszczeniu go pod tym sprzed paru dni w złotojesiennej scenerii, spałaszowałam jeszcze pod nim (nie - na!) przydziałowego banana i ruszyłam dalej.
Ciężko się biegło po takim świeżym, mokrym śniegu. Był to bardziej marszobieg w moim wykonaniu. Kiedy dotarłam do polany nie było już tak wesoło.


Z tego miejsca zostało mi jeszcze jakiś kilometr drogi. Znów poczułam się niezbyt pewnie, ale ciągle nastawiałam uszu i koncentrowałam swą uwagę na ten charakterystyczny odgłos, trzask łamanych gałęzi, by w porę móc uciec. Przecież taka łamiąca się gałąź to nie eksplozja bomby. Zanim spadnie na ziemię, to najpierw słychać jej głośne „trach”. Z pewnością można zdążyć uciec w bezpieczne miejsce. Nieraz już byłam w takiej sytuacji.
Przede mną ostatni odcinek drogi. Najbardziej niebezpieczny - przy takiej pogodzie. Stare, olbrzymie drzewa, ciasno stojące obok siebie. Nie powiem, trochę się przeraziłam, stając przed nimi. 


Widok budził grozę. Wszystkie drzewa pod ciężarem mokrego śniegu pochyliły się niebezpiecznie nad drogą. Postałam chwilę, i zastanawiając się co mam robić, na chybcika pstryknęłam zdjęcie… Groza też mnie fascynuje. Długo się jednak nie zastanawiałam, bo i po co, skoro… no nie lubię się cofać… nigdzie i przed niczym. Jakoś już tak mam, że ja tylko do przodu, nigdy wstecz. Chyba dlatego też nawet autem cofać nie lubię. (śmiech). No i ruszyłam. Przyznam szczerze, z duszą na ramieniu. Wyostrzyłam słuch, i zaglądając co chwilę na korony drzew, gnałam co tchu przed siebie. Będąc w połowie tej drogi, nagle uszu mych doleciał potężny trzask za plecami. Odwróciłam się automatycznie i zobaczyłam spadający konar w tumanie śniegu. Strach mnie przeleciał po całym ciele. Na szczęście byłam już z 20 m dalej od miejsca jego upadku. Nie zdążyłam się jednak nawet ucieszyć swoim szczęściem, gdyż nagle, usłyszałam ponowny trzask, a po nim jeszcze jeden, i jeszcze jeden… i… nie wiem już ile, i konary waliły się na ziemię jeden po drugim. Serce wskoczyło mi do gardła. Ależ dostałam przyśpieszenia! Zostało mi jeszcze jakieś 100m do końca tego potwornego odcinka. Gnałam jak szalona, mając obraz moich dzieci i wnucząt przed oczyma. Jeszcze 50 m, jeszcze 20… i będę uratowana. Udało się! Mogłam spuścić powietrze.
Przyznam szczerze, że czegoś takiego jeszcze nie przeżyłam. Wprawdzie moja wyobraźnia podpowiadała mi, że tak właśnie może się zdarzyć, że na zasadzie domina, konary drzew mogą się łamać jeden po drugim. No ale co innego wyobraźnia, a co innego rzeczywistość… A rzeczywistość była przerażająca.
Moja wyobraźnia, podbudowana rzeczywistością, nakazuje mi teraz siedzieć w domu, i przy takiej pogodzie, więcej się po lesie nie pałętać. Nakazały mi to też moje przerażone dzieci, kiedy im opowiedziałam, jaki spektakl natury przytrafiło mi się w lesie oglądać. Ba, wręcz musiałam im to przysiąc. No to przysięgłam. A co mi tam! Po chwili też i mojemu kochanemu zięciowi przysiąc raz jeszcze musiałam, gdyż specjalnie przyjechał do mnie, aby wymienić opony w moim autku z letnich na zimowe.
Siedzę sobie teraz w cieplutkim pokoiku przy biurku, i pisząc, co rusz spoglądam przez drzwi do ogrodu.


No nie powiem, widok jest piękny, ale ja tam wolę Polską Złotą Jesień, która jeszcze wczoraj u nas była… A trwała kilka tygodni. W jednym z poniższych artykułów żartowałam sobie, że Polska Złota Jesień (<kliknij) opuściła granice Polski i poszła sobie na zachód, a teraz widzę, że też i swoją zimę Polska na zachód wyeksportowała. (śmiech). Nic to! Da się przeżyć… I ja tę zimę też jakoś przeżyję… skoro żyję.
P.S. 
(19 października)
Dzisiaj z samego rana pobiegłam zobaczyć jak wygląda to miejsce po piątkowej nawałnicy. No i proszę bardzo, wejście na ten najbardziej niebezpieczny odcinek na szczycie góry wyglądał już pięknie, jakby się nic złego nie działo.  Przyroda jest cudowna. Szybko się regeneruje.

A oto i miejsce gdzie konary jak w dominie,  waliły się jeden po drugim. Wygląda może i przerażająco, ale z pewnością już nie tak, jak wówczas, w tym dramatycznym momencie piątkowego poranka. 

 
Eee tam... w ogóle nie wygląda już przerażająco, bo też słoneczko ładniutko prześwituje i nadaje temu miejscu całkiem miły i spokojny wygląd... A i prężne służby leśne uwijają się jak mrówki i usuwają wszelkie ślady nawałnicy. 

Końcówka mojej drogi po szczycie wygląda znów pięknie, dostojnie... i znów złotojesiennie.


HKCz
16.10.2009