Miałam dzisiaj ogromnie pracowity dzień. Przetrzepywałam swoje opasłe szafy z ciuchów… niepotrzebnych ciuchów. Ależ to ciężka praca! Rany, nawet nie wiedziałam, że mi się ich aż tyle nazbierało. Mimo że nieraz zdarzało mi się z wieszaków i półek co niektóre wywalać. Te, które akurat w danym dniu uważałam, że więcej już na siebie nie założę.
Przyznam szczerze, że chociaż tak uważałam, to jednak z bólem serca wciskałam je do specjalnych worków przez Czerwony Krzyż dostarczonych. Nie dlatego, że nie lubię się dzielić z ubogimi… A broń Panie Boże, dzielę się, i to zawsze. Nigdy nie żałuję. Tylko czort jeden wie, czemu akurat do ciuchów, niektórych ciuchów, mam jakiś taki dziwny sentyment i wcale to nie jest dla mnie takie znowu zwykłe hop-siup!... i ich się pozbyć. Czasami wolałabym wysupłać trochę grosza i w to miejsce do worków wrzucić, byleby moim ciuchom dać jeszcze w mojej osobistej szafie porezydować.
Coś dla mnie te szmatki, szmateczki znaczą. Sama do końca nie wiem co, ale coś na pewno, skoro aż taki sentyment do nich mam. Zwłaszcza do tych, w których kiedyś tam byłam odziana i to „kiedyś”, z jakichś względów, było miłe.
Napracowałam się co niemiara, bo i naprzymierzałam się zawartości szaf co niemiara. Musiałam się przecież całkowicie przekonać, że tego albo tamtego ciucha już na siebie zakładać nie będę. Bo albo mu już nie grozi, aby do mody wrócił, albo totalnie przestał mi się podobać. Momentami aż zła byłam na siebie, że ciągle mam taką samą figurę i wszystkie ciuchy nadal na mnie pasują. O ile łatwiej w takim przypadku mają osoby, które mają tendencję do tycia. Z ciuchów wyrastają i już! Łatwiej jest im podjąć decyzję pozbycia się tego czy tamtego, skoro jest za ciasny. Ale ja? Całe życie taka sama… Do znudzenia.
Pamiętam, że już od dziecka moja mama często do mnie mówiła: — „Córciu, ależ z ciebie szmaciareczka!”. — Bo ja już jako dziecko kochałam ciuchy. I nie to, żebym mojej mamie głowę nieustannie suszyła, by mi coś kupiła. O nie! Zresztą, w sklepach wtedy i tak niewiele ładnych ciuchów było, a jak już, to seryjne. Aż strach było kupić cokolwiek, bo potem na ulicy można było szoku doznać, kiedy się spotykało różne dzierlatki w to samo ubrane. Jak w mundurkach. Och, jakże ja tego nie znosiłam. Nigdy też nie lubiłam mundurków. Zupełnie pozbawiają dziewczęcia oryginalności. Dlatego też, sama sobie szyłam. To znaczy ja projektowałam a moja kochana, cierpliwa krawcowa szyła. A szyła mi wszystko. Od sukienek, bluzeczek, spódniczek począwszy, na płaszczach, kurtkach, żakietach, czapkach, kapelusikach skończywszy. Ba, nawet modne torby jeansowe mi szyła, ta moja kochana krawcowa.
A muszę przyznać, pomysłów to ja miałam zawsze multum. Co rusz jakiś nowy ciuch projektowałam. Dla przykładu wspomnę chociażby o moim prześlicznym żakiecie, który zaprojektowałam z pluszu na kotary w kolorze yellow bahama. Był to fason marynarkowy, z klasycznym kołnierzem, którego klapy zamarzyło mi się oblamować czarną skórką. Niestety nigdzie nie udało mi się takiej kupić. No to ja, pomysłowa Dobromirka, pocięłam w tym celu swoją okładkę na książkę z czarnego skaju. Moja krawcowa zrobiła z niej piękne wypustki wyłogów kołnierza oraz kieszeń. Dwurzędowe guziki również były obciągnięte tym samym skajem. Czynności takie wykonywano wtedy w punktach Praktycznej Pani. Ależ to był śliczny żakiecik. Koleżanki myślały, że go od kogoś z Zachodu dostałam.
Wspomnę też o mojej czapce leninówce, jakże modnej wtedy. Zaprojektowałam ją z czerwonego pluszu w drobniutkie czarne kropeczki. Ależ była bajerancka. Notabene długo się nią nie nacieszyłam, ponieważ pewnego pięknego dzionka, na dworcu, kiedy wracając ze szkoły, wysiadłam z pociągu, jakiś chłopak najnormalniej w świecie zerwał mi ją z głowy i uciekł z nią w siną dal.
Nie mogę się oprzeć, żeby nie wspomnieć jeszcze o moim ulubionym ciemnogranatowym kostumie. Spódniczka mini a żakiet ze stójką i pagonami oblamowanymi czerwonym aksamitem. A także, co bardzo ważne, z dwurzędowymi marynarskimi guzikami. Oryginalnymi oczywiście. Majątek wydałam na nie.
Moim koleżankom w klasie tak bardzo się spodobał mój kostium, że wymyśliły, aby cała klasa uszyła sobie takie właśnie mundurki. Po wielu podejściach udało im się przekonać wychowawczynię. Zgodziła się, ku mojemu minimalnemu zadowoleniu. Potem grono pedagogiczne nazywało nas — „klasą żandarmów”.
Większość moich ubrań była szyta. Rzadko kupowałam coś gotowego w sklepie. Lubiłam oryginalność w ubiorze. I nie tylko. Taki był już ze mnie oryginał… I tak mi chyba pozostało do dziś.
W efekcie mojej dzisiejszej ciężkiej pracy przy osobistej garderobie, udało mi się jednak wypchać trzy worki po brzegi. A niech ubodzy mają. Jutro przyjadą z Czerwonego Krzyża po odbiór. Muszę tylko o wyznaczonej porze wystawić worki na ulicę. Eee tam… zaraz z nimi polecę, coby mnie nie podkorciło jakiś ciuch z powrotem z nich wyciągnąć.
Chodzi mi zwłaszcza o tę białą bluzkę. No szpetota okrutna, a ja mam do niej sentyment, bo byłam w nią ubrana chyba dwadzieścia lat temu na bardzo miłym przyjęciu. Nigdy jej później już nie założyłam, a przez tyle lat szkoda mi było się jej pozbyć. Co jakiś czas ją prałam i wieszałam z powrotem do szafy. No czy to mądre? Wiem, że nie.