środa, 7 lutego 2018

Konsterna na polskich drogach

Ależ mi się przygoda przytrafiła w drodze powrotnej do domu. Do tej pory otrząsnąć się z niej nie mogę. Bo co jak co, ale żeby mnie aż taki afront spotkał na moich kochanych polskich drogach? Nie, to jest nie do pomyślenia. Otóż w sobotę, bladym świtem, wyruszyłam autem ze swojego rodzinnego miasta i wzięłam azymut na zachód. W kierunku mego obecnego domu w Niemczech. Całkiem spokojnie jechało mi się chyba ze dwie godziny, bo też rodacy o tej porze nie bardzo się jeszcze po drodze pałętają. Dojeżdżałam już do pohitlerowskiej autostrady, wtedy pomyślałam, iż warto zrobić małą pauzę na siusiu, bo potem, na autostradzie, ni jak nie będzie to możliwe… Skubaniec Hitler nie przewidział takiej opcji. Nagle widzę mały lasek w oddali, podjeżdżam bliżej, no i z kopa: po hamulcu, po sprzęgle… a tu nagle moja lewa noga z pedałem — prach! — i do dechy, czyli do podłogi. Konsternacja! Eee tam, konsternacja, szok jak jasna…! No dobrze, kląć teraz nie będę. Ale wtedy odczuwałam straszliwą ochotę na potężne bluzgnięcie. Ba, potrzebę nawet. Naklęłam się więc i nawrzeszczałam… Aż mi uszy spuchły, a gardło rozbolało. Nie pomogło. Szok się potęgował w rytm piskliwego sygnału na tablicy rozdzielczej: — „I co teraz będzie?!” Ja sama. Auto po dach załadowane. (Od Mamy się przecież inaczej nie wraca. Zawsze jakby się na wojnę jechało). No i kto mi teraz pomoże? I jak tu nie kląć i nie wrzeszczeć?
Jechałam jeszcze przez moment siłą rozpędu i w końcu zatrzymałam się na poboczu. Gdzieś tak w połowie lasu. Wylazłam z auta załamana. Nie wiedziałam co począć. Niewiele myśląc, zaczęłam machać obiema rękoma na nadjeżdżające z obu kierunków auta. Machałam i machałam… i nic, żaden kierowca się nie zatrzymał. Wszyscy migali mi światłami, machali rękami przez otwarte okna, trąbili jak na alarm, co niektórzy nawet coś tam wrzeszczeli i gwizdali… Nikt się jednak nie zatrzymywał. Nikt nie chciał mi pomóc.
Co jest do czorta! — zastanawiałam się głośno. — Czyżby wszystkich ogarnęła jakaś znieczulica? Przecież to do Polaków niepodobne.
Stałam tak przy aucie dobre dwie godziny, machając jak ta pofyrtana i nic nie wskórałam. Coraz więcej aut pojawiało się na drodze, ale ciągle ta sama reakcja kierowców: miganie, machanie, trąbienie, wrzask, gwizdanie. Tak reagowało męskie grono kierowców aut i ich pasażerowie. A damskie, pojawiające się rzadko, w ogóle nie reagowało. Wreszcie po dwóch godzinach zauważyłam nadjeżdżającego malucha, i kiedy zbliżył się do mnie, spostrzegłam na jego dachu dużą tablicę z napisem: „Pomoc Drogowa”, wybiegłam na drogę i zaczęłam machać tak zawzięcie, jakby od tego machania całe moje życie zależało. Maluch się zatrzymał. Och, jakże byłam szczęśliwa. Po chwili z malucha wyturlał się jakiś jegomość o dość obfitych kształtach i spytał grubym basem:
A cóż to pani tak macha? Stało się coś?
No przecież bym nie machała, gdyby się nic nie stało — odpowiedziałam zgodnie z prawdą.
Jegomość przyturlał się do mnie, a ja, potokiem słów, wyżaliłam mu się ze swych problemów technicznych i moralnych. Na techniczne moje problemy obiecał jakoś zaradzić. Na moralne nie umiał. Miał za to wytłumaczenie: — „Ludzie zabiegani, gonią za pieniądzem i nie w głowie im ludzka krzywda, a pomoc, to już w ogóle”. — Po chwili zniknął, obiecując wrócić z pomocą. Prawie dwie następne godziny czekałam na spełnienie jego obietnicy. Wreszcie się pojawił i oznajmił:
Pani, próbowałem załatwić warsztat w pobliskiej wsi, ale są problemy. Raz, że to sobota, a drugi raz, i co gorsza, właściciel warsztatu balował całą noc na weselu i teraz śpi jak zarżnięty. Ale rozmawiałem z jego ojcem, który jest taksówkarzem, i już nie śpi, bo od samego rana rozwozi zapijaczonych gości weselnych. No i on mi powiedział, że spróbuje syna postawić na nogi. Wszak zarobek się szykuje. Tak że być może się uda… a być może nie. Tak czy siak, trza pani sprawdzić, bo stać tutaj dłużej z tym obładowanym samochodem na niebezpieczeństwo się jedynie pani naraża. Dlatego też załatwiłem już nawet traktorzystę, aby panią tam do warsztatu zaholował. O, widzi pani, nadjeżdża!
Nie wiedziałam, czy mam się cieszyć, czy smucić… Ale wiedziałam na pewno, że „trza” mi spróbować, bo innej możliwości brak. Podziękowałam uczynnemu jegomościowi z Pomocy Drogowej, wcisnęłam mu do ręki zapłatę za fatygę i wskoczyłam do auta.
Po chwili traktorzysta brał mnie już na hol. Nie wiem jaki. Bo też trudno było mi określić, czy trzy metrowy łańcuch, to hol sztywny, czy miękki.
 



Ruszyliśmy. Do wsi było dziesięć kilometrów. Dla mnie była to droga przez mękę. Traktorzysta, jak się później dowiedziałam, też był po całonocnym weselu i jechał choby głupi. A ja na tym króciutkim łańcuchu za nim. To ci jazda była! Momentami nie mogłam opanować obładowanego auta. Najgorzej było kiedy zjeżdżaliśmy z górki do wsi po drodze pełnej dziur. Traktorzysta próbował je omijać, urządzając istny slalom. No myślałam, że kręćka dostanę. Modliłam się by wreszcie być na miejscu, bo jak tak dalej pójdzie, murowane, że w końcu strzaskam auto o tył traktora. Na szczęście udało się. Cali i… no nie wiem, czy zdrowi, ale w każdym razie cali, zajechaliśmy pod warsztat. Traktorzysta wysypał się kabiny i roześmiany zawołał zachrypniętym głosem:
Niech ja skonam, ale paniusia dobra w takim jechaniu!
Nie było mi do śmiechu, ale podziękowałam z uśmiechem i opłatę za hol (nie wiedzieć jaki) uiściłam. Po chwili podszedł do mnie ojciec właściciela warsztatu.
Łeee… toż to żabojad! — zawołał ze śmiechem, patrząc na moje auto marki Renault 19. — To takiej linki do sprzęgła syn na pewno nie ma. Ale wie pani co, mam pomyślunek, zanim syn stanie na nogi, my skoczymy do miasta i w Motozbycie kupimy. Mam tam znajomą, ona już na pewno nam taką jaką trzeba załatwi.
Naprawdę będzie pan tak miły i pojedzie ze mną? — spytałam ucieszona, bo podbudował mnie optymizm tego starszego pana.
Ma się rozumieć! — odpowiedział stanowczym głosem. — Rodaczce trzeba pomóc.
A myśli pan, że syn da się obudzić? — spytałam jeszcze. — Przecież nie spał całą noc.
Da, da, nie będzie miał wyjścia! — zachichotał miły pan. — Do tej pory się nie dał, choć ja z żoną na wszystkie sposoby próbowaliśmy… Ale teraz się da, z pewnością. Wpuściłem mu do pokoju naszego psa Rexa, a ten już ma swoje sposoby, by go do pionu postawić. Swoim długim jęzorem wyliże tę jego zapijaczoną gębę, że tylko patrzeć jak w warsztacie się zjawi… Cha, cha, cha! Niech mi pani wierzy!
Uwierzyłam. A humor mi całkowicie wrócił. Dla bezpieczeństwa zawartości mojego auta wepchnęliśmy go za bramę i zostawiliśmy pod warsztatem. Sami zaś taksówką ruszyliśmy do miasta. Kiedy po dwóch godzinach wróciliśmy z linką do sprzęgła, właściciel warsztatu rzeczywiście był już w warsztacie. Ba, nawet moje auto stało już na kanale, a on coś już tam przy nim oddolnie grzebał. Kiedy wystawił swą umorusaną twarz z kanału, aż się wystraszyłam. Nie, nie tego jego umorusania, ale opuchlizny pod oczami. Wyraźnie było widać, iż na weselu zdrowo zabalował. Ale okazało się, że facet jest okay i ma takie samo poczucie humoru jak jego ojciec. Nawet miło się z nim rozmawiało. A przede wszystkim, było widać, że z chęcią pracuje przy moim aucie. Byłam już całkowicie uspokojona, bo też nabrałam wiary, że swoim autkiem do domu zajadę.
Mechanik miał jednak duże problemy z wprowadzeniem linki do kanalika przewodowego. Ręce mu drżały okrutnie i ni jak ta operacja mu nie wychodziła. Wreszcie do warsztatu przyjechał jakiś jego znajomy, no i dopiero przy jego pomocy wszystko poszło jak z płatka.
Ten znajomy mechanika również okazał się być bardzo miłym i rozmownym gościem. Zastanawiało mnie tylko, dlaczego mi się ciągle jakoś tak dziwnie przygląda.
Wreszcie, kiedy moje auto było już gotowe, uregulowałam wszystkie należności, wygłosiłam szczere peany na cześć dobrych ludzi, których na szczęście można jeszcze spotkać na tym łez padole, i wskoczyłam do auta.




Pragnęłam jak najszybciej ruszyć w drogę po dziesięciogodzinnym, nieplanowanym postoju. Wszyscy trzej mężczyźni, a nawet i żona taksówkarza, stali koło mojego auta i żegnali mnie miło i serdecznie. Nagle znajomy mojego wybawcy-mechanika spytał mnie:
A to nie pani przypadkiem z samego rana stała tam w lesie przed zjazdem na autostradę?
Tak, ja! — aż krzyknęłam, tak mnie zaskoczył tym pytaniem. — I widział pan, że próbuję kogoś zatrzymać i się pan nie zatrzymał?!
A nie, to nie tak — odrzekł nieco speszony. — Bo ja po prawdzie to nawet chciałem się zatrzymać i spytać, czy pani czego nie potrzebuje, ale z babą jechałem… A ona mi nie pozwoliła…
Ale dlaczego? — nie mogłam zrozumieć takiej znieczulicy.
No bo wie pani, w tym miejscu, tylko w późniejszych godzinach, zawsze stoją dziwki bułgarskie…
Że co! — zawołałam i buchnęłam gromkim śmiechem. — No ale przecież one są brunetkami, a ja blondynka.
Eeee nie, już się wyrobiły! — dodał jeszcze, ale już z zadowoloną miną. — Teraz to już prawie każda na modłę słowiańską jest blondynką.


HKCz
2.09.2004