Niedawno na blogu
mojego blogowego Przyjaciela Michała, czytałam jego wesołe
wspomnienia z wojska. Czytając, przypomniał mi się mój epizod z
wojska. Ha, bo ja też byłam żołnierką. Serio! Ba, altylerzystką
nawet. To nic, że epizodyczną… Ale byłam! Historię tę przed
laty opisałam w mojej autobiografii. A oto jej fragment dot. m.in.
tego zabawnego wydarzenia. Zmieniłam jedynie nazwy miejscowości i
nazwiska.
Kanonier
z przypadku
Wakacje
jak zwykle minęły w kosmicznym tempie i już jestem w czwartej
klasie. Zaraz na początku roku szkolnego profesor przysposobienia
wojskowego, a nasz wychowawca, pan Kalecik, zorganizował dla nas
wycieczkę do Jednostki Wojskowej w Katowicach. Profesor Kalecik był
naszym wychowawcą już od III klasy. Byłyśmy bardzo oburzone tą
zamianą wychowawców. Tym bardziej, że profesor Kalecik ni jak nie
pasował nam do naszego wyobrażenia o prawdziwym mężczyźnie. Niby
żołnierz, a taki niedorobiony. Małe to to, brzydkie i chude…. A
krzykliwe, że nie daj Bóg! I ciągle latał z papierosiskiem w
zębach. Byłyśmy okrutnie zawiedzione. No ale cóż, wpływu na tę
zamianę i tak nie miałyśmy, więc trzeba nam było się z nią
pogodzić, i tę chudzinę, profesora, zaakceptować. Mus! Po prostu
mus. Mało atrakcyjne więc były te nasze lekcje z profesorem
Kalecikiem. Musiałyśmy jednak zagryźć zęby, i dla naszego
dobra, nauczyć się okazywać szacunek dla wrzaskliwego
profesora-żołnierza o posturze kurczaka. Na ile było to możliwe.
Nie dla
każdej z nas było to jednak możliwe. Na przykład dla Marysi
Wagner, po pewnym wydarzeniu na lekcji przysposobienia wojskowego,
przestało to być możliwe. Bo też to, co się na lekcji wydarzyło,
miało prawo taką możliwość jej z głowy wybić. A było to tak:
kiedy na jednej z lekcji przysposobienia wojskowego ćwiczyłyśmy
pod salą gimnastyczną strzelanie z KBKS-u (na sucho oczywiście,
bez nabojów), i leżąc na kocach, uczyłyśmy się celowania do
tarczy, Marysia Wagner, stojąc z KBKS-em w ręku, i czekając na
swoją kolejkę, ni stąd, ni zowąd, dla żartów, lufą karabinu
zaczęła okładać leżącą Lucynę Balicką po pupie. Gdy zobaczył
to profesor Kalecik, jak oszalały podskoczył do niej, i
najnormalniej w świecie, strzelił ją w twarz, wrzeszcząc przy tym
okrutnie:
- Aby mi
to było ostatni raz, że któraś z was celuje do człowieka! Ile
razy mam wam o tym przypominać?!... A niech to szlag, co za
kretynka!
Wśród
nas zapanowała, delikatnie mówiąc, konsternacja. Marysia przez
moment też w niej trwała, ale wnet obróciła się na pięcie, i
bez słowa opuściła „plac boju”. Biedna Marysia, na pewno było
to dla niej straszne, taki znienacka piątak na twarzy. Na pewno do
dziś go pamięta, no i chcąc nie chcąc, profesora Kalecika.
Niedługo też po tym incydencie wyjechała do Niemiec. Trudno mi
teraz odgadnąć, czy ten incydent z piątakiem na jej twarzy zaważył
nad podjęciem takiej decyzji, ale fakt faktem, Marysia już więcej
do szkoły nie przyszła…
No ale
wracam do naszej wycieczki do Katowic. Do Jednostki Wojskowej
dotarłyśmy w wyśmienitych humorach i zaciekawione weszłyśmy na
jej teren. Wśród żołnierzy zapanowała euforia. Zewsząd dały
się słyszeć poświstywania i pogwizdywania. Powodzenie miałyśmy,
że ho, ho! Nawet profesorowi Kalecikowi to podniecenie żołnierzy
się udzieliło, i też co rusz, pogwizdywał, albo rechotał na
przemian. Na terenie jednostki, wśród żołnierzy, poczuł się
prawdziwym żołnierzem. Kiedy dotarliśmy na poligon wojskowy, duża
grupa żołnierzy ćwiczyła strzelanie z dział armatnich. Na nasz
widok żołnierze przestali strzelać, a zaczęli, podobnie jak ich
koledzy z koszar, poświstywać i pogwizdywać. Wtedy ich dowódca z
uśmiechem podszedł do nas i zawołał:
- Witam
was miłe panienki na naszym placu boju! Widzę, że podoba wam się
u nas, bo wszystkie takie uśmiechnięte jesteście. To świetnie!...
A może któraś z was zechciałaby na ochotnika strzelić z haubicy?
Dziewczyny
w pisk, a profesor Kalecik się speszył, i drapiąc się zawzięcie
za uchem, wydukał:
- A nie,
panie kapitanie, takie działo to zbyt poważna rzecz dla dziewczyn.
Dla niejednej z nich, strzelanie z KBKS-u jest wielkim wyzwaniem…
To odpada… to odpada, panie kapitanie!
Kiedy
usłyszałam słowa profesora, to aż mną zatelepało, i to tak
bardzo, i tak skutecznie,
że komentując głośno jego słowa, od razu zgłosiłam się na
ochotnika.
Profesor
Kalecik, widząc, że nie żartuję, pokraśniał jak dziewica, a
dziewczyny zaczęły jeszcze bardziej piszczeć. Dowódca zaś
podszedł do mnie, i zdjąwszy mi płaszcz, zaprowadził do jednego z
dział. Żołnierze ze szczęśliwymi minami zrobili mi miejsce,
wyjaśnili jak się strzela, i jak się trzeba przy dziale
zachowywać. Nie powiem, miałam trochę tremy, ale nie zamierzałam
się wycofać. Po krótkiej chwili, przyuczona odpowiednio,
przymierzałam się już do strzału z haubicy. Dowódca rzucił
rozkaz:
- Ładuj!
Jeden z
żołnierzy załadował pocisk. Dowódca krzyknął:
- Celuj!
Drugi
żołnierz wycelował lufę. Dowódca krzyknął:
-
Paaaal!!!
A wtedy
ja, zaparłam się nogami, i z całych sił pociągnęłam za linę
odpalającą pocisk armatni… Ale się wtedy działo… A że działo
to armata, armatniało się jak nie wiem co! Tym bardziej, że po
moim wystrzale poszła w niebo cała salwa armatnia z innych dział.
Dziewczyny
w oddali piszczały jak oszalałe. Profesor Kalecik stojący
nieopodal, aż pokraśniał i napęczniał w wyniku rozpierającej go
dumy. Żołnierze z zachwytu bili brawo. Dowódca, rechocząc,
poklepywał mnie po plecach. Pewnie też z zachwytu. A ja? Ja byłam
też zachwycona, ba, chyba nawet szczęśliwa… Ale głucha jak
pień. A czemu byłam głucha? Pojęcia nie mam. Przecież
pamiętałam, aby przy odpaleniu działa szeroko rozdziawić swą
szanowną buziunię… Ale fajnie było, nie powiem! Chociaż
głucha chodziłam jeszcze i przez parę ładnych godzin. Nawet kiedy
wieczorem wracaliśmy pociągiem z wycieczki do domu, ciągle jeszcze
miałam przytępiony słuch. Tak że kiedy opowiadałyśmy sobie
wśród naszych dziewcząt wrażenia z poligonu wojskowego, by coś
usłyszeć, dobrze musiałam uszu nastawiać. Nie cierpiałam jednak
z tego powodu. Wręcz przeciwnie, bo jak się niebawem okazało, ta
moja głuchota mi się nawet przydała. Jak to możliwe? Już
wyjaśniam.
Kiedy
tak sobie opowiadałyśmy i śmiałyśmy się, dosiadł się do nas
taki facet, który od jakiegoś już czasu, ciągle próbował mnie
poderwać, a którego nie znosiłam od pierwszych dni moich dojazdów
do szkoły. A nie znosiłam go za pewien jego komentarz pod moim
adresem. Jak dziś pamiętam, że kiedy na początku pierwszej klasy
jechałam do szkoły zatłoczonym jak zwykle pociągiem, stałam z
kilkoma koleżankami tuż obok tego faceta. Byłam wtedy jeszcze
bardzo zahukana, zakompleksiona, wylękniona moją nową sytuacją, i
bardzo wrażliwa na każde złe słowo. A ten facet, stojąc ze swoim
kolegą przy mnie, popalał sobie papierosa, i dmuchał mi prosto w
twarz. Nagle papieros wyleciał mu z ręki i spadł na podłogę.
Facet rozpychając nas na boki, schylił się, i chwilę w takiej
schylonej pozycji pozostał. Wreszcie się podniósł, i z papierosem
w zębach, wyrechotał do kolegi:
- Cha,
cha, cha…! Ty, ta mała ma nogi jak dwa giewonty!
Myślałam
wtedy, że spłonę ze wstydu. Taka zniewaga! W szkole na wszystkich
lekcjach siedziałam jak struta. Cały czas dumałam, co mam zrobić,
aby nabrać choć trochę ciała, i żeby moje nogi nie były takie
chude. Dumałam i dumałam, no i wydumałam. Kiedy tylko przyjechałam
ze szkoły do domu, zaraz pobiegłam do apteki i kupiłam sobie
ćwiartkową butelkę tranu. Uradowana ze swojego pomysłu, z butelką
za pazuchą, przybiegłam do domu. Schowałam się w spiżarce, i w
ukryciu (coby nikt kuracji mojej nie wyśmiał), wypiłam całą jej
zawartość na eks. A co, miałam sobie łyżeczką dozować? Jak
już, to najlepiej iść na całość… i szybciej nabrać ciała.
Po paru minutach, myślałam, że umrę. Jak mi było niedobrze!
Brzuch mi napęczniał i zrobił się ciężki niczym ołów. A do
tego wszystkiego, cały czas odbijało mi się tym wstrętnym tranem.
Jeszcze i przez parę dni tą ohydą mi się odbijało. Pomna tych
doświadczeń z tranem i facetem w tle, miałam nagle mizdrzącego
się do mnie faceta przed sobą. Dobrze, że dzięki przytępionemu
słuchowi, nie słyszałam co do mnie mówił, szybciej więc mogłam
zdobyć się na odwagę i wywrzeszczeć mu prosto do ucha:
- Weź
się stary odpieprz ode mnie, bo jak nie, będziesz miał z siłą
wyższą do czynienia!
Facet
zdębiał. Dziewczyny w ryk. A ja puściłam facetowi jeszcze nad
wyraz udaną małpią minę, i odwróciłam się do okna. Wtedy facet
zmył się natychmiast. Ale zanim się zmył, usłyszał jeszcze Elę
Hirowską. Nawet ja ją dokładnie usłyszałam, bo Ela tuż nad moją
głową krzyknęła w jego kierunku:
- Ty,
uważaj, i nawet do takiej nie startuj, bo ona z haubicy strzela i
może ci coś ustrzelić… Ja… ja… ja ci dobrze radzę, zostaw
ją w spokoju!
No i
faceta miałam z głowy raz na zawsze. Nie wiem, czy tak się przejął
tą siłą wyższą, czy haubicą, ale fakt faktem, od tej pory dał
mi spokój. Ha, nawet zaczął mnie unikać. To i dobrze! Bo wkurzona
byłam na niego okrutnie. Bo co se facet tak w ogóle myślał?
Uderzać do mnie? Nie dość, że stare to to, to jeszcze jakieś
takie niechlujne, niedomyte, i do tego śmierdzące… tranem.
HKCz
(9.03.2010.)