Byłam dzisiaj w szkole. Nie, nie celem
pobierania nauki. Moja edukacja, szkołami zorganizowana, już dawno
temu raz na zawsze zakończona. Byłam w szkole u mojej wnuczki. Po
to, aby zeszyt jej zawieźć, który wczoraj u mnie zapomniała po
odrobieniu zadania domowego.
Wpadłam
do gmachu szkoły, nie powiem, co nieco speszona, bo choć szkoła w
Polsce była dla mnie miejscem pracy, to jednak już od przeszło 20
lat, od kiedy mieszkam w Niemczech, bardzo rzadko w szkole bywam.
Chociaż nie, wcześniej, i owszem, bywałam u moich dzieci, ale to
już też dawna przeszłość. No a zanim moje dzieci, dorobiły się
dzieci, i ich dzieci poszły do szkoły, trochę czasu minęło. I
teraz, w ostatnich latach, jak już zdarza mi się być w szkole, to
jedynie na rozpoczęciu roku szkolnego moich wnuków. Wtedy, kiedy
jest uroczyście i luźna atmosfera. W normalnym czasie pracy szkoły,
bywam jedynie - pod szkołą, odebrać któreś z wnucząt. Natomiast
dzisiaj, dzisiaj byłam po raz pierwszy w szkole, ba, nawet w samej
klasie mojej wnuczki. W II klasie Grundschule, tzn. Szkoły
Podstawowej.
Zdjęcie
z zeszłego roku. Dzień rozpoczęcia I klasy mojej wnuczki.
My
obie przy drugiej ławce.
Zapukałam
do drzwi i weszłam. Z uśmiechem przywitałam się z panią
wychowawczynią klasy i z dzieciakami. A podchodząc do biurka
nauczycielki, wydukałam (po niemiecku oczywiście) po co przyszłam.
Jednak to, co tam w klasie zobaczyłam, spowodowało, że mina mi
szybko zrzedła. Moja wnuczka i jeszcze jeden chłopczyk siedzieli
oparci rączkami o blat ławki i płakali. Otóż okazało się, że
oboje zapomnieli zeszytów w domu i dostali burę od pani. Ja
zdążyłam przywieźć zeszyt, wprawdzie nie tak całkiem w porę,
bo już się mojej wnusi oberwało… ale jednak. Moja wnuczka na mój
widok najpierw uśmiechnęła się przez łzy, a za moment rozpłakała
na dobre. Nauczycielka się nieco speszyła tym faktem, ale w mig
odzyskała rezon i swoim normalnym, niezbyt miłym głosem,
powiedziała:
-
Urwanie głowy z tymi dziećmi! Ciągle czegoś zapominają.
-
Zapominać zdarza się nawet i dorosłemu - odrzekłam, siląc się
tym razem na uśmiech. Bardzo żal było mi wnuczki. Jej płaczącego
kolegi również.
-
Dorosłym może, ale nie im… - fuknęła i gestem ręki wskazała
na
klasę. - Ja
ich uczę nie zapominać.
- A
przecież niezapominania nie można tak do końca nauczyć, bo w
życiu, jak to w życiu, mogą zaistnieć różne sytuacje, z powodu
których, można to, czy owo, zapomnieć - nie dawałam za wygraną,
bo wkurzała mnie jędzowata mina nauczycielki.
-
Proszę mi tu rewolucji nie wprowadzać. To ja jestem nauczycielką…
i wiem, co mówię! - Pani nauczycielka najwyraźniej coraz bardziej
traciła nerwy.
-
Rewolucji, to może wprowadzać nie będę, ale za to wyprowadzę
moją wnuczkę z klasy, aby ją uspokoić. Szkoda mi jej. Nie chcę,
aby płakała - powiedziałam spokojnym i stanowczym głosem.
Nauczycielka
zrobiła bardzo niezadowoloną minę, ale ja już nawet nie czekałam,
czy ona ma zamiar jeszcze coś dopowiedzieć, czy nie. Podeszłam do
wnuczki, i spłakaną, wyprowadziłam z klasy.
No
wiecie ludzie?! Co to za nauczycielka?! Co za zgorzkniały babsztyl?!
Ja ją obserwuję już od początku szkoły mojej wnuczki, bo też
często wnuczkę odbieram - spod szkoły, i widzę ją wtedy, jak
wyprowadza dzieci do autobusu, gdyż część dzieci dojeżdża z
innych dzielnic miasta. Jeszcze nigdy nie widziałam jej
uśmiechniętej. Zawsze tylko krzyczy i burczy na dzieci.
W
pewnym sensie byłabym nawet w stanie ją zrozumieć, bo też ma już
swoje lata i z pewnością wiele zdrowia straciła w szkole… Ale…
ale czy to tłumaczy jej tak mało pedagogiczne podejście do dzieci,
nieustający brak humoru, i wręcz agresję? Taką, to nawet przy
zwierzętach bym nie zatrudniała. Słyszałam, że wiele rodziców
skarży się na nią, a dzieci jej nie lubią i boją się jej.
Jednak z powodu chronicznego braku nauczycieli ona ciągle pracuje…
czyli pastwi się nad dziećmi. Odreagowuje swoje frustracje, swoje
dolegliwości związane z nadmierną tuszą, z podeszłym wiekiem…
i sam Pan Bóg raczy wiedzieć, z czym jeszcze. Bo że ma ich od
groma, to widać po jej ciągle zgorzkniałej twarzy.
Gdybym
mogła, to słowo daję, wszystkich takich „z bożej łaski”
nauczycieli powyrzucałabym na zbity pysk. Bo jakże to tak? Rodzice
mogą się starać i mądrze, z sercem wychowywać swoje dzieci, a
taki pseudo nauczyciel wpędza je w kompleksy i nerwicę? A gdybym
tak mogła - jakimś cudem - dostać się do rządu, to jako
pierwsze, zrobiłabym rewolucję w oświacie. Bardzo znacząco
podniosłabym zarobki nauczycieli, a w ślad za tym,
przeprowadziłabym dogłębną selekcję szanownego ciała
pedagogicznego. Na nauczycieli mianowałabym jedynie osoby z
powołaniem, dobre, wrażliwe, oddane dzieciom, a nie frustratów,
którzy z racji niespełnienia swoich życiowych wyborów, z braku
laku, wybrali zawód nauczyciela i później odreagowują swoje
frustracje na dzieciach. Przecież od tego, co z naszych dzieci
wyrośnie, zależy przyszłość narodu, przyszłość kraju,
przyszłość świata wreszcie… Kurcze, wkurzam się za każdym
razem, kiedy tylko o tym pomyślę! Chyba same beznadziejne tłuki
siedzą w rządzie po obu stronach Odry (i nie tylko), że tego nie
rozumieją… A to przecież takie proste, jak budowa cepa, że dla
dobra narodu, przede wszystkim pracownicy oświaty, służby zdrowia
i policji, powinni należycie spełniać swoje zadania. Jednak by
mogli je należycie spełniać, muszą być należycie wynagradzani.
Wtedy dopiero będzie można od nich wymagać profesjonalizmu,
oczekiwać pomocy, życzliwości, ufać im. Myślę, że ci u koryta
bardzo dobrze jednak o tym wiedzą, ale z wiadomych względów, nie
przykładają się do tych dziedzin życia swojego narodu. Mają inne
priorytety. O rany… a my, my normalni obywatele, to co? Co z
naszymi priorytetami, ba, co z naszymi podstawowymi potrzebami?!
Psinco!!! Nieustające psinco! No to jak tak, to właśnie owe
„nieustające psinco”, powinno być dla nas niezbitym dowodem na
to, że to najwyższy czas na rewolucję.
HKCz
(8.12.2009.)