Kocham
psy. A już najbardziej duże psy obronne. Pamiętam, że jeszcze w
Polsce, kiedy po raz pierwszy moim dzieciom chciałam kupić psa,
cały czas myślałam o bokserze. Moja córeczka zmieniła jednak
moje zamiary. Zaprowadziła mnie do rodziców jej klasowego kolegi,
którzy hodowali bassety... No i tak bardzo zakochałam się w tych
psach ze smętnym spojrzeniem i uszami do ziemi, że oczywiście
kupiłam jednego. Półroczną suczkę, którą moje dzieci nazwały
Malwiną, w skrócie Malwą. Malwina była przepięknym pieskiem, ale
za to odpornym na wszelkie metody wychowawcze. No ni jak nie dała
się wychować. Robiła, co chciała. Po dwóch miesiącach jej
członkostwa w naszej rodzince, doszły jeszcze większe problemy.
Parę dni przed naszym wyjazdem na wczasy nad Bałtyk, pojechałam
wraz z dziećmi i Malwą na wieś, odwiedzić moich znajomych. A u
nich było akurat świniobicie. Pracujący u nich rzeźnik, tak
bardzo był zachwycony naszą Malwą, że co rusz rzucał jej kawałek
świniny na podłogę. Prosiłam, żeby tego nie robił, bo pies
jeszcze młody i może mu zaszkodzić. Świeża świnina jest
przecież toksyczna. Pamiętam to doskonale. Najpierw trzeba ją parę
godzin wietrzyć, by nie zaszkodziła na żołądek. No ale że Malwa
łasa była na mięcho, skomląc, ciągle się dopraszała, wszak
węch miała znakomity. I pewnie, kiedy nie widziałam, dostawała
jakiś ochłap. No i stało się! Jeszcze tego samego dnia, w nocy,
zaczęło czyścić ją na wszystkie strony. Do rana była tak
odwodniona, że kiedy dotarłam z nią do weterynarza, ten nie dawał
jej większych szans przeżycia. Byłam załamana. Moje dzieci
dopiero. A za parę dni czekał nas przecież wyjazd na urlop. Nie
wiedziałam już co mam zrobić. Na szczęście po dwóch dniach
Malwa po intensywnym leczeniu weterynaryjnym doszła nieco do siebie.
Lekarz widział tylko jedną radę. Zaaplikować Malwie porządną
dawkę opium i z na wpół uśpioną, wsiadać do pociągu i tak
jechać na wczasy. No i tak jechaliśmy. Z południa Polski na
północ... Całą noc. Malwa była tak przymulona, że rozwaliła
się na podłodze w przejściu między siedzeniami i spała jak
zarżnięta. Nie można było jej ruszyć. Zresztą, gdzie, skoro
tłok w pociągu był niemożebny. Kiedy rano dotarliśmy do
Międzyzdrojów, musiałam nieść swój ciężki plecak na plecach,
dwa mniejsze plecaki moich dzieci na ramionach, gdyż nie miały siły
nieść po nocnej podróży... no i oczywiście Malwę na rękach
przed sobą. Malwa ciągle była tak naćpana, że na nogach nie
umiała ustać, a co dopiero iść. Jednak po dniu wywczasów, jakoś
to Malwinisko fizycznie do siebie doszło… Ale psychicznie? O rany!
Po tym opium Malwa najwyraźniej sfiksowała. Dzieci miały radochę.
Ale ja...? Szkoda gadać!
Mama
Malwy, Olimpia...
Piękności,
nieprawdaż? A jakie mądre spojrzenie.
Przez
całe dwa tygodnie tak nam tam nad morzem rozrabiała, że co rusz
musiałam za nią jakieś koszty ponosić. Najgorsze było to, że
stała się okropną złodziejką. Jej miska cały dzień stała
pełna, nic z niej nie ruszała, chociaż dogadzałam jej różnymi
smakołykami ile wlezie. Smakowało jej tylko to, co sobie sama
ukradła. No i kradła na potęgę! Najgorzej było z nią na plaży,
bo ani gdzie pofyrtańca przywiązać, ani upilnować. Wiadomo, na
plaży koc przy kocu, ludzi pełno, no to i jedzenia w brud. Dobrze,
że większość ludzi na urlopie ma podwyższony wskaźnik poczucia
humoru, to najczęściej reagowali śmiechem na tej jej złodziejskie
zapędy. A i ona sama swoim wyglądem i zachowaniem potrafiła
porządnie rozśmieszyć. Wieczorem, kiedy czas było wracać do
campingu, nigdy z plaży tej czorcicy nie mogliśmy wyciągnąć.
Ludzie, którzy już nas znali, ustawiali się zawsze przy schodkach
na promenadę i czekali na cowieczorny spektakl w wykonaniu Malwy. A
Malwa wyrywała się, uciekała, szczekała, ujadała, skomlała,
prychała... Kiedy udało mi się w końcu chwycić ją na ręce,
specjalnie robiła się bezwładna, że nie mogłam jej unieść. Po
prostu „wysypywała“ mi się z rąk. Jedyny sposób, to na
smyczy ciągnąć ją po piasku. Oczywiście na brzuchu, bo małpica
zbuntowana rozkładała łapy na boki i jak sanie po śniegu ją
ciągnęłam, a dzieci ją za zad popychały. Ludzie pękali ze
śmiechu, a my za każdym razem spoceni jak szczury wracaliśmy z
plaży. Raz jej złodziejski wybryk kosztował mnie o wiele więcej,
i grosza, i nerwów. Otóż szliśmy wieczorem do pobliskiej
kawiarenki na naleśniki. Idziemy sobie spokojnie, Malwa ze świeżo
umytymi zębami, bo znów się „czegoś", już nawet nie
wspomnę czego, na wydmach nażarła... idziemy i idziemy, wesoło
sobie rozmawiając, aż tu nagle, Malwa z ogromnym impetem wyrwała
mi się ze smyczy i jak szalona pognała przed siebie. Aż jej
długaśne uszy furkotały w powietrzu. Zdębiałam, bo jeszcze nigdy
nie udało jej się ze smyczy zerwać. Wystraszona też byłam, bo
nie mogłam pokapować o co jej tym razem chodzi. Za moment już
wiedziałam. Niestety. Zobaczyłam wraz z moimi dziećmi jak ona
dogania dwoje małych dzieci, wyskakuje w powietrze, i jednemu z
nich, coś wyrywa z rączki. No myślałam, że mnie trafi szlag.
Potworne zamieszanie zrobiło się dookoła. Napadnięte dzieci w
pisk, moje dzieci w krzyk, przechodzący ludzie w wrzask... Co się
okazało? Otóż okazało się, iż jedno z tych dzieci trzymało w
rącze zwinięty w rulonik banknot 100 zł, ten stary jeszcze,
czerwony, z Waryńskim. No i nie wiem, czy ta szurnięta Malwa wzięła
go za jakiś kawałek ciastka, czy co? W każdym bądź razie z
wyskoku w locie chapnęła dziecku za tę stówkę i uciekła w
krzaki. No a ja później i 100 zł oddać musiałam i za straty
moralne zapłacić. Oczywiście rodzicom dziecka, nie dziecku.
O Malwie
to ja mogę książkę napisać, tyle przeróżnych przygód z nią
przeżyłam. Po latach, to wszystkie one wydają się być bardzo
śmieszne, ale wówczas, nie zawsze były. Tak szurniętego psa nie
miałam jeszcze nigdy. Ale co z nią przeżyłam, to przeżyłam...
Hihihi! i mam teraz co wspominać.
HKCz
(7.06.2010.)