środa, 14 marca 2018

Pieskie życie Malwiny… i moje z nią

Kocham psy. A już najbardziej duże psy obronne. Pamiętam, że jeszcze w Polsce, kiedy po raz pierwszy moim dzieciom chciałam kupić psa, cały czas myślałam o bokserze. Moja córeczka zmieniła jednak moje zamiary. Zaprowadziła mnie do rodziców jej klasowego kolegi, którzy hodowali bassety... No i tak bardzo zakochałam się w tych psach ze smętnym spojrzeniem i uszami do ziemi, że oczywiście kupiłam jednego. Półroczną suczkę, którą moje dzieci nazwały Malwiną, w skrócie Malwą. Malwina była przepięknym pieskiem, ale za to odpornym na wszelkie metody wychowawcze. No ni jak nie dała się wychować. Robiła, co chciała. Po dwóch miesiącach jej członkostwa w naszej rodzince, doszły jeszcze większe problemy. Parę dni przed naszym wyjazdem na wczasy nad Bałtyk, pojechałam wraz z dziećmi i Malwą na wieś, odwiedzić moich znajomych. A u nich było akurat świniobicie. Pracujący u nich rzeźnik, tak bardzo był zachwycony naszą Malwą, że co rusz rzucał jej kawałek świniny na podłogę. Prosiłam, żeby tego nie robił, bo pies jeszcze młody i może mu zaszkodzić. Świeża świnina jest przecież toksyczna. Pamiętam to doskonale. Najpierw trzeba ją parę godzin wietrzyć, by nie zaszkodziła na żołądek. No ale że Malwa łasa była na mięcho, skomląc, ciągle się dopraszała, wszak węch miała znakomity. I pewnie, kiedy nie widziałam, dostawała jakiś ochłap. No i stało się! Jeszcze tego samego dnia, w nocy, zaczęło czyścić ją na wszystkie strony. Do rana była tak odwodniona, że kiedy dotarłam z nią do weterynarza, ten nie dawał jej większych szans przeżycia. Byłam załamana. Moje dzieci dopiero. A za parę dni czekał nas przecież wyjazd na urlop. Nie wiedziałam już co mam zrobić. Na szczęście po dwóch dniach Malwa po intensywnym leczeniu weterynaryjnym doszła nieco do siebie. Lekarz widział tylko jedną radę. Zaaplikować Malwie porządną dawkę opium i z na wpół uśpioną, wsiadać do pociągu i tak jechać na wczasy. No i tak jechaliśmy. Z południa Polski na północ... Całą noc. Malwa była tak przymulona, że rozwaliła się na podłodze w przejściu  między siedzeniami i spała jak zarżnięta. Nie można było jej ruszyć. Zresztą, gdzie, skoro tłok w pociągu był niemożebny. Kiedy rano dotarliśmy do Międzyzdrojów, musiałam nieść swój ciężki plecak na plecach, dwa mniejsze plecaki moich dzieci na ramionach, gdyż nie miały siły nieść po nocnej podróży... no i oczywiście Malwę na rękach przed sobą. Malwa ciągle była tak naćpana, że na nogach nie umiała ustać, a co dopiero iść. Jednak po dniu wywczasów, jakoś to Malwinisko fizycznie do siebie doszło… Ale psychicznie? O rany! Po tym opium Malwa najwyraźniej sfiksowała. Dzieci miały radochę. Ale ja...? Szkoda gadać!

Mama Malwy, Olimpia...


Piękności, nieprawdaż? A jakie mądre spojrzenie.


    Przez całe dwa tygodnie tak nam tam nad morzem rozrabiała, że co rusz musiałam za nią jakieś koszty ponosić. Najgorsze było to, że stała się okropną złodziejką. Jej miska cały dzień stała pełna, nic z niej nie ruszała, chociaż dogadzałam jej różnymi smakołykami ile wlezie. Smakowało jej tylko to, co sobie sama ukradła. No i kradła na potęgę! Najgorzej było z nią na plaży, bo ani gdzie pofyrtańca przywiązać, ani upilnować. Wiadomo, na plaży koc przy kocu, ludzi pełno, no to i jedzenia w brud. Dobrze, że większość ludzi na urlopie ma podwyższony wskaźnik poczucia humoru, to najczęściej reagowali śmiechem na tej jej złodziejskie zapędy. A i ona sama swoim wyglądem i zachowaniem potrafiła porządnie rozśmieszyć. Wieczorem, kiedy czas było wracać do campingu, nigdy z plaży tej czorcicy nie mogliśmy wyciągnąć. Ludzie, którzy już nas znali, ustawiali się zawsze przy schodkach na promenadę i czekali na cowieczorny spektakl w wykonaniu Malwy. A Malwa wyrywała się, uciekała, szczekała, ujadała, skomlała, prychała... Kiedy udało mi się w końcu chwycić ją na ręce, specjalnie robiła się bezwładna, że nie mogłam jej unieść. Po prostu „wysypywała“ mi  się z rąk. Jedyny sposób, to na smyczy ciągnąć ją po piasku. Oczywiście na brzuchu, bo małpica zbuntowana rozkładała łapy na boki i jak sanie po śniegu ją ciągnęłam, a dzieci ją za zad popychały. Ludzie pękali ze śmiechu, a my za każdym razem spoceni jak szczury wracaliśmy z plaży. Raz jej złodziejski wybryk kosztował mnie o wiele więcej, i grosza, i nerwów. Otóż szliśmy wieczorem do pobliskiej kawiarenki na naleśniki. Idziemy sobie spokojnie, Malwa ze świeżo umytymi zębami, bo znów się „czegoś", już nawet nie wspomnę czego, na wydmach nażarła... idziemy i idziemy, wesoło sobie rozmawiając, aż tu nagle, Malwa z ogromnym impetem wyrwała mi się ze smyczy i jak szalona pognała przed siebie. Aż jej długaśne uszy furkotały w powietrzu. Zdębiałam, bo jeszcze nigdy nie udało jej się ze smyczy zerwać. Wystraszona też byłam, bo nie mogłam pokapować o co jej tym razem chodzi. Za moment już wiedziałam. Niestety. Zobaczyłam wraz z moimi dziećmi jak ona dogania dwoje małych dzieci, wyskakuje w powietrze, i jednemu z nich, coś wyrywa z rączki. No myślałam, że mnie trafi szlag. Potworne zamieszanie zrobiło się dookoła. Napadnięte dzieci w pisk, moje dzieci w krzyk, przechodzący ludzie w wrzask... Co się okazało? Otóż okazało się, iż jedno z tych dzieci trzymało w rącze zwinięty w rulonik banknot 100 zł, ten stary jeszcze, czerwony, z Waryńskim. No i nie wiem, czy ta szurnięta Malwa wzięła go za jakiś kawałek ciastka, czy co? W każdym bądź razie z wyskoku w locie chapnęła dziecku za tę stówkę i uciekła w krzaki. No a ja później i 100 zł oddać musiałam i za straty moralne zapłacić. Oczywiście rodzicom dziecka, nie dziecku.

O Malwie to ja mogę książkę napisać, tyle przeróżnych przygód z nią przeżyłam. Po latach, to wszystkie one wydają się być bardzo śmieszne, ale wówczas, nie zawsze były. Tak szurniętego psa nie miałam jeszcze nigdy. Ale co z nią przeżyłam, to przeżyłam... Hihihi! i mam teraz co wspominać.

HKCz
(7.06.2010.)