sobota, 31 marca 2018

Dziś moje urodziny i imieniny

Nieczęsto się zdarza, aby otrzymać od rodziców imię z dnia swoich narodzin. Ja otrzymałam. I muszę się przyznać, że tak po prawdzie, to nie lubię tego swojego podwójnego święta. Tak mi się przynajmniej wydaje, kiedy ono się zbliża. Ale jak już ten dzień nastąpi, to lubię. Nawet bardzo. Skąd więc ten mój ambiwalentny stosunek do własnego święta. Już wyjaśniam.

A więc tak: lubię dzień moich urodzin i imienin dlatego, ponieważ cieszy mnie, że tyle osób o mnie pamięta i zewsząd śle życzenia. Bo to przecież bardzo, ale to bardzo miłe.

Nie lubię zaś dlatego, bo... ha!... no właśnie... Nie, nie dlatego, że mi przypomina ileż to mam już lat i że czas nieubłaganie szybko leci. Nie! Od przekroczenia pewnego wieku to nawet zapominam, ile mam lat. Ot, taka to szczególna amnezja na własny użytek. Z tego też względu staram się nie zaglądać do osobistego dowodu tożsamości, bo a nuż wzrok mi się omsknie i niechcący zerknę na to miejsce, gdzie ta nieszczęsna data urodzenia stoi. Przez ostatnie lata mojego życia nauczyłam się w tym temacie być bardzo ostrożną. Po co sobie niepotrzebnie psuć humor jakąś tam mało istotną datą?

Dlaczego więc swojego podwójnego święta nie lubię? Otóż swojego podwójnego święta nie lubię... już od dzieciństwa. Dziwne, nie? Dla mnie jednak nie. A to dlatego, że swoim przyjściem na świat zburzyłam porządek w mojej kochanej rodzince, bo przyszłam sobie jako trzecia z rzędu dziewczynka, nie bacząc na to, że moi rodzice tak bardzo pragnęli mieć chłopczyka. Dla dziewczynki nawet imienia nie mieli wybranego. Byli pewni, że będzie chłopczyk. Nawet to, że postarałam się zrobić rodzicom ogromną niespodziankę i zameldowałam się na świecie w niedzielę, nie zdołało ich w tym dniu uszczęśliwić i załagodzić rozczarowanie moją odmienną płcią. Rodzice czuli się tak bardzo zawiedzeni, że nie zadając sobie trudu, dali mi takie imię, jakie sobie przyniosłam, czyli takie, jakie stało w kalendarzu w dniu moich narodzin. No a potem, kiedy latek parę mi przybyło i już rozumiałam, co trzeba, to już zawsze musiałam być zazdrosna o swoje starsze siostrzyczki, że one dwa razy w roku obchodziły swoje święta, a ja tylko raz. A co gorsza, dwa razy w roku otrzymywały prezenty. A to dla mnie, jako dziecka, nie mogło być przecież miłe. Bo czymże ja zawiniłam, że tylko w jednym dniu święto miałam? Że podwójne, tym gorzej.

No i co? Czy nie mogłam nabawić się urazu do tego swojego podwójnego święta przez te wszystkie lata dzieciństwa? Ano mogłam… i się nabawiłam. I to paskudztwo w pewnym sensie trzyma mnie do dziś.

Jednak samą datę 1 lipca przyszło mi w przyszłości z pewnego cudownego względu bardzo, ale to bardzo polubić. Ponieważ, będąc w słusznym już wieku, w dniu tym urodziłam ukochanego syneczka. Szczęściara ze mnie, nie? To pewnie dlatego, że się w niedzielę urodziłam. Nie, nie dałam mu na imię Marian. Był wyczekiwanym chłopczykiem. Dziewczynkę już miałam. Trzy lata starszą.


Wszystkiego dobrego Syneczku...
mój Ty ukochany prezencie urodzinowo-imieninowy.

Kocham Cię nad życie, jestem z Tobą wszędzie...
Jesteś sensem mego życia, i zawsze będziesz.


PS

Ech, co za dzień! No nic, na dzień dobry zasuwam do lasu wybiegać swoje emocje świąteczne... potrójnie świąteczne.

HKCz
1.07.2010