Mało
mnie dzisiaj coś nie trafiło, kiedy po powrocie do domu popatrzyłam
przez drzwi wyjściowe do ogrodu. Poszłam specjalnie do znajomej,
żeby tej rzezi w moim ogrodzie nie oglądać, a jednak z racji tego,
że rzeź ta się przeciągnęła, oglądać musiałam. Rany, wycieli
mi w pień dwa piękne drzewa. Stare, ogromne leszczyny. Moją
radość, moją dumę. Wiosną i latem tyle ptaszków na nich
siedziało, i tak cudownie świergoliło. Wiewiórki skakały sobie
szczęśliwe, podjadając orzeszki. Och, ile miałam zawsze radości.
A i użyteczności wiele. W upalne dni, leszczyny swoimi
rozłożystymi, zielonymi baldachimami, rzucały miły, chłodny
cień. Cudownie było tak sobie posiedzieć w ogrodzie w ich cieniu.
Teraz ich nie ma… Teraz mój ogród wygląda co najmniej jak
Schwarzwald po niedawnym orkanie Xyntia. Smutno mi!
Wiedziałam,
że tak być musi. Że wreszcie te moje kochane drzewa wykoszą. Zbyt
wiele było skarg sąsiadów z dwóch domów na górnej ulicy.
Skarżyli się, że przez cały dzień mają cień w domu, że słońce
nigdy do nich nie dociera, i że grzyb już nawet zaczął im na
ścianach wychodzić. A tu na punkcie szkodliwości grzyba wszyscy
hyzia mają. No i w końcu Rathaus postanowił skargę sąsiadów
rozpatrzyć pozytywnie. Co dla mnie i drzew oznacza, nie inaczej, jak
– negatywnie.
Oto
jaki obrazek zastałam po powrocie do domu… Wiszący drwal na
leszczynie, a wokół, na ziemi, pełno skoszonych gałęzi.
Zdjęcie
zrobiłam przez drzwi wyjściowe do ogrodu
Przedtem
w ogóle tych domów nie było widać. Drzewa tworzyły swoisty
parawan.
Z
drugiej strony, to ja nawet rozumiem tych sąsiadów z góry, bo też
nie byłabym zadowolona, gdyby mi słoneczka brakowało w domu. Co
nie oznacza, że nie jest mi żal tych pięknych drzew. Jest! I to
bardzo! Szkoda, że nie można przesadzać starych drzew, bo zaraz
bym to zrobiła.
Dwóch
drwali uwija się jak w ukropie. Mówią, że muszą się bardzo
śpieszyć, gdyż mają dużo innych zleceń, gdzie indziej, a ze
względów ekologicznych, drzewa mogą wyrąbywać tylko do końca
marca (takie mają przepisy)… Bo zieloność, bo ptaszki…
Szlachetne to! No a moje kochane leszczyny? Kurcze pieczone, no nie
mogę sobie miejsca znaleźć, tak mi ich szkoda! Drwale skaczą po
drzewach jak małpy, i co rusz spada na ziemię kolejny konar.
O
proszę, zaraz poleci kolejny konar...
…
i tak aż do pnia, do ziemi… Smutno mi!
Nie
zdzierżyłam jednak tego widoku i wycofałam się do domu. Bo kiedy
zobaczyłam, że drwale zabierają się za moją cudowną wiśnię, o
której wspominałam w moim pierwszym wpisie (kliknij),
to zaczęli mi się już z mordercami kojarzyć.
To
właśnie moja cudowna wiśnia, obrośnięta pięknymi kwiatuszkami.
Pochodzenia
tych kwiatuszków, które po raz pierwszy w zeszłym roku obrosły
drzewko, nie odgadłam… i już nigdy nie odgadnę… Smutno mi!
Zaciągnęłam
zasłony i postanowiłam nie zaglądać do ogrodu, tym bardziej, że
takich nieprzyjemnych skojarzeń nagle dostałam. Żaluzji nie
spuściłam jednak, nie chcę, żeby uznano to za demonstrację
protestacyjną. W końcu ci mordercy… o, pardon, ci drwale, niczemu
nie są winni. Wykonują tylko swoją robotę - na czyjeś zlecenie.
Wszystko to niby wiem, ale i tak szlag mnie trafia! Zaszyłam się
więc w domu, i od tej pory staram się do ogrodu nie zaglądać. A
nie jest to łatwe, gdyż biurko mam akurat obok drzwi wyjściowych
do ogrodu. Słyszę ciągle ich motorowe piły, bo larum robią, aż
zęby dzwonią… Ale przynajmniej ich nie widzę. Na razie! Zasłony
zasłaniają mi tę smutną wizję ogrodu... No tak, ale nie mogę
przecież już zawsze przy zaciągniętych zasłonach przy biurku
siedzieć…
Nie
wiem, kiedy popatrzę. Nie dzisiaj. Może jutro. Teraz staram się o
tej zagładzie drzew nie myśleć. Jutro pomyślę. Będę musiała
to wszystko w spokojności w sobie przerobić… i największy smutek
przegryźć. Wtedy popatrzę. I choć z pewnością ze smutkiem
jeszcze, ale w końcu przyjmę tę niemiłą rzeczywistość. Pogodzę
się z nią. Będę musiała! Nie lubię być długo smutna.
HKCz
(12.03.2010.)