(Z cyklu:
- Wspomnienia - fragment mojej autobiografii oraz jeden z wątków, który
rozwinęłam w powieści pt. „Szalone Wakacje”
W
dzieciństwie i wczesnej młodości, niemalże każdego roku, wakacje
spędzałam na wsi u mojej cioci Rózi. Kuzynki ojca. Kochałam ten
mój beztroski, wakacyjny czas spędzany w jej ogromnym domu na
wzgórzu. Uwielbiałam budzić się w nim co rano skoro świt, siadać
na parapecie okiennym w moim pokoju na pierwszym piętrze, i wdychać
tamtejsze cudownie rześkie powietrze. Uwielbiałam też nasłuchiwać
szumu wartkiej górskiej rzeki, Białej Lądeckiej, płynącej u
podnóża wzgórza, na którym stał jedyny, i jakże ogromny,
przedwojenny dom mojej cioci. Wielką przyjemność sprawiało mi też
dobiegające z podwórza gdakanie, pianie, gęganie, kwakanie,
muczenie, kwiczenie, rżenie, miauczenie, szczekanie… Czułam, że
żyję! A potem wiejskie śniadanie w dziwnej kuchni na dni
powszednie, do której przechodziło się przez stajnię, gdzie
rezydowały dwie krowy i jeden koń, a właściwie klacz Kasztanka. W
stajni, jak to w stajni, zapach był zawsze, no powiedzmy… taki
sam, ale zapach ten wcale mi nie przeszkadzał. Wręcz przeciwnie,
zawsze uważałam, że ma swój urok. Mało tego, stał się nawet
bardzo istotny dla mnie, bo nie bez powodu do dziś dnia pamiętam
jego specyficzną woń. Wszak to woń z moich wspaniałych,
młodzieńczych wakacji. To bardzo miły zapach. Serio! A śniadanie?
Pierwsza klasa! Typowo wiejskie i bardzo zdrowe. Uwielbiałam
zwłaszcza pachnący kwieciem miód z pasieki wujka, która w
składzie dziesięciu uli, znajdowała się w ogrodzie, tuż przy
oknach kuchni. A po śniadanku, hulaj dusza! Po łąkach, po
pastwiskach, po lasach, po dwóch rzekach, i Białej Lądeckiej i
Nysie Kłodzkiej, a potem już tylko po Nysie, bo w Pilczu właśnie
Biała wpada do Nysy. Cudowne to miejsce. Czysta, niczym niezmącona
natura.
Ze
zwierząt ciocinych najbardziej kochałam Kasztankę. Kiedy tylko
przychodził czas na jej pojenie w Białej, pędziłam po nią do
stajni by móc na jej grzbiecie ze wzgórza do rzeki ją sprowadzić.
Pamiętam, że na początku trochę się bałam, ale żem uparta jak
łosioł, strach szybko pokonałam i codziennie Kasztankę do
wodopoju sprowadzałam. Dumna jak paw siadałam na oklep na jej
grzbiecie i powoli schodziłyśmy w dół. I choć zawsze po takiej
jeździe nogi w kroku mnie bolały niemożebnie, bo też Kasztanka
miała nie tylko zad szeroki, to jednak frajdę miałam za każdym
razem niesamowitą. Łydki też mnie często bolały, bo gdy okrakiem
siedziałam na niej, schodzącej ze wzgórza w dół, to właśnie
łydkami musiałam się trzymać najbardziej. A brzuch Kasztanki był
napęczniały, oj, bardzo. Ale to nic, bo przynajmniej był miękki.
Palce mnie też bolały niczego sobie, bo i jej długiej grzywy
kurczowo się trzymałam. A włos koński jest przecież sztywny i
ostry. Czasami aż do krwi miałam poprzecinane palce. Ale to
wszystko nic! Trzymałam się wytrwale, bo inaczej, zjechałabym z
jej grzbietu jak po równi pochyłej… A potem jeszcze i ze wzgórza
na łeb na szyję, i sturlałabym się w końcu wprost do rwącej
rzeki. Mój wysiłek owocował cudownym uczuciem. Czułam się niczym
amazonka na rączym rumaku. Raz jednak, to moje cudowne uczucie,
zostało brutalnie przerwane, a moje rozpalone lica, z nagła
schłodzone zimną wodą. Ba, nie tylko lica. A było to tak: Pewnego
wieczoru, sprowadziłam Kasztankę do rzeki, jak zwykle, pięknie i
spokojnie. Mój kuzyn Rysiek (syn cioci Rózi) biegł za nami. Kiedy
Kasztanka przednimi
nogami po pęciny stała już w rzece i spokojnie siorbała
sobie wodę,
Ryśkowi coś do łba strzeliło
i trzasnął ją znienacka w zad. Kasztanka się spłoszyła i
wstrząsnęła łbem tak mocno, że ja, jak wystrzelona z katapulty,
przeleciałam przez jej łeb i wylądowałam w połowie rzeki. Z lotu
pikującego nie pamiętam nic. Dopiero lądowanie mi się utrwaliło
w pamięci, bo lodowata woda otrzeźwiła mnie od razu. Wody się
opiłam, dupsko strzaskałam i… myślałam, że to już mój
koniec. Ależ musiałam mieć spłoszoną minę! Co się potem
działo, trudno opisać. Dość powiedzieć, że Rysiek spłoszył
się jeszcze bardziej niż ja i Kasztanka razem wziąwszy, i w takim
stanie spłoszenia, trwał już do końca dnia. Z tym, że momentami
owy stan mu się pogłębiał, zwłaszcza wtedy, gdy na niego
popatrzyłam. A patrzyłam znacząco, o tak! No a co! Żeby takie
durnowate pomysły mieć. A i Kasztanki było mi szkoda, bo pewnie
poczuła się winna, iż znów przez nią człowiek cierpi. Znów, bo
też niedaleko jak parę miesięcy temu, przytrafiło jej się,
niechcący ma się rozumieć, odgryźć małego palca Zbyszkowi
(drugiemu synowi cioci Rózi). A tylko dlatego, że ten jołop
podawał jej marchewkę do pyska nie tak jak trzeba. Ja tam żalu do
Kasztanki nie miałam. Bo jakaż tu jej w tym wina, że wstrząsnęła
łbem? Ale że pewna nie byłam, czy ona to rozumie, zła byłam na
Ryśka podwójnie.
Prawda, że śliczna ta Kasztanka?
Często wspólnie z kuzynem Ryśkiem ujeżdżaliśmy Kasztankę na pastwisku.
PS
Przy okazji
tych moich wspomnień z „jazdy konnej” w młodzieńczych latach,
przypomniało mi się jeszcze o innej historii z koniem w tle. Otóż
przypomniało mi się, że kiedy w dorosłym już wieku, po ciężkich
przeżyciach rodzinnych, wypoczywałam w sanatorium w przepięknym
zamku w Mosznej, obok którego była ogromna stadnina koni, miałam
zaplanowaną naukę jazdy konnej przez zawodowego instruktora jazdy.
Przyznam, że trochę nielegalnie, ale co tam, wtedy w Polsce
wszystko było możliwe. Niestety, nauka jazdy konnej nie doszła do
skutku, ponieważ okazało się, że dzień wcześniej, późnym
wieczorem, aktorka Elżbieta Panas, która grała w filmie ”Lubię nietoperze” (reż. G.
Warchoła), i którego planem filmowym w tamtym czasie był właśnie
zamek, samowolnie puściła się koniem galopem i spadła z konia,
łamiąc sobie nogę. Ależ wtedy była afera! Nie dość, że
instruktor mało z pracy nie wyleciał, to jeszcze aktorka ta, na
drugi dzień, miała grać akurat scenę miłosną z Grabarczykiem w
naszej przyzamkowej oranżerii. Czy zagrała? Napiszę o tym w
następnym wpisie.
Jako
ciekawostkę zdradzę, że na prośbę reżysera Warchoła sama statystowałam
w tym filmie nieco. Z tego też względu, miałam okazję poznać
całą ekipę filmową i wiele, bardzo wiele się o niej dowiedzieć. Zwłaszcza o aktorkach i aktorach. Zaprzyjaźniłam się tam też z Majką Piwońską, solistką grupy "Trzeci Oddech Kaczuchy.
HKCz
27.02.2011