środa, 28 marca 2018

Jak rodziła się moja miłość do fotografii i fotografowania

Od dziecka uwielbiam oglądać fotografie. Od dziecka też bardzo interesuje mnie fotografowanie. A za moich dziecięcych lat to dopiero było fotografowanie. O rany, jak sobie przypomnę ile to wrażeń się przeżywało, zanim jedno zdjątko fotograf pstryknął. O, chociażby to stare zdjęcie z mojego albumu.

Komunia mojej starszej siostrzyczki i kuzynki.


Ciekawe, czy ktoś zgadnie, która to małolata Halszka, wśród tego 
młodocianego babińca.

Pamiętam to nasze przygotowanie do tego zdjęcia, jakby to było dziś. Och, było na co popatrzeć, podziwiać, a nawet porządnie się wystraszyć. Toż to była iście piekielna sesja fotograficzna. To były czasy! Wszystkie siedziałyśmy z rozdziawionymi buziami. Mnie to aż się buzia rozbolała od tego nieustającego rozdziawiania, a pupa z kretesem zdrętwiała. Bo jeszcze do tego wszystkiego, kazano nam siedzieć. Jakbym mogła sobie wtedy postać, to pewnie nie musiałabym tak szkaradnie buzi rozdziawiać. Emocje na stojąco szybciej się rozchodzą. A tak, siedziałam jak ta jełopa i aż jęzor wylazł mi z przejęcia. Sam. Wprawdzie już wcześniej nieraz brałam udział w takiej piekielnej sesji, to jednak za każdym razem, każda następna, była dla mnie takim samym wielkim przeżyciem. Bo też widok, jaki miałam przed oczyma, za każdym razem był niesamowity. Pan fotograf zanim zrobił zdjęcie, coś wyczyniał, coś odczyniał, coś sypał, coś przesypywał, coś mieszał, coś lał, coś przelewał, aż wreszcie, po takich dość długawych czarach-marach, zaczepiał na długim sztylu od miotły wacik nasączony jakimś śmierdzącym świństwem i mówił, że to jakaś magnezja… czy cóś. Potem wręczał mojemu Ojcu ten sztyl, a komuś innemu kazał robić tę najważniejszą rzecz — na trzy! Wówczas, kazał wujkowi. Wujek się śmiał, bo to dla niego nic a nic straszne nie było, wszak walczył na wojnie wśród wybuchów i ognia. O rety, pamiętam jak mi emocje rosły… Oczęta wychodziły z orbit. Ale nic, wlepiałam te swoje wybałuszone oczęta w wujka jeszcze bardziej. Wujek wziął do ręki jakąś śmiesznie długą zapałkę i zapalił ją, pocierając nią o coś takiego szorstkiego. O mamuńciu kochana, to się działo! Pan fotograf zawołał: - raz, dwa, trzy! Wujek przyłożył palącą się zapałkę do wacika… i nagle, świst, błysk! Aż mi w oczach pociemniało… No i po zdjęciu! Tylko dym i smród pozostał. A pan fotograf wołał ucieszony, że bać się tego dymu i zapachu nie należy, bo tak działa flesz w postaci magnezji… i basta! Pamiętam, że wtedy za nic nie chciałam pokazać, że się boję i wkurzałam się, że mi się kolana pod stolikiem trzęsą.

To zdjątko też z tego samego mniej więcej okresu, a na nim moja 
Mamcia i moje Siostrzyce.


I czy po oczętach Halszki nie widać wyraźnie zainteresowania
 fotografowaniem? No bo panem fotografem na pewno jeszcze nie?

Od dziecka uwielbiam też fotografować. Pierwszy mój aparat fotograficzny to był Fied2. Och, co to za cud techniki był w tamtych latach. Aparat ten przywieźliśmy ze Zbaraża. Jako 10-letnia dziewczynka byłam tam z rodzicami oraz moją o rok starszą siostrą. Rodzice chcieli oprowadzić nas śladami ich dzieciństwa oraz wczesnej młodości, zanim ich czerwona zaraza nie wygnała na tzw. Ziemie Odzyskane (pozbawiając ich majątku).

Zaraz na początku naszego tam pobytu Ojciec kupił aparat fotograficzny (właśnie Fied2), abyśmy mogli uwieczniać wszystkie te ich ukochane miejsca oraz rodzinę tam pozostałą. Aparat miał być „rodzinny”, ale jak Ojciec zobaczył, jakie ja mam zacięcie do pstrykania fotek, przekazał go pod moją opiekę. Od tej pory stałam się fotograficznym kronikarzem rodzinnym. Dumnym kronikarzem. O rany, jeszcze jak dumnym!

Moje dwie starsze siostry oczywiście oprotestowały Ojca decyzję, ale kiedy same stwierdziły, że robienie zdjęć je nie kręci, bo to wcale nie jest taka łatwa rzecz, protestować przestały. Wtedy pogodziły się z faktem, że Fiedzik jest pod moją opieką. I tak chyba ze 4 latka, szczęśliwa jak nie wiem co, pstrykałam fotki, gdzie tylko miałam ochotę. Czemu tak krótko? Ano temu, że w międzyczasie na świat przyszedł mój braciszek, i kiedy miał jakieś 3 latka niezauważony przez nikogo dorwał się do mojego ukochanego Fiedzia i... rozebrał go na czynniki pierwsze. Byłam załamana. Pozbierałam do woreczka wszystkie te cząsteczki mojego skarbu i z bólem serca schowałam wysoko do szafy, coby się braciszek do nich nie dorwał.

W moim życiu dzierlatki przyszedł jednak czas, który zweryfikował podówczas moje pasje. Wystartowałam akurat w nowe życie związane z dojazdami do średniej szkoły i z czasem jakoś zapomniałam o swojej pasji fotografowania. Nowa szkoła pochłonęła mój czas całkowicie. Dopiero kiedy się już na dobre zaaklimatyzowałam w tej nowej dla mnie społeczności, powoli zaczęłam sobie przypominać o fotografowaniu. Zaczęłam ciułać swoje kieszonkowe na Zorkę. Nie był to tak dobry aparat jak Fied, ale, co dla mnie było wtedy ważne, był dużo tańszy. I kiedy raz poszłam do naszego miejscowego fotografa, by dokładnie rozpytać się o cenę, opowiedziałam mu też o swoim przenicowanym przez braciszka Fiedziu, wtedy on kazał mi go przynieść do zakładu. Jaka była moja przeogromna radość, kiedy po paru tygodniach okazało się, że fotograf przywrócił mojego Fiedzia do życia, czyli do pstrykania fotek. Ależ byłam szczęśliwa! Znów mogłam oddać się swojej pasji.

Potem, kiedy życie poszło do przodu, różnie bywało z realizowaniem mojej pasji. Zawsze jednak we mnie tkwiła. Przynajmniej w sferze moich marzeń. Aż do momentu, kiedy mogłam sobie już swobodnie pozwolić na jej realizację. Od tej pory aparat fotograficzny nieustannie noszę w torebce i zawsze moich najbliższych i wszystko co ważne, fotografuję. Uwielbiam fotografować zwłaszcza krajobrazy i naturę. Mało tego, często też latam z kamerą video, bo ciągle to ja jestem kronikarzem rodzinnym. Najbardziej lubię jednak fotografowanie. Przy fotografowaniu, za każdym razem, czuję takie miłe podniecenie. Każdy zatrzymany w kadrze obraz ma dla mnie bardzo duże znaczenie. O rany, ile ja pieniędzy wydałam na wywoływanie zdjęć. W Polsce to jeszcze mój syn dużo zdjęć wywoływał. Po mnie załapał bakcyla fotograficznego i już w wieku 10 lat łazienkę zamieniał na ciemnię i ciurkiem wywoływał zdjęcia.

Tu, w Niemczech, od kiedy Aniołek przyniósł mi pod choinkę cudowną „cyfrówkę”, nie wychodzę bez niej z domu. Zawsze mam ją przy sobie. Jak nie w torebce, to w kieszeni. Mało tego, w aucie zawsze wożę jeszcze i stary aparat. Tak na wszelki wypadek. Przezorny zawsze zabezpieczony.
Uwielbiam naturę i często bywam na jej łonie, to też fotek mam ogrom. Wszystkie je przenoszę do komputera, gdyż wielką przyjemność sprawia mi przeglądanie ich na monitorze. Nawet zdjęcia ze starych rodzinnych albumów zeskanowałam sobie na komputer. Wszystkie. I też często je przeglądam. Tak że oprócz normalnych albumów, które w moim domciu pysznią się na regałach, mam już też co najmniej naście albumów w komputerze. Każdy z nich zawiera setki zdjęć. Jedynie swoich zdjęć mam niewiele. Nie lubię być fotografowana. Z prostej przyczyny… Jestem niefotogeniczna. To nie tylko moje zdanie. Wszyscy tak mówią. Nie wiem, czemu tak się dzieje. Jedni wychodzą na każdym zdjęciu wspaniale, niekiedy nawet lepiej niż w rzeczywistości, a inni, tacy jak ja, wychodzą jak — nie przymierzając — czupiradła. Trzeba z dziesięć zdjęć co najmniej zrobić, żeby móc choć jedno jako tako dobre wybrać, na którym jest się w miarę podobnym do siebie. Oj, niesprawiedliwe to.

Aha, jeszcze coś. Nie wiem, czy ktoś zauważył, że to właśnie przede wszystkim osoby kochające fotografowanie są mało fotogeniczne? Bo ja zauważyłam. I też nie mam pojęcia, czemu tak się dzieje. Może dlatego, że obiektyw lubi mieć takie osoby tylko z tyłu, a nie z przodu? A może na odwrót? Może właśnie dlatego, osoby takie lubią fotografować, bo same są mało fotogeniczne? Pewnie jakoś tak podobnie to się dzieje.

Zaraz, muszę jednak skorygować to, co powiedziałam wyżej, iż swoich zdjęć mam niewiele, wszak ostatnio mam ich coraz więcej. Pstryka mi je mój najmłodszy, 4-letni Wnusio. Coś mi się wydaje, że i on załapał babcinego bakcyla, gdyż bardzo lubi robić zdjęcia. A że doskonale wie, iż ja zawsze mam aparat przy sobie, więc oprócz fotografowania po drodze ciężkich maszyn budowlanych, które wprawiają go w podziw, przy okazji fotografuje jeszcze i mnie. Tak że, czy chcę czy nie chcę, do zdjęcia ustawiać się muszę.


Oto jego wczorajsza fotka. Zrobił mi ją, kiedy odbierałam
go z przedszkola.


Wnusiowi bardzo spodobały się babcine skórzane spodnie, więc babcia
 koniecznie musiała się do fotki ustawić.

A to jedna z moich wczorajszych fotek. Mój ogród 
w wieczornej poświacie.


Wyszłam do ogrodu na dźwięk zapalonego motoru sąsiada, bo ryk motoru wręcz uwielbiam, zwłaszcza Harley`a , a że drugim dźwiękiem, jaki sprawia mi ogromną przyjemność, jest dźwięk pstrykającego aparatu fotograficznego, nie omieszkałam i tego dźwięku przy okazji posłuchać. Prawda, że się opłaciło?

HKCz
(31.01.2010)