Od
dziecka uwielbiam oglądać fotografie. Od dziecka też bardzo
interesuje mnie fotografowanie. A za moich dziecięcych lat to
dopiero było fotografowanie. O rany, jak sobie przypomnę ile to
wrażeń się przeżywało, zanim jedno zdjątko fotograf pstryknął.
O, chociażby to stare zdjęcie z mojego albumu.
Komunia
mojej starszej siostrzyczki i kuzynki.
Ciekawe,
czy ktoś zgadnie, która to małolata Halszka, wśród tego
młodocianego babińca.
młodocianego babińca.
Pamiętam
to nasze przygotowanie do tego zdjęcia, jakby to było dziś. Och,
było na co popatrzeć, podziwiać, a nawet porządnie się
wystraszyć. Toż to była iście piekielna sesja fotograficzna.
To były czasy! Wszystkie siedziałyśmy z rozdziawionymi buziami.
Mnie to aż się buzia rozbolała od tego nieustającego rozdziawiania,
a pupa z kretesem zdrętwiała. Bo jeszcze do tego wszystkiego,
kazano nam siedzieć. Jakbym mogła sobie wtedy postać, to pewnie
nie musiałabym tak szkaradnie buzi rozdziawiać. Emocje na stojąco
szybciej się rozchodzą. A tak, siedziałam jak ta jełopa i aż
jęzor wylazł mi z przejęcia. Sam. Wprawdzie już wcześniej nieraz
brałam udział w takiej piekielnej sesji, to jednak za każdym
razem, każda następna, była dla mnie takim samym wielkim
przeżyciem. Bo też widok, jaki miałam przed oczyma, za każdym
razem był niesamowity. Pan fotograf zanim zrobił zdjęcie, coś
wyczyniał, coś odczyniał, coś sypał, coś przesypywał, coś
mieszał, coś lał, coś przelewał, aż wreszcie, po takich dość
długawych czarach-marach, zaczepiał na długim sztylu od miotły
wacik nasączony jakimś śmierdzącym świństwem i mówił, że to
jakaś magnezja… czy cóś. Potem wręczał mojemu Ojcu ten sztyl,
a komuś innemu kazał robić tę najważniejszą rzecz — na trzy!
Wówczas, kazał wujkowi. Wujek się śmiał, bo to dla niego nic a
nic straszne nie było, wszak walczył na wojnie wśród wybuchów i
ognia. O rety, pamiętam jak mi emocje rosły… Oczęta wychodziły
z orbit. Ale nic, wlepiałam te swoje wybałuszone oczęta w wujka
jeszcze bardziej. Wujek wziął do ręki jakąś śmiesznie długą
zapałkę i zapalił ją, pocierając nią o coś takiego
szorstkiego. O mamuńciu kochana, to się działo! Pan fotograf
zawołał: - raz, dwa, trzy! Wujek przyłożył palącą się zapałkę
do wacika… i nagle, świst, błysk! Aż mi w oczach pociemniało…
No i po zdjęciu! Tylko dym i smród pozostał. A pan fotograf wołał
ucieszony, że bać się tego dymu i zapachu nie należy, bo tak
działa flesz w postaci magnezji… i basta! Pamiętam, że wtedy za
nic nie chciałam pokazać, że się boję i wkurzałam się, że mi
się kolana pod stolikiem trzęsą.
To
zdjątko też z tego samego mniej więcej okresu, a na nim moja
Mamcia i moje Siostrzyce.
Mamcia i moje Siostrzyce.
I
czy po oczętach Halszki nie widać wyraźnie zainteresowania
fotografowaniem? No bo panem fotografem na pewno jeszcze nie?
fotografowaniem? No bo panem fotografem na pewno jeszcze nie?
Od
dziecka uwielbiam też fotografować. Pierwszy mój aparat fotograficzny
to był Fied2. Och, co to za cud techniki był w tamtych latach.
Aparat ten przywieźliśmy ze Zbaraża. Jako 10-letnia dziewczynka
byłam tam z rodzicami oraz moją o rok starszą siostrą. Rodzice
chcieli oprowadzić nas śladami ich dzieciństwa oraz wczesnej
młodości, zanim ich czerwona zaraza nie wygnała na tzw. Ziemie
Odzyskane (pozbawiając ich majątku).
Zaraz na
początku naszego tam pobytu Ojciec kupił aparat fotograficzny
(właśnie Fied2), abyśmy mogli uwieczniać wszystkie te ich
ukochane miejsca oraz rodzinę tam pozostałą. Aparat miał być
„rodzinny”, ale jak Ojciec zobaczył, jakie ja mam zacięcie do
pstrykania fotek, przekazał go pod moją opiekę. Od tej pory stałam
się fotograficznym kronikarzem rodzinnym. Dumnym kronikarzem. O
rany, jeszcze jak dumnym!
Moje dwie
starsze siostry oczywiście oprotestowały Ojca decyzję, ale kiedy
same stwierdziły, że robienie zdjęć je nie kręci, bo to wcale
nie jest taka łatwa rzecz, protestować przestały. Wtedy pogodziły
się z faktem, że Fiedzik jest pod moją opieką. I tak chyba ze 4
latka, szczęśliwa jak nie wiem co, pstrykałam fotki, gdzie tylko
miałam ochotę. Czemu tak krótko? Ano temu, że w międzyczasie na
świat przyszedł mój braciszek, i kiedy miał jakieś 3 latka
niezauważony przez nikogo dorwał się do mojego ukochanego Fiedzia
i... rozebrał go na czynniki pierwsze. Byłam załamana. Pozbierałam
do woreczka wszystkie te cząsteczki mojego skarbu i z bólem serca
schowałam wysoko do szafy, coby się braciszek do nich nie dorwał.
W moim
życiu dzierlatki przyszedł jednak czas, który zweryfikował
podówczas moje pasje. Wystartowałam akurat w nowe życie związane
z dojazdami do średniej szkoły i z czasem jakoś zapomniałam o
swojej pasji fotografowania. Nowa szkoła pochłonęła mój czas
całkowicie. Dopiero kiedy się już na dobre zaaklimatyzowałam w
tej nowej dla mnie społeczności, powoli zaczęłam sobie
przypominać o fotografowaniu. Zaczęłam ciułać swoje kieszonkowe
na Zorkę. Nie był to tak dobry aparat jak Fied, ale, co dla mnie
było wtedy ważne, był dużo tańszy. I kiedy raz poszłam do
naszego miejscowego fotografa, by dokładnie rozpytać się o cenę,
opowiedziałam mu też o swoim przenicowanym przez braciszka Fiedziu,
wtedy on kazał mi go przynieść do zakładu. Jaka była moja
przeogromna radość, kiedy po paru tygodniach okazało się, że
fotograf przywrócił mojego Fiedzia do życia, czyli do pstrykania
fotek. Ależ byłam szczęśliwa! Znów mogłam oddać się swojej
pasji.
Potem,
kiedy życie poszło do przodu, różnie bywało z realizowaniem
mojej pasji. Zawsze jednak we mnie tkwiła. Przynajmniej w sferze
moich marzeń. Aż do momentu, kiedy mogłam sobie już swobodnie
pozwolić na jej realizację. Od tej pory aparat fotograficzny
nieustannie noszę w torebce i zawsze moich najbliższych i wszystko
co ważne, fotografuję. Uwielbiam fotografować zwłaszcza
krajobrazy i naturę. Mało tego, często też latam z kamerą video,
bo ciągle to ja jestem kronikarzem rodzinnym. Najbardziej lubię
jednak fotografowanie. Przy fotografowaniu, za każdym razem, czuję
takie miłe podniecenie. Każdy zatrzymany w kadrze obraz ma dla mnie
bardzo duże znaczenie. O rany, ile ja pieniędzy wydałam na
wywoływanie zdjęć. W Polsce to jeszcze mój syn dużo zdjęć
wywoływał. Po mnie załapał bakcyla fotograficznego i już w wieku
10 lat łazienkę zamieniał na ciemnię i ciurkiem wywoływał
zdjęcia.
Tu, w
Niemczech, od kiedy Aniołek przyniósł mi pod choinkę cudowną
„cyfrówkę”, nie wychodzę bez niej z domu. Zawsze mam ją przy
sobie. Jak nie w torebce, to w kieszeni. Mało tego, w aucie zawsze
wożę jeszcze i stary aparat. Tak na wszelki wypadek. Przezorny
zawsze zabezpieczony.
Uwielbiam
naturę i często bywam na jej łonie, to też fotek mam ogrom.
Wszystkie je przenoszę do komputera, gdyż wielką przyjemność
sprawia mi przeglądanie ich na monitorze. Nawet zdjęcia ze starych
rodzinnych albumów zeskanowałam sobie na komputer. Wszystkie. I też
często je przeglądam. Tak że oprócz normalnych albumów, które w
moim domciu pysznią się na regałach, mam już też co najmniej
naście albumów w komputerze. Każdy z nich zawiera setki zdjęć.
Jedynie swoich zdjęć mam niewiele. Nie lubię być fotografowana. Z
prostej przyczyny… Jestem niefotogeniczna. To nie tylko moje
zdanie. Wszyscy tak mówią. Nie wiem, czemu tak się dzieje. Jedni
wychodzą na każdym zdjęciu wspaniale, niekiedy nawet lepiej niż w
rzeczywistości, a inni, tacy jak ja, wychodzą jak — nie
przymierzając — czupiradła. Trzeba z dziesięć zdjęć co
najmniej zrobić, żeby móc choć jedno jako tako dobre wybrać, na
którym jest się w miarę podobnym do siebie. Oj, niesprawiedliwe
to.
Aha,
jeszcze coś. Nie wiem, czy ktoś zauważył, że to właśnie przede
wszystkim osoby kochające fotografowanie są mało fotogeniczne? Bo
ja zauważyłam. I też nie mam pojęcia, czemu tak się dzieje. Może
dlatego, że obiektyw lubi mieć takie osoby tylko z tyłu, a nie z
przodu? A może na odwrót? Może właśnie dlatego, osoby takie
lubią fotografować, bo same są mało fotogeniczne? Pewnie jakoś
tak podobnie to się dzieje.
Zaraz,
muszę jednak skorygować to, co powiedziałam wyżej, iż swoich
zdjęć mam niewiele, wszak ostatnio mam ich coraz więcej. Pstryka
mi je mój najmłodszy, 4-letni Wnusio. Coś mi się wydaje, że i on
załapał babcinego bakcyla, gdyż bardzo lubi robić zdjęcia. A że
doskonale wie, iż ja zawsze mam aparat przy sobie, więc oprócz
fotografowania po drodze ciężkich maszyn budowlanych, które
wprawiają go w podziw, przy okazji fotografuje jeszcze i mnie. Tak
że, czy chcę czy nie chcę, do zdjęcia ustawiać się muszę.
Oto
jego wczorajsza fotka. Zrobił mi ją, kiedy odbierałam
go
z przedszkola.
Wnusiowi
bardzo spodobały się babcine skórzane spodnie, więc babcia
koniecznie musiała się do fotki ustawić.
koniecznie musiała się do fotki ustawić.
A
to jedna z moich wczorajszych fotek. Mój ogród
w wieczornej poświacie.
w wieczornej poświacie.
Wyszłam
do ogrodu na dźwięk zapalonego motoru sąsiada, bo ryk motoru wręcz
uwielbiam, zwłaszcza Harley`a , a że drugim dźwiękiem, jaki
sprawia mi ogromną przyjemność, jest dźwięk pstrykającego
aparatu fotograficznego, nie omieszkałam i tego dźwięku przy
okazji posłuchać. Prawda, że się opłaciło?
HKCz
(31.01.2010)