W moim
życiu psy były zawsze. Bo psy, to moje najukochańsze zwierzątka.
Pierwszym psem, jakiego z wczesnego dzieciństwa pamiętam, był
duży, rudy kundelek, który wabił się Łajka. Moja Mama tak go
nazwała, ponieważ Łajki były wówczas w modzie. Wiadomo, Łajka,
to pierwszy pies, który został wystrzelony na orbitę okołoziemską
w 1957 w radzieckim satelicie Sputnik 2. Nasza Łajka różniła się
kolorem sierści od radzieckiej Łajki, a i większa była, ale też
tak samo wcześnie zginęła. Wprawdzie nie na orbicie
okołoziemskiej, jak kosmonautka-Łajka, a pod kołami samochodu,
ale, jakby nie patrzeć, też tragicznie.
Później
był czarny pies z białymi łatami, tak samo mieszaniec, ale jeszcze
większy, podobny do husky. Moja Mama nazwała go Kazan. To po
„Szarej Wilczycy” Jamesa Olivera Curwooda. Mama uważała, że
nasz nowy piesek jest bardzo podobny do partnera Szarej Wilczycy, ba,
że nawet ma w sobie coś z husky i wilka. Nie była tylko pewna, czy
w takim samym procencie. Z czasem, jak nasz psiunio dorastał, Mama
nabrała wręcz przekonania, że nasz Kazan, jest wypisz wymaluj,
Kazan Curwooda… I już! No to my, trójeczka jej kochanych
córeczek, nabrałyśmy przekonania razem z nią i mocno w to
wierzyłyśmy. Nawet tatulko uwierzył. Ale też z czasem. Nieco
dłuższym. Pamiętam, jaka dumna byłam z naszego Kazana. Wtedy
jeszcze nie słyszałam, aby ktoś miał psa o takim imieniu. Nasz
Kazan był kochanym, mądrym i bardzo opiekuńczym psem. Przeżył z
nami 17 lat, aż do mojej dorosłości.
Kiedy
miałam już swoją rodzinkę, psy, siłą rzeczy, u mnie w domu być
musiały. Tyle, że nie tak od razu. Cały czas marzyłam o psie,
ale że mieszkaliśmy wówczas w bloku, nie było to takie proste.
Czekałam też aż moje dzieciątka podrosną na tyle, aby same mogły
wychodzić z psem na dwór. Ale już wcześniej u nas w domu była za
to cała menażeria innych zwierzątek, takich jak: chomiki, świnki
morskie, białe myszki, rybki akwariowe. Moje dzieciątka bardzo
kochały zwierzątka. I muszę przyznać, że nie miałam z tym
problemu, aby im te zwierzątka kupować. Były odpowiedzialne i same
wszystko (no, prawie wszystko) koło zwierzątek robiły. Psa
obiecałam im kupić, jak córka pójdzie do pierwszej klasy. Stało
się jednak inaczej, i dużo wcześniej pierwszy pis znalazł się u
nas domu. Oczywiście ku przeogromnej radości moich dzieci. A stało
się tak tylko dlatego, że dyrektor mojej szkoły, gdzie pracowałam,
miał 3-letniego psa, owczarka nizinnego, którego zamierzał uśpić,
ponieważ na wsi, gdzie mieszkał, pies przetrzebił wszystkie
kurniki sąsiedzkie, i ponoć nie było na niego rady. Filut, bo tak
się wabił owczarek dyrektora, był pięknym psem o filuternym
spojrzeniu. Biedulka nie wiedział, co go czeka. Jak go zobaczyłam w
samochodzie dyrektora, w ostatniej jego drodze - do weterynarza,
myślałam że mi serce pęknie. No to przecież nie mogłam do tego
dopuścić, ażeby mi serce pękło, wszak byłam matką malutkich
dzieci. No i Filut trafił do naszego domu, uratowany od niechybnej
śmierci. Dzieciątka mojej były przeszczęśliwe, mąż mój
niestety mniej. Filut bardzo szybko się u nas zadomowił i mocno
przylgnął do dzieci, a zwłaszcza do mnie. Pewnie swoim psim
instynktem wyczuwał, że zawdzięcza mi życie. Jednak z czasem
zauważyłam, że się męczy. Przyzwyczajony był do luźnego
biegania po podwórku, a i też z pewnością po podwórkach
sąsiadów. U nas niestety musiał siedzieć w domu zamknięty
podczas naszej nieobecności. Widać było, że źle znosi taką bądź
co bądź niewolę. Kiedy wychodziłam do pracy, a dzieci do
przedszkola, był bardzo niespokojny i skomlał cichutko. Chociaż
przed wyjściem do pracy zawsze biegałam z nim po pobliskim parku.
Po pracy i wieczorem również. Raz, kiedy jechałam z rodzinką na 2
dni do znajomych na ich imprezę rodzinną, zmuszona byłam znaleźć
na ten czas opiekuna do Filuta. Mój braciszek, który pomieszkiwał
u mnie, od kiedy chodził w moim mieście do Liceum, zorganizował
opiekę w postaci siostry kolegi z klasy. Kiedy wróciłam z rodzinką
do domu, okazało się, że nie ma ani psa, ani opiekunki. Dziewczyna
pojechała z Filutem do siebie na wieś. Wróciła wieczorem i
błagała mnie wręcz, abym jej dała Filuta, bo ona tak bardzo go
pokochała. Przyznam, że choć żal mi było rozstawać się z
Filutem, to jednak kamień z serca mi spadł. Zdawałam sobie
przecież sprawę, że Filuta miejsce jest na wsi, a że jeszcze tak
wspaniała Pańcia się mu kroi, tym bardziej to do mnie przemawiało
i uspokajało. Przecież to szczęście dla nich obojga. Dzieci
trochę popłakały, ale szybko zrozumiały, że Filutowi na wsi
będzie lepiej. Potem często jeździliśmy na wieś na spotkanie z
Filutem i jego szczęśliwą Pańcią. Filut już nie atakował kur.
Pobyt u nas, w bloku, oduczył go tego barbarzyństwa.
Filut
był u nas prawie rok. Miałam więc okazję przekonać się, że
moje dzieci są za małe, że tak naprawdę, to jeszcze za wcześnie
dla nich na psa, ponieważ cały ciężar obowiązków z nim
związanych, spadał na mnie. Obiecałam jednak dzieciom psa i
chciałam słowa dotrzymać, ale dopiero za następne 2 lata. Ale
koniecznie chciałam kupić boksera, bo z psem tej rasy byłam
związana od dawna. Moja ciocia miała boksera i często z nim wraz z
dziećmi przebywałam. Kora, bo tak się wabiła suczka rasy bokser,
była wspaniałą opiekunką dla dzieci. Można było ją samą z
dziećmi spokojnie nawet nad wodą zostawić. Kiedy byliśmy razem na
urlopie na Mazurach, mój syneczek miał dopiero 2 latka, a córeczka
4. Pamiętam, że wystarczyło Korze rzucić komendę: - „Kora
pilnuj dzieci”, i Kora od razu koncentrowała swoją psią uwagę
na dzieciach. A tak bardzo była wtedy przejęta swoją rolą, że
niechby no które spróbowało zbliżyć się do wody, momentalnie
startowała z miejsca i głową odpychała je na brzeg. Raz nawet
mojego 16-letniego wówczas braciszka ratowała, kiedy on spokojnie
sobie pływał po jeziorze. Hihihi!...to była moja robota,
oczywiście dla żartów (chociaż nie tylko), widząc go tak
rozkosznie pływającego, krzyknęłam:
- Kora,
ratuj Wojtka! Wojtek się topi!
Kora jak
szalona zerwała się z koca, wskoczyła na pomost, przeleciała po
nim jak strzała, na końcu pomostu zrobiła potężne odbicie, i
długim susem skoczyła do wody. W mig dopłynęła do „topielca”,
i chwytając go zębami za ramię, próbowała odholować do brzegu.
Mój
braciszek, „niedoszły topielec”, w pierwszej chwili oniemiał z
wrażenia, ale kiedy mnie zobaczył na brzegu, pękającą ze
śmiechu, pomiarkował w czym rzecz, i zaczął wrzeszczeć, jakby go
kto ze skóry obdzierał:
-
Siostra, odwołaj komendę! Słyszysz! Rany, ona mi całą skórę z
pleców zedrze! Słyszysz, odwołaj tą szponiastą diablicę! A
niech to szlag, ona mnie utopi!
Mój
braciszek wcześniej sceptycznie podchodził do umiejętności Kory,
po tym, zabawnym bądź co bądź wydarzeniu, przekonał się, że
się mylił i nabrał do Kory szacunku… i bardzo ją polubił.
Kiedy
nadszedł czas dotrzymania danej dzieciom obietnicy, liczyłam na
to, że Kora urodzi nam jakiegoś szczeniaczka. Niestety, Kora się
uparła zostać dziewicą do końca swoich dni. I rzeczywiście
została. Zaczęłam więc czytać już ogłoszenia o sprzedaży
bokserów. Ale pewnego dnia, moja córeczka przybiegła
rozpromieniona ze szkoły i ogłosiła, że ma dla nas pieska.
Rodzice jej kolegi z klasy sprzedają śliczne szczeniaczki, że już,
że natychmiast, musimy do nich jechać, żeby ktoś nas nie
uprzedził. No to pojechaliśmy, no i kupiliśmy… Nie, nie boksera,
półroczną suczkę rasy basset. Nazwaliśmy ją Malwiną. W
skrócie: Malwą. To był pies! Książkę można by było o nim
napisać.
Nic
dziwnego, że nawet i na Dalekim Wschodzie Malwa była znana.
Obrazek ten,
to oczywiście żart… Jednak nie do końca. Ponieważ prawdą jest,
że gdziekolwiek się z Malwą pokazaliśmy, ludzie się zatrzymywali
i ubawieni obserwowali Malwę w akcji... Tak, w akcji, bo Malwy
życie, pieskie życie, to jedna wielka akcja.
Kilka
akcji Malwiny opisałam we wspomnieniu pt. „Pieskie życie Malwiny… i moje z nią” (<
kliknij, jeśli masz ochotę pośmiać się z moich wspomnień o
Malwie).
HKCz
7.06.2010