wtorek, 27 marca 2018

13 grudnia 1981 — przeklęty dzień dla Polaków

Dzień 13 grudnia wcześniej kojarzył mi się zawsze z piosenką Kasi Sobczyk: Trzynastego nawet w grudniu jest wiosna. Trzynastego każda droga jest prosta…” Bo taki już ze mnie pozytywnie nastawiony do życia człowiek. Natomiast data 13 grudnia 1981 roku, tak jak i wszystkim Polakom, nie kojarzy mi się dobrze. I już do końca życia w pamięci będę miała koszmar, jaki w tym dniu przeżyłam…13 grudnia 1981 r. nie było wiosny, a droga była prosta jedynie dla Jaruzelskiego i jego komunistycznych towarzyszy.

W dniu ogłoszenia stanu wojennego od tygodnia byłam u mojego Wujka w Niemczech. Wujek ściągnął mnie do siebie, do Monachium, siłą… perswazji. Chciał mnie przekonać do emigracji do Kanady. Fakt, miałam wtedy dość takiej Polski. Przede wszystkim bałam się o przyszłość moich dzieci w tak rozdygotanym kraju. Jednakowoż, nie umiałam sobie wyobrazić życia w innym kraju. Wujka, starszego pana po 70-ce, wcześniej nie znałam osobiście, mieliśmy tylko kontakt listowny. W listach, od jakiegoś już czasu, Wujek przemawiał mi do rozsądku i nakazywał poważnie traktować to, co w Polsce się dzieje. Pisał, że jak najszybciej powinnam opuścić kraj, póki on jeszcze żyje i może mi pomóc. Uważał też, że prognozy dla Polski na następne długie lata nie są dobre, bo komuna tak szybko nie odpuści. Że „Związek Nasz Bratni” jest realnym zagrożeniem dla Polski. Wujek był od lat redaktorem paryskiej „Kultury”, z pewnością wiedział o wiele więcej niż ja, szary obywatel Polski Ludowej. Rozsądek podpowiadał mi wierzyć mu. Ale serce? Serce chciało Polski. Nikt, kto wtedy nie miał możliwości wyjazdu z kraju, pojęcia mieć nie może, co za dylemat musiał przeżywać każdy z nas, który taką potencjalną możliwość miał. Wszak była szansa by uciec od tego niebezpiecznego bagna i nadzieja na lepsze życie dla dzieci. Czy właśnie ze względu na dobro dzieci, godziło się szansy takiej nie wykorzystać? Z drugiej zaś strony, chciało się żyć w Polsce. Przecież Polska to nasz ukochany ojczysty kraj. Tu nasze dzieciństwo. Tu nasza młodość. Tu nasze życie. Straszny był to dylemat. Człowiekiem szarpały przeróżne wątpliwości. A najgorsza była ta niepewność, ta wielka niewiadoma, co czeka nas w nieznanym świecie. Czy aby na pewno lepsze życie? Ale w jeszcze gorszej sytuacji byli ci, którzy nie mając żadnej możliwości wyjazdu z kraju, mimo wszystko, nawet z narażeniem życia, uciekali przez zieloną granicę. Ba, byli nawet tacy, co porywali samoloty. Z pewnością ich serca nie mniej były rozdarte.

Wujek wiedział o moich dylematach, dlatego postanowił ściągnąć mnie do siebie, żeby pokazać mi Zachód i oswoić z nim. Uważał, że wtedy łatwiej będzie mi podjąć decyzję. Rozsądek podpowiadał mi, że powinnam pojechać i przynajmniej spróbować się rozejrzeć. Tak też zrobiłam. Po kilkudniowym nocnym koczowaniu pod Biurem Paszportów wywalczyłam paszport i od razu, tak żeby się nie rozmyślić, wykupiłam bilet. Dzieci zostawiłam pod opieką mojej Mamy, i z myślą, że jadę tylko na dwa tygodnie, z duszą na ramieniu pojechałam na Zachód. Po raz pierwszy w życiu.

W nocy z 12-go na 13-tego grudnia byłam z Wujkiem na przyjęciu zorganizowanym dla uchodźców z Polski. Poznałam tam wielu polskich azylantów. Przegadałam z nimi całą noc. Opowiadali mi swoje potworne przeżycia związane z ucieczką z kraju. Rany, książkę by można było napisać, takie to dramatyczne historie były. Każdy z nich dziwił mi się, że chcę wracać do Polski. Namawiali, żebym została. Ja byłam jednak nieugięta. Wiedziałam, że bez dzieci nawet mowy być nie może, bym gdziekolwiek na Zachodzie została.

Kiedy wróciłam z Wujkiem do domu już prawie świtało. W domu jeszcze powspominaliśmy na wesoło wszystkie zabawne historie z przyjęcia, pośmialiśmy się, i ja, gdzieś tak około godziny 8-mej położyłam się spać. Wujek już się nie kładł. Mówił, że się może nawet walić i palić, on jednak swoim wieloletnim zwyczajem, codziennie pisze od godz. 8-ej do 12-tej, i tym razem też będzie. Zasiadł do biurka i zaczął stukać na maszynie do pisania. Rytmiczne stukanie maszyny dobiegające z jego gabinetu uśpiło mnie momentalnie. Ledwie usnęłam, a tu nagle w drzwiach mojego pokoju stanął Wujek, i z przerażoną miną, już od drzwi, zawołał:
— Halszka, obudź się! Coś złego dzieje się w Polsce.
Zerwałam się na równe nogi i jak szalona pobiegłam do jego gabinetu, gdzie stał telewizor. Jak zobaczyłam Jaruzelskiego i dotarło do mnie o czym mówi tym swoim monotonnym głosem, myślałam, że zwariuję.
— Chryste, przecież tam zostały moje dzieci… Tam jest moja rodzina! — powtarzałam wkoło.

Szalałam ze strachu przede wszystkim o swoje dzieci. Wujek na różne sposoby próbował mnie uspokoić. Jednak nie udawało mu się. Sam miał nietęgą minę. Po chwili rozdzwonił się telefon. To moi nowo poznani Polacy dzwonili do mnie. Też byli okropnie przerażeni. Każdy z nich zostawił przecież rodzinę w Polsce. Każdy z nich tak samo szalał z niepokoju. Nie wiedzieliśmy, co robić… Co stanie się z naszymi rodzinami w Polsce? Co stanie się z Polską?

Chciałam do Polski… Już! Natychmiast! Ale jak?! Granice zamknięte. Telefony głuche. Poczta niemiecka nie przyjmuje listów do Polski. Ani żadnych innych przesyłek. Wiadomości z Polski nie docierają. Telewizja niemiecka co rusz puszczała jedynie przemówienie Jaruzelskiego... Horror! Potworny horror!

Wujek przekonywał mnie, żebym już została. Że na razie załatwi mi legalny pobyt w RFN, a potem przez Czerwony Krzyż ściągniemy moje dzieci. A kiedy dzieci do mnie dotrą, to już tylko — kierunek Kanada. Nie chciałam nawet o tym słyszeć. Bez dzieci? Mowy nie ma! Przecież nikt nie był w stanie mi powiedzieć, jak długo przyszłoby mi na nie czekać.

Następne dni były dla mnie potworne. Miotałam się ze strachu o dzieci i szukałam jakiejkolwiek możliwości, aby skontaktować się z domem. Niestety, wszystkie moje próby paliły na panewce. Wreszcie nawiązałam kontakt z moją dobrą znajomą, z którą w Polsce pracowałam w tej samej szkole, a która już 2 lata wcześniej uciekła przez Jugosławię wraz z całą swoją rodziną. Znajoma mieszkała w Diseldorfie. Pojechałam tam do niej, gdyż ona specjalnie dla mnie uruchomiła kontakty ze swoją ciotką mieszkającą w Holandii, która przy kościele organizowała transport z pomocą humanitarną dla Polski. Wysłałyśmy na adres jej ciotki paczkę oraz list do mojej Mamy. Kierowca TIR-a był znajomym ciotki. Obiecał osobiście paczkę dostarczyć oraz czekać na odpowiedź moich najbliższych. Chciałam, aby dali mi znać, co z nimi, co z dziećmi, no i oczywiście, co mam robić. Zostać, czy wracać? TIR z 20-tonami darów dla mieszkańców mojego miasta, miał wyjechać w nocy w drugi dzień Świąt Bożego Narodzenia. Niestety, nie wyjechał. Tego dnia, późnym wieczorem, zadzwoniła ciotka by nam przekazać tę hiobową wiadomość. Okazało się, że żona kierowcy, kiedy tylko zobaczyła w telewizji jakiś reportaż z Polski nakręcony ukrytą kamerą, nie chciała go puścić. Zrobiła wielkie larum, że męża na śmierć nie puści, bo w Polsce czołgi jeżdżą po ulicach, a wojsko i milicja strzela do ludzi.

Załamana, wróciłam natychmiast do Monachium. Byłam u kresu wytrzymałości psychicznej. Dlatego też, kiedy tylko otworzyli granicę, ku sprzeciwie Wujka, natychmiast wykupiłam bilet powrotny.

Dnia 9 stycznia 1982 r., późnym wieczorem, wracałam już do Polski. Na dworzec w Monachium odprowadzał mnie Wujek oraz kilkanaścioro polskich azylantów. Żegnali się ze mną ze łzami w oczach. Bez słów. Słowa były zbędne. Wiadomo było gdzie jadę. Każdy z nich na swój własny sposób przeżywał moment pożegnania. Ale każdy też jakoś tak dziwnie wpatrywał się we mnie, jak gdyby widział we mnie łącznika między sobą a Polską.

Pociąg relacji Monachium-Wrocław jechał niemalże pusty. Byłam tak bardzo sparaliżowana lękiem o swoich najbliższych, że mało co zapamiętałam z podróży. Pamiętam tylko tyle, że całą tę podróż, trwającą wieki, przepełniało mnie pragnienie, aby jak najszybciej znaleźć się w domu i chwycić wreszcie swoje dzieci w ramiona.

Kiedy pociąg po południu dotarł do granicy, zostałam tam dokładnie przetrzepana przez wopistów i zwykłych żołnierzy. Wzięli mnie też w krzyżowy ogień pytań, i jeden przez drugiego, wypytywali mnie, co robiłam w RFN, i dlaczego teraz akurat wracam do Polski. Jak nakręceni maglowali mnie, zadając te same pytania. Boże, myślałam, że mnie wykończą tym ogniem pytań. W końcu dali mi spokój i wzięli się za innych pasażerów. Zabrali mi tylko wszystkie moje zdjęcia, jakie jeszcze przed stanem wojennym zrobił mi Wujek w Wiosce Olimpijskiej w Monachium.

Wreszcie pociąg ruszył. Kiedy przekroczyliśmy granicę Polsko-NRD-owską, było już ciemno. Cały czas stałam przy oknie i z przerażeniem patrzyłam na obraz pogrążonej w ciemnościach Polski. Myślałam, że oszaleję ze strachu. Nie, nie o siebie się bałam, bałam się o moje dzieci i rodzinę. Bałam się nawet sobie wyobrazić, jak żyją w tym mrocznym, ponurym… w stanie wojennym kraju.

Około godziny 18-tej pociąg dotarł do Wrocławia. We Wrocławiu miałam przesiadkę. Kiedy wyszłam z pociągu na ciemny dworzec, przeraziłam się jeszcze bardziej. Wszędzie wałęsali się rosyjscy żołnierze z przyklejonymi do twarzy marsowymi minami. Wszyscy byli jakoś tak dziwnie ubrani. Najdziwniejsze to były te ich szynele, długie prawie do samej ziemi. Na posadzce dworca, nie wiedzieć czemu, porozsypywane były trociny, które zamiatane szynelami ruskich sołdatów fruwały w powietrzu po każdym ich przejściu. Ten widok był przerażający. Czułam się jak w transie. Zupełnie nie pamiętam jak dojechałam do swojego miasta i jak dostałam się do domu. Pamiętam tylko, że jakąś niby taksówką. Niby, bo normalna to ona z pewnością nie była, w środku siedziało dwóch podpitych ormowców.

Doszłam do siebie dopiero wtedy, kiedy znalazłam się w domu wśród swoich najbliższych, wśród swoich ukochanych istot. Lęk i przerażenie natychmiast przerodziło się w niewypowiedziane szczęście. Tak bardzo byłam szczęśliwa, że było mi już wszystko jedno, co dzieje się za oknem. Najważniejsze, że mogłam wreszcie przytulić swoje dzieci.
 

Na zdjęciu mój Wujek z Monachium — redaktor paryskiej „Kultury”. 
To jest jedyne zdjęcie, jakie zachowało mi się z tamtego okresu. 
Wszystkie inne wopiści zabrali mi na granicy.

PS
Pisząc po latach te wspomnienia, skojarzyłam, że to nie mogli być rosyjscy żołnierze tam na dworcu we Wrocławiu, skoro nie było interwencji ZSRR. Nie mogli, ale jednak byli. Pamiętam ich dokładnie, jakby to było wczoraj. Wszak przeżyty szok zapisuje się w psychice na trwałe. Snuli się po dworcu niemrawym krokiem i rozmawiali po rosyjsku. Do dziś pojęcia nie mam skąd tam się wzięli. Może byli to żołnierze wojska radzieckiego (stacjonowało pod Wrocławiem) — w podróży do swojego kraju, albo gdzieś tam? To całkiem możliwe. Tak myślę dzisiaj. Co nie zmienia jednak faktu, że to oni mnie wtedy najbardziej przerazili. Polscy żołnierze i zomowcy, których tam też było wielu — nie byli mi aż tak straszni. 


HKCz
16.12.2009