czwartek, 29 marca 2018

Ryk motoru muzyką dla ucha

(tylko dla kochających motocykle)

Kiedy byłam małą dziewczynką, mój Ojciec, będąc z wizytą w swoim rodzinnym mieście Zbarażu, kupił sobie nowiusieńki motor Iż-49 i przywiózł go pociągiem do domu. Rany, co to była za wspaniała maszyna. Ciężka, ogromna… Jak russische Panzer. Niestety, oprócz wielu „posiedzeń” na Iżu, nigdy nim nie jechałam. Ojciec mnie nigdy nie przewiózł. Nie miał prawa jazdy. Motor stał u nas w korytarzu kilka miesięcy i wreszcie Ojciec postanowił, że prawa jazdy robić jednak nie będzie, a motor sprzeda. Ależ byłam zawiedziona. Jak dziś pamiętam, co Ojciec mówił. Mówił, że nie będzie na trumnie jeździł. Ma zamiar jeszcze pożyć. Wyglądało na to, że mój Ojciec smykałki do motorów za grosz nie miał.

To po kim ja odziedziczyłam zamiłowanie do pędu, do szybkości zapierającej dech w piersiach, do świstu w uszach, do rozwianych włosów? Moja Mama mówiła, że pewnie po jej Dziadku — ułanie. Wprawdzie mój Pradziadek nie na motorze, a na koniu szarżował, ale pewnie coś w tym jest, bo i ja konie kocham. A do Pradziadka to ja nawet i z wyglądu podobna jestem. Tak mówi moja rodzina.

Jako czternastolatka jeździłam już na motorowerze, na sławetnym Komarze. Ja i dwójka moich kolegów, mieliśmy takie same niebieskie Komary. Wszędzie jeździliśmy razem, i to nawet tak samo ubrani. Pamiętam, że moja krawcowa na moją usilną prośbę uszyła nam takie same spodnie a`la-dżinsy i koszule w drobniutkie kwiatuszki na czarnym tle. Ależ fajnie wyglądaliśmy. To były czasy!

W wieku 18 lat zrobiłam prawo jazdy na samochód i jednocześnie na motocykl. (Eee tam, na motor... Nie lubię mało brzmiącej nazwy — motocykl). Ani dnia nie czekałam. Od razu ruszyłam na polskie drogi. (Choć i bez prawa jazdy wcześniej też mi się zdarzało… Oj, zdarzało… Ale o tym sza!). Rany, ile ja kilometrów natrzaskałam motorem. A nie byle jakim motorem, bo nowiusieńką SHL-ką. Ha, to był wówczas motor! No, w każdym bądź razie lepszy od WSK-i… i droższy. 

A oto i SHL-ka… Super motor, nieprawdaż?



Moja pierwsza dłuższa wyprawa motorem… Wakacje w Międzybrodziu k/Żywca.

Lubiłam szybką jazdę… i zawsze jeździłam jak szalona… Gaz do dechy, ile fabryka dała. Niektórzy mnie przestrzegali, że jak tak będę jeździć, śmiercią naturalną na pewno nie umrę. Na szczęście, nigdy wypadku na motorze nie miałam. Raz tylko pikowałam po brukowej jezdni, ale to mój chłopak wtedy prowadził motor. Chcąc ominąć dziewczynkę, która wtargnęła niespodziewanie na jezdnię, wpadł w poślizg na mokrym bruku, no i wywaliliśmy się jak ta lala.

Jeździłam na motorze bez względu na pogodę. Deszcz, ulewa, czy burza, żadna dla mnie przeszkoda. Wtedy trudno było kupić specjalny kombinezon na motor. Ale jakoś sobie radziłam. Sprawiłam sobie ciuchy z ortalionu, i jak było zbyt zimno, aby nie przemarznąć, kolana, krzyż i piersi gazetami pod spodem owijałam. 

Po maturze, wakacje w Bieszczadach – Jabłonki.


Fotka niewyraźna, bo wycięłam dość pokaźne tło. A tłem był pomnik człowieka, który się kulom nie kłaniał (wiadomo, kto to taki)… Nie chcę mieć u siebie tego alkoholicznego pseudo bohatera.

Tak, motor był moją pasją. A jazda nim — radością. Kochałam to uczucie pędu… i wolności. Wielką frajdę sprawiało mi wchodzenie w zakręty, kładzenie się motorem do samego niemalże asfaltu. Ha, tylko ten kto jeździł, albo jeździ motorem, wie o czym mówię. Przed moim miastem stał ogromny wiadukt kolejowy, pod nim biegła szosa. Och, jakże uwielbiałam to miejsce. Przed wiaduktem dwa ostre zakręty i za wiaduktem kolejne dwa ostre zakręty. Cudownie tam się kładło motor. Raz, jak skądś wracałam do domu, pięknie weszłam w dwa zakręty, a na trzecim, za wiaduktem, mało nie pocałowałam asfaltu, delikatnie rzecz ujmując. Z jadącej przede mną ciężarówki spadły snopki. Ja elegancko już wyłożona, a tu nagle snopki na zakręcie — do połowy drogi. Na szczęście udało mi się jakoś wyprostować motor… i w porę wyhamować. Na środkowym snopku.

Moje wariacje motorowe zakończyłam dopiero wtedy, kiedy byłam w ciąży z pierwszym dzieckiem. Ale nie od razu. Pamiętam, że byłam już chyba w 3 m-cu ciąży, kiedy wracając od mojej starszej Siostry, mieszkającej w innym mieście, zepsuł mi się motor. Wiele rzeczy przy motorze sama umiałam naprawić, ale wtedy było coś poważniejszego. Nie umiałam sobie poradzić. Ponad 5 km, i to w większości pod górkę, zmuszona byłam pchać motor z powrotem do miasta. To była moja ostatnia jazda w ciąży. Potem i tak już przyszła zima.

Kiedy urodziłam Córeczkę poprzysięgłam sobie, że już na motor nie usiądę. Miałam dla kogo żyć. Nie miałam prawa narażać swojego życia. Motor kazałam mężowi sprzedać. Żeby mnie broń Boże nie kusił. I pewnie bym wytrwała… gdyby nie mąż. Była wiosna, mąż przygotowywał motor do sprzedaży. Kiedy uśpiłam moją ukochaną Córeczkę, wyszłam na podwórko, aby zobaczyć jak mu idzie. Szło dobrze, kończył akurat wymieniać sprzęgło. A jak skończył, zaproponował mi, abym zrobiła próbną jazdę. Wzbraniałam się jak mogłam, mając na uwadze, co sobie poprzysięgłam. Mąż wtedy na to, że tylko po naszej ulicy, że mam sprawdzić czy wszystko gra i wracać... I niestety, nie wytrzymałam. Jak zahipnotyzowana wskoczyłam na motor, nie bacząc nawet, że w pantoflach domowych byłam. A jak już wskoczyłam, to mnie poniosło. Zapragnęłam po raz ostatni poczuć ten cudowny pęd… a i pożegnać się z motorem. Moje matczyne poczucie obowiązku nie pozwoliło mi jednak jechać zbyt daleko. Nie miałam nawet kasku na głowie. Niedaleko naszego domu była betonowa droga. Lokalna. Z Kombinatu PGR. Tam pojechałam. Pędziłam sobie szczęśliwa… aż tu nagle, z bocznej drogi, osłoniętej zabudowaniami PGR-u, wyjechał traktor, wymuszając mi pierwszeństwo. Nie będę już nawet opisywać, jak wyszłam z tej opresji, ani też swoich odczuć, ale o jednym wspomnę: Moja malutka Córeczka stanęła mi przed oczyma. Od tamtej pory, przez długie już lata nie usiadłam na motor. Tym bardziej, że po 3 latach jeszcze i Syneczek przyszedł na świat. Dopiero tu, w Niemczech, ale i tak już rzadko.

Mój Syn odziedziczył po mnie zamiłowanie do motorów. Podobnie jak ja, jeździ od najmłodszych lat. Najpierw motorynką, później motorem. Zawsze truchleję, kiedy on wyrusza w drogę. Do dziś dnia. W końcu matką jestem. Pamiętam jak na pierwszym swoim motorze Kawasaki, miał przyklejoną plakietkę z napisem (po niemiecku): „My nie zabijamy, to nas zabijają”. Och, jakże źle się czułam, widząc ten napis. Zawsze się z Synem kłóciłam, aby zerwał to z motoru. Wreszcie to zrobił. Moja Córka zaś w ogóle nie lubi motorów. Ba, wręcz nie cierpi. Mówi, że jazda motorem, to igranie z życiem. Pewnie trochę racji ma. No ale cóż? Ludzie już tak mają, że dzielą się na takich, co motory kochają, i na takich, co nie kochają. I tyle!

Syn nie chce mi dać motoru. Boi się o mnie. Nieraz się z nim o to wykłócałam, ale i tak nic nie wskórałam. Nie da, i już! Chyba, że z nim. Pamiętam taką zabawną historię, jak kiedyś, parę lat temu, kiedy moje auto było w warsztacie, Syn przyjechał po mnie do pracy motorem, i wtedy mi też pozwolił prowadzić. Sam bez słowa usiadł z tyłu. To była jazda! Uśmialiśmy z niej co niemiara, bo kiedy już niedaleko domu wchodziłam w ostry zakręt, i Syn z tyłu elegancko wychylił tułów na zewnątrz, mi się wydało, że za szybko, i że za bardzo się wychylił, i zamiast też się porządnie wychylić i zakręt wziąć, spanikowałam… i zakrętu nie wzięłam. Pojechałam prosto.

Ostatnio, to mi Syn, co najwyżej, po podwórku daje motorem popykać. Albo w stanie spoczynku na motorze posiedzieć. Ale kiedyś, jak mnie sam przewiózł swoją Yamahą, to mało życia nie straciłam. Nie to, że jechał jak wariat… No, pewnie trochę też, bo na liczniku miał 180 km, ale ja z powodu uduszenia mało życia nie straciłam. Serio! Okazało się, że Syn mi kask założył zbyt luźno (o czym się dopiero później przekonaliśmy), a przy takiej szybkości pęd powietrza był tak ogromy, że rwał mi kask do tyłu, a jego pasek coraz bardziej zaciskał moją krtań. 

A oto mój następca… mój Syn.


Nawet się nie umywam do Syna w sprawach motoru… To ekspert od motorów.
Wszystko przy motorach potrafi zrobić. Już jako 10-letni chłopaczek 
naprawiał motory dorosłym.

To jest ostatni, czyli obecny motor Syna - Yamaha.


Nie zliczę, ile tych motorów już miał. On sam już też nie pamięta.

A oto następca mojego następcy… 
Syn mojego Syna.

Mój Wnusio jeździ motorem od 3 roku życia.

Na tym zdjęciu mój Wnusio miał niecałe 3 latka.


Właśnie od taty dostał w prezencie swój pierwszy motor… 
A to jest jego próbna jazda.

Proszę bardzo, a oto następczyni mojego następcy… Młodsza Córeczka
 mojego Syna (na tle ich domu, który moje Synczysko - Złota Rączka, sam 
od podstaw wyremontował).


Wprawdzie (jak do tej pory), moja Wnusia woli konie żywe, ale zapowiada, 
że w przyszłości i mechaniczne na dobre zasiądzie.

Żeby nie było, iż bajeruję, przedstawiam moją Wnusię również
 i na żywym koniu.


W wieku 5 lat zdała egzamin z woltyżerki.

Tyle mi zostało z mojej dawnej pasji.


że sobie czasami choć w garażu na motorze posiedzę.

Do dziś nigdy nie przejdę ulicą, aby nie zareagować na pędzący z rykiem motor. Zawsze przystanę, popatrzę, posłucham, uśmiechnę się szeroko i… idę dalej. A kiedy mój Syn wpada do mnie z rykiem do ogrodu, to aż serce mi się raduje. Potem truchleje. Jak  to matce... kiedy Syn odjeżdża.

Zaraz... teraz akurat przyszło mi na myśl... a gdyby tak tu, na blogowisku, jakiś Harleyowiec się znalazł, co szuka Harleyówki na swojego chopper'a (chociażby jako zmiennika jak już będzie po J.D.)... to ja owszem, to ja tak… no, że ja jestem na tak, ma się rozumieć. Nawet bardzo na tak! Miłość do motorów ciągle we mnie. Heavy metal i hard rock uwielbiam. Ba, nawet z przyjemnością strzelę sobie szklaneczkę whisky Jack Daniel's, jak zajdzie taka potrzeba... Na postoju, rzecz jasna!

HKCz
18.03.2010