(Z cyklu:
"Świat oczami dziecka" — fragment "Narzuconej autobiografii Halszki")
Wielkich
ludzi, kiedy odchodzą, żegna się zawsze z wielką pompą. To
zrozumiałe. Jest to bardzo potrzebne tym, co pozostają. Bo
umarłemu, to nawet kadzidło już nie pomoże.
Pamiętam,
że kiedy 3 czerwca 1963 r. zmarł Papież Jan XXIII, żegnali go
katolicy w kościołach na całym świecie. Tak przynajmniej meldował
nasz ksiądz proboszcz. Ja też żegnałam. Chociaż nie powiem,
żebym aż tak bardzo świadoma była tego żegnania. No bo i czemu
miałabym być? Człeka nie znałam i nie za wiele rozumiałam, jakie
to wielkie dobro dla nas maluczkich po sobie pozostawił. Wprawdzie
ksiądz proboszcz coś tam o Papieżu na lekcji religii wspominał,
ale nie za bardzo to do mnie przemawiało. A może ksiądz się
zbytnio do tego wspominania o zmarłej głowie kościoła
katolickiego nie przykładał? No nie wiem, ale koniec końców,
Papieża też żegnałam. I to z wielkim przejęciem... i na miarę
moich możliwości. A że miara moich możliwości była niczego
sobie, nasz proboszcz nie omieszkał mnie dodatkowo wykorzystać...
do żegnania Papieża ma się rozumieć.
Po
lekcji religii zrobił naszej klasie zbiórkę pod kościołem i
wyznaczył kilku chłopaków do bicia w dzwony na część zmarłego
Papieża. Do cogodzinnego bicia, aż do godziny 20-tej. Po krótkim
namyśle, wyznaczył i mnie. Ku mojej ogromnej radości. Ale nie
byłby sobą, gdyby na nas na zapas nie nawrzeszczał:
— Tylko
mi tam na górze nie rozrabiać — z groźną miną wskazywał na
dzwonnicę. — Bo wam zęby powybijam!
Wrzeszcząc
o wybijaniu zębów, patrzył tylko na chłopców, na mnie nie.
Dopiero na odchodnym na mnie popatrzył i huknął:
— A ty
uważaj, abyś sama sobie zębów nie powybijała, bo masz ładne, i
szkoda by było.
— Ha! —
pomyślałam sobie. — No jasne, że szkoda by było. Wiem, że mam
ładne. Pan dentysta już mi to wcześniej mówił.
Kiedy
proboszcz się wreszcie oddalił, natychmiast wdrapaliśmy się na
dzwonnicę. Najpierw po schodkach, potem po drabinie, i pod trzema
dzwonami (jednym dużym i dwoma małymi) z zegarkiem w ręku
wyczekiwaliśmy z biciem w dzwony na okrągłą godzinę. I tak co
godzinę żegnaliśmy Papieża. A żegnaliśmy jak się patrzy! Z
pełnym oddaniem i zaangażowaniem. Przez piętnaście minut
waliliśmy trzema dzwonami… aż w uszach dzwoniło. A ile sami
mieliśmy przy tym... ciiiii!... bo się wyda!... Eee tam, co będę
ukrywać, że radochy mieliśmy... że łoo matko! Bo też zrobiliśmy
sobie przy okazji wspaniałe zawody: kto na linie największego
dzwonu dalej wyleci przez otwór okienny, raz z jednej strony
dzwonnicy, raz z drugiej. Najpierw we czwórkę dzwon rozbujaliśmy,
a potem już fruuu!... Każdy po kolei fruwał w powietrzu,
utrzymując tym samym serce dzwonu w ruchu by bił należycie. Ależ
to była frajda!
Kiedy już
po raz trzeci skończyliśmy walić w dzwony i schodziliśmy z
dzwonnicy, kłócąc się między sobą, komu tym razem udało się
dalej pofrunąć, z dołu usłyszeliśmy nagle tubalny głos
proboszcza:
— A wy
co tam wyprawialiście?! — wrzeszczał. — I to ty, dziewczyna, i
też masz takie durne pomysły?! Chcesz sobie zęby powybijać?! A
mówiłem, nie rozrabiać! Już ja wam pokażę! Złazić
natychmiast!
Okazało
się, że akurat mnie fruwającą proboszcz z dołu przyuważył,
kiedy przechodził placem przykościelnym. O rany, ale byłam
wkurzona na niego. Raz, że mnie przyłapał, a drugi raz, że miał
takie mniemanie o mnie. Co on sobie myśli, że z melepetą ma do
czynienia? Co to dla mnie takie tam fruwanie na wysokościach?
Przecież na drzewach i dachach wyćwiczona jestem. Jednak po czasie,
i zastanowieniu, musiałam proboszczowi wybaczyć i jedno i drugie,
bo też szczerze przyznać musiałam, że i tak potraktował mnie
ulgowo. W końcu więcej na mnie nie wrzeszczał, ani też ściętaka
w moją szlachetną główkę nie wymierzył. Chłopcom zaś, za to
samo, oberwało się, że ho, ho! Zbeształ ich jak święty Michał
diabła i wykonał po parę solidnych ściętaków na ich łepetynach.
Aż świstało! Trudno mi pojąć, dlaczego mnie tak ulgowo
potraktował. Może dlatego, że miał respekt przed moim Ojcem? Coś
mi się tak wydaje, bo tyle to już pomiarkowałam, iż nasz wielebny
ksiądz proboszcz ma pietra przed osobami zajmującymi jakieś tam
wyższe pozycje w naszej małomiasteczkowej społeczności. No i nie
cykor? Cykor jak nic! Ale za to ja i chłopaki cykorami nie byliśmy,
bo gdy tylko gosposia wezwała proboszcza na kolację, i przyszła
pora na kolejne bicie w dzwony, znów zrobiliśmy sobie zawody. Mnie
się wprawdzie nie udało tak daleko pofrunąć jak Frankowi, ale
najgorsza też nie byłam. Ależ to była radocha, tak fruwać na
wysokościach. Całe miasto było widać, i to z każdej strony. No
ale przy okazji tego naszego fruwania też i wszystkie trzy dzwony
waliły jak oszalałe. Bo gdy jedno z nas fruwało na linie
największego dzwonu, utrzymując w ruchu jego serce, oczekujący na
swoją kolejkę, nerwowo kołysali sercami dwóch mniejszych dzwonów.
Tak że Papież Jan XXIII, gdzieś tam na wysokościach, na pewno był
z nas zadowolony. A my dopiero!… A jeśli chodzi o moje zęby, to
ksiądz proboszcz niepotrzebnie się obawiał. Te same zęby mam do
dziś.
Niestety,
ten czwarty raz był ostatnim razem naszego wspólnego fruwania...
znaczy się — bicia w dzwony, ponieważ tym razem ja musiałam iść
na „terminową” kolację. Wprawdzie po kolacji miałam zaraz
wrócić pod kościół, ale okazało się, że moja Mama akurat
wtedy kazała mi wyjść z moim malutkim braciszkiem na spacerek.
Codziennie robiłam to bardzo chętnie, tym razem próbowałam
zaprotestować. Za zadanie miałam przecież żegnać Papieża.
Protestując, powiedziałam Mamie w czym rzecz, myśląc, że mnie
zrozumie i zdejmie ze mnie obowiązek spacerku z braciszkiem. A Mama,
zamiast zrozumienia, okropnie się wystraszyła i kategorycznie
zabroniła mi nawet myśleć, że pójdę na dzwonnicę raz jeszcze.
A grzmiała przy tym na księdza ile wlezie:
— Jak
ksiądz mógł takie małe dzieci wysłać same na dzwonnicę!
Przecież to takie niebezpieczne. No coś takiego, bez wiedzy
rodziców naraża nasze dzieci na takie niebezpieczeństwo! Jak on
mógł? No jak on mógł?!
To i ja
się wystraszyłam. Wprawdzie nie tego, że to takie niebezpieczne,
bo co mi tam, ale tego, że Mama się na księdza aż tak bardzo
zeźliła. Przez to też zabrakło mi odwagi, by powiedzieć jej o
naszych zawodach i pochwalić się moimi osiągnięciami.
W końcu
wyszło na to, że obie poszłyśmy do kościoła, popychając
wózeczek z braciszkiem. Kiedy tam dotarłyśmy, chłopcy siedzieli
już na murku i czekali na mnie. Mama kazała mi usiąść obok nich,
wózeczek z braciszkiem podsunęła mi pod nos, a sama zaś poszła
na plebanię do księdza proboszcza.
Nie
wiem, o czym tam z nim gadała, ale fakt faktem, żegnać Papieża
Jana XXIII już nie mogliśmy. Byliśmy bardzo, ale to bardzo
zawiedzeni. No ale cóż było robić? Zakaz, to zakaz!
Nasz
ogromny Kościół z dzwonnicą...
Dzwonnica,
jak dzwonnica, zazwyczaj jest wysoko.
Nie
mieliśmy łatwo z naszym proboszczem. Proboszcz nie był lubianym
księdzem. Był szorstki, ciągle niezadowolony, często zapijaczony.
Czasami potrafił być bardzo wulgarny i agresywny. Zwłaszcza w
stosunku do dzieci. Tłukł je po głowach czym popadło. Tłuczenie
kluczem od zakrystii albo katechizmem było dla niego normalką. Mnie
wprawdzie nigdy nie trzasnął, ale jakoś nie potrafiłam być mu za
to wdzięczna. Szkoda mi zawsze było moich kolegów, których tłukł
nagminnie. On sam zwykł wtedy wrzeszczeć, że to: — „dla
profilaktyki”.
HKCz
18.09.2010