niedziela, 4 marca 2018

Pożegnanie Papieża Jana XXIII

(Z cyklu: "Świat oczami dziecka" — fragment "Narzuconej autobiografii Halszki")

Wielkich ludzi, kiedy odchodzą, żegna się zawsze z wielką pompą. To zrozumiałe. Jest to bardzo potrzebne tym, co pozostają. Bo umarłemu, to nawet kadzidło już nie pomoże.
Pamiętam, że kiedy 3 czerwca 1963 r. zmarł Papież Jan XXIII, żegnali go katolicy w kościołach na całym świecie. Tak przynajmniej meldował nasz ksiądz proboszcz. Ja też żegnałam. Chociaż nie powiem, żebym aż tak bardzo świadoma była tego żegnania. No bo i czemu miałabym być? Człeka nie znałam i nie za wiele rozumiałam, jakie to wielkie dobro dla nas maluczkich po sobie pozostawił. Wprawdzie ksiądz proboszcz coś tam o Papieżu na lekcji religii wspominał, ale nie za bardzo to do mnie przemawiało. A może ksiądz się zbytnio do tego wspominania o zmarłej głowie kościoła katolickiego nie przykładał? No nie wiem, ale koniec końców, Papieża też żegnałam. I to z wielkim przejęciem... i na miarę moich możliwości. A że miara moich możliwości była niczego sobie, nasz proboszcz nie omieszkał mnie dodatkowo wykorzystać... do żegnania Papieża ma się rozumieć.
Po lekcji religii zrobił naszej klasie zbiórkę pod kościołem i wyznaczył kilku chłopaków do bicia w dzwony na część zmarłego Papieża. Do cogodzinnego bicia, aż do godziny 20-tej. Po krótkim namyśle, wyznaczył i mnie. Ku mojej ogromnej radości. Ale nie byłby sobą, gdyby na nas na zapas nie nawrzeszczał:
Tylko mi tam na górze nie rozrabiać — z groźną miną wskazywał na dzwonnicę. — Bo wam zęby powybijam!
Wrzeszcząc o wybijaniu zębów, patrzył tylko na chłopców, na mnie nie. Dopiero na odchodnym na mnie popatrzył i huknął:
A ty uważaj, abyś sama sobie zębów nie powybijała, bo masz ładne, i szkoda by było.
Ha! — pomyślałam sobie. — No jasne, że szkoda by było. Wiem, że mam ładne. Pan dentysta już mi to wcześniej mówił.
Kiedy proboszcz się wreszcie oddalił, natychmiast wdrapaliśmy się na dzwonnicę. Najpierw po schodkach, potem po drabinie, i pod trzema dzwonami (jednym dużym i dwoma małymi) z zegarkiem w ręku wyczekiwaliśmy z biciem w dzwony na okrągłą godzinę. I tak co godzinę żegnaliśmy Papieża. A żegnaliśmy jak się patrzy! Z pełnym oddaniem i zaangażowaniem. Przez piętnaście minut waliliśmy trzema dzwonami… aż w uszach dzwoniło. A ile sami mieliśmy przy tym... ciiiii!... bo się wyda!... Eee tam, co będę ukrywać, że radochy mieliśmy... że łoo matko! Bo też zrobiliśmy sobie przy okazji wspaniałe zawody: kto na linie największego dzwonu dalej wyleci przez otwór okienny, raz z jednej strony dzwonnicy, raz z drugiej. Najpierw we czwórkę dzwon rozbujaliśmy, a potem już fruuu!... Każdy po kolei fruwał w powietrzu, utrzymując tym samym serce dzwonu w ruchu by bił należycie. Ależ to była frajda!
Kiedy już po raz trzeci skończyliśmy walić w dzwony i schodziliśmy z dzwonnicy, kłócąc się między sobą, komu tym razem udało się dalej pofrunąć, z dołu usłyszeliśmy nagle tubalny głos proboszcza:
A wy co tam wyprawialiście?! — wrzeszczał. — I to ty, dziewczyna, i też masz takie durne pomysły?! Chcesz sobie zęby powybijać?! A mówiłem, nie rozrabiać! Już ja wam pokażę! Złazić natychmiast!
Okazało się, że akurat mnie fruwającą proboszcz z dołu przyuważył, kiedy przechodził placem przykościelnym. O rany, ale byłam wkurzona na niego. Raz, że mnie przyłapał, a drugi raz, że miał takie mniemanie o mnie. Co on sobie myśli, że z melepetą ma do czynienia? Co to dla mnie takie tam fruwanie na wysokościach? Przecież na drzewach i dachach wyćwiczona jestem. Jednak po czasie, i zastanowieniu, musiałam proboszczowi wybaczyć i jedno i drugie, bo też szczerze przyznać musiałam, że i tak potraktował mnie ulgowo. W końcu więcej na mnie nie wrzeszczał, ani też ściętaka w moją szlachetną główkę nie wymierzył. Chłopcom zaś, za to samo, oberwało się, że ho, ho! Zbeształ ich jak święty Michał diabła i wykonał po parę solidnych ściętaków na ich łepetynach. Aż świstało! Trudno mi pojąć, dlaczego mnie tak ulgowo potraktował. Może dlatego, że miał respekt przed moim Ojcem? Coś mi się tak wydaje, bo tyle to już pomiarkowałam, iż nasz wielebny ksiądz proboszcz ma pietra przed osobami zajmującymi jakieś tam wyższe pozycje w naszej małomiasteczkowej społeczności. No i nie cykor? Cykor jak nic! Ale za to ja i chłopaki cykorami nie byliśmy, bo gdy tylko gosposia wezwała proboszcza na kolację, i przyszła pora na kolejne bicie w dzwony, znów zrobiliśmy sobie zawody. Mnie się wprawdzie nie udało tak daleko pofrunąć jak Frankowi, ale najgorsza też nie byłam. Ależ to była radocha, tak fruwać na wysokościach. Całe miasto było widać, i to z każdej strony. No ale przy okazji tego naszego fruwania też i wszystkie trzy dzwony waliły jak oszalałe. Bo gdy jedno z nas fruwało na linie największego dzwonu, utrzymując w ruchu jego serce, oczekujący na swoją kolejkę, nerwowo kołysali sercami dwóch mniejszych dzwonów. Tak że Papież Jan XXIII, gdzieś tam na wysokościach, na pewno był z nas zadowolony. A my dopiero!… A jeśli chodzi o moje zęby, to ksiądz proboszcz niepotrzebnie się obawiał. Te same zęby mam do dziś.
Niestety, ten czwarty raz był ostatnim razem naszego wspólnego fruwania... znaczy się — bicia w dzwony, ponieważ tym razem ja musiałam iść na „terminową” kolację. Wprawdzie po kolacji miałam zaraz wrócić pod kościół, ale okazało się, że moja Mama akurat wtedy kazała mi wyjść z moim malutkim braciszkiem na spacerek. Codziennie robiłam to bardzo chętnie, tym razem próbowałam zaprotestować. Za zadanie miałam przecież żegnać Papieża. Protestując, powiedziałam Mamie w czym rzecz, myśląc, że mnie zrozumie i zdejmie ze mnie obowiązek spacerku z braciszkiem. A Mama, zamiast zrozumienia, okropnie się wystraszyła i kategorycznie zabroniła mi nawet myśleć, że pójdę na dzwonnicę raz jeszcze. A grzmiała przy tym na księdza ile wlezie:
Jak ksiądz mógł takie małe dzieci wysłać same na dzwonnicę! Przecież to takie niebezpieczne. No coś takiego, bez wiedzy rodziców naraża nasze dzieci na takie niebezpieczeństwo! Jak on mógł? No jak on mógł?!
To i ja się wystraszyłam. Wprawdzie nie tego, że to takie niebezpieczne, bo co mi tam, ale tego, że Mama się na księdza aż tak bardzo zeźliła. Przez to też zabrakło mi odwagi, by powiedzieć jej o naszych zawodach i pochwalić się moimi osiągnięciami.
W końcu wyszło na to, że obie poszłyśmy do kościoła, popychając wózeczek z braciszkiem. Kiedy tam dotarłyśmy, chłopcy siedzieli już na murku i czekali na mnie. Mama kazała mi usiąść obok nich, wózeczek z braciszkiem podsunęła mi pod nos, a sama zaś poszła na plebanię do księdza proboszcza.
Nie wiem, o czym tam z nim gadała, ale fakt faktem, żegnać Papieża Jana XXIII już nie mogliśmy. Byliśmy bardzo, ale to bardzo zawiedzeni. No ale cóż było robić? Zakaz, to zakaz! 


Nasz ogromny Kościół z dzwonnicą...


Dzwonnica, jak dzwonnica, zazwyczaj jest wysoko.


Nie mieliśmy łatwo z naszym proboszczem. Proboszcz nie był lubianym księdzem. Był szorstki, ciągle niezadowolony, często zapijaczony. Czasami potrafił być bardzo wulgarny i agresywny. Zwłaszcza w stosunku do dzieci. Tłukł je po głowach czym popadło. Tłuczenie kluczem od zakrystii albo katechizmem było dla niego normalką. Mnie wprawdzie nigdy nie trzasnął, ale jakoś nie potrafiłam być mu za to wdzięczna. Szkoda mi zawsze było moich kolegów, których tłukł nagminnie. On sam zwykł wtedy wrzeszczeć, że to: — „dla profilaktyki”.

HKCz
18.09.2010