Wiosna,
lato, sezon rowerowy w pełni. Kto żyw, i jazdę na rowerze lubi,
ruszył w drogę. Po ulicach, po parkach, po lasach, po górach. U
nas szczególnie dużo rowerzystów można spotkać. Wszędzie. W
lasach przede wszystkim. Bo też u nas od
19 lat co roku (w
lipcu) odbywają się
międzynarodowe
zawody w kolarstwie górskim
- Bike
Marathon. Wielu obywateli naszego
miasta bierze w nim udział. A wiadomo, żeby móc wziąć udział w
tak morderczym maratonie po górach i lasach - trzeba trenować.
Dlatego nasi obywatele trenują na okrągło przez cały rok. Dowód?
Proszę bardzo:
Wiosna
Lato
Jesień
Późna
jesień
Zima
Siarczysta
zima
Tak jak
wspominałam powyżej, rowerzystów można spotkać u nas wszędzie.
Trzeba więc mieć oczy szeroko otwarte by nie wejść z nimi w
kolizję. Oni też bardzo uważają. Ale że nieszczęścia chodzą
po ludziach, do kolizji jednak czasem dojść może. Zwłaszcza na
wąskich ścieżynkach leśnych. Wprawdzie tutaj jest taki przepis,
że rowerzyści nie mogą jeździć po ścieżkach węższych niż 1
metr, ale młodzi rowerzyści niekiedy lubią łamać przepisy. Jak
to młodzi. Pewnie liczą też na to, że nikogo na takiej ścieżce
nie spotkają, bo jeżdżą zazwyczaj w ekstremalnych warunkach
pogodowych, w czasie deszczu, kiedy jest mokro i ślisko. A pewnie
mało komu przychodzi na myśl, że są takie leśne ludki jak ja, co
też lubią w taką pogodę wędrować po leśnych zakamarkach. Nigdy
jednak nie byłam uczestnikiem kolizji z rowerzystami… Do czasu.
W ostatni
weekend moja córka z rodzinką wyjechali na trzydniową wycieczkę
rowerową po Dolinie Renu. Załadowali na auto 4 rowery… i
pojechali. Wcześniej jednak przywieźli do mnie psa na te 3 dni.
Ucieszyłam się i już samego rana pojechałam z nim do lasu.
W lesie, jak
to w lesie, dróg i ścieżynek mnóstwo. Najpierw poszliśmy drogą
przez las, a potem zeszliśmy na wąską ścieżynkę, wijącą się
wysoko na sam szczyt góry. Padał deszcz. Było ślisko. Ale co tam.
Dla nas, wprawnych wędrowców, to pikuś. Wędrowaliśmy spokojnie
jakby nigdy nic.
Idziemy
sobie, idziemy, Aramis obwąchuje co się da, ja obfotografowuję co
się da, aż tu nagle, zza ostrego zakrętu ścieżynki, w odległości
przed nami może ze 2 metry, wyskakuje rowerzysta i leci prosto na
nas. Aramis z głośnym szczekaniem rzuca się w jego kierunku.
(Jeszcze go takiego rozjuszonego nie widziałam). Rowerzysta na jego
widok pewnie doznał szoku, bo kiedy już dotknął kołami ziemi,
ostro przyhamował. Zbyt ostro. Zgrzyt, piski… i rower wypadł ze
ścieżynki, a on wystrzelił w powietrze jak z katapulty.
Nieszczęśnik wylądował w zaroślach z lewej strony ścieżynki,
a ja, odruchowo odskakując w bok, z prawej strony ścieżynki.
Natychmiast zawołałam Aramisa. Pies przestał ujadać i przybiegł
do mnie. Na szczęście nic nam się nie stało. Rowerzyście pewnie
też nic, bo zaraz wyszedł z zarośli i na odległość zaczął
mnie wylewnie przepraszać. Ale więcej gestykulując niż mówiąc.
Najwyraźniej był to rezultat ogromnego szoku, jakiego doznał na
nasz widok, a zwłaszcza na widok rzucającego się w jego kierunku
psa. Pewnie zupełnie się nie spodziewał, że w taką pogodę może
się na kogoś napatoczyć i zasuwał sobie radośnie w rytm muzyki,
jakiej słuchał w kasku… A tu nagle taka przeszkoda!
Rowerzysta
dobrze wiedział, że na tej wąziutkiej ścieżynce nie powinien się
znaleźć. Stąd te jego wylewne (choć bardziej mimiczne)
przeprosiny. Na jego widok, a był to młodziutki chłopak, buchnęłam
śmiechem, bo zabawnie wyglądał w tym swoim kasku na bakier,
brudnej koszulce, z wystraszoną miną. Powiedziałam mu, że nic się
nie stało, ale na drugi raz lepiej żeby tędy nie jeździł.
Chłopak ucieszył się, że nie mam do niego pretensji, ale
niepewnym wzrokiem spoglądał na Aramisa. Aramis na niego też, ale
czy niepewnym pewna nie jestem. Na wszelki wypadek złapałam go za
obrożę i kazałam mu być cicho. Kiedy już całkiem wyleźliśmy z
krzaków i podeszliśmy do chłopaka, on zabierał się akurat za
wyciąganie swojego roweru z zarośli. Widać było wyraźnie, że
był porządnie pokiereszowany. Zwłaszcza kierownica.
Zdjęcie
to z robiłam na dużym zoomie z dużej odległości - kiedy już
minęliśmy
rowerzystę, i wspinając się ścieżynką coraz wyżej, stanęliśmy na szczycie góry.
Widać było, że jeszcze długo prostował kierownicę roweru. Bardzo żal mi go było.
rowerzystę, i wspinając się ścieżynką coraz wyżej, stanęliśmy na szczycie góry.
Widać było, że jeszcze długo prostował kierownicę roweru. Bardzo żal mi go było.
Druga
przygoda z rowerem, a właściwie już z dwoma rowerami, przytrafiła
nam się na popołudniowym spacerze po lesie. Ale już po innym.
Specjalnie wybrałam las okalający zbocze najwyższej u nas góry,
bo miałam nadzieję, że tam na rowerzystów nie natrafimy.
Niestety, natrafiliśmy. I to w momencie kiedy wąziuteńką
ścieżynką wijącą się serpentyną wchodziliśmy już prawie na
sam szczyt góry. Oni nas usłyszeli, bo dość głośno zabawiałam
się z Aramisem w aportowanie, i już z góry zaczęli wołać:
-
Jest tam kto?!
-
Tak, jest. Ja i mój pies! - odpowiedziałam, śmiejąc się, gdyż
pomyślałam sobie, że dzisiaj mamy wyjątkowe szczęście do
rowerzystów. I zaraz dodałam: - Zjeżdżajcie spokojnie. Już robię
wam miejsce na ścieżce.
Po
czym złapałam Aramisa za obrożę i zeszłam z nim ze ścieżynki
kilka kroków w dół zbocza. Zaparłam się nogami o jakąś suchą,
luźno leżącą gałąź, i czekałam aż przejadą. Właśnie się
do nas zbliżali, kiedy ta sucha gałąź okazała się być jednak
zbyt suchą i pod moim ciężarem nagle pękła. Niestety nie
znalazłam żadnego innego oparcia pod nogami, i siłą rzeczy,
doszło do niekontrolowanego zjazdu w dół. A zjeżdżało mi się
niezbyt elegancko, bo na brzuchu tyłem do przodu. Aramis oczywiście
zjeżdżał ze mną. Trzymałam go przecież za obrożę. Tyle że on
zjeżdżał nie na brzuchu, a na zadzie, i nie tyłem do przodu, a
przodem do przodu.
Para
rowerzystów, na widok nas zjeżdżających, najwyraźniej bardzo się
przeraziła, bo oboje natychmiast rzucili rowery i ruszyli nam na
pomoc. Zupełnie niepotrzebnie! Bo myśmy się sami pozbieraliśmy do
kupy, zatrzymując się na innej gałęzi. A zatrzymaliśmy się
gdzieś tak w połowie zbocza, między górną częścią ścieżynki,
a dolną.
Młodzi
rowerzyści z przerażonymi minami przepraszali mnie i przepraszali,
a ja śmiałam się i powtarzałam, że nic złego się nie stało.
No bo się nie stało, byłam przecież cała. Wprawdzie brudna jak
czort, bo ziemia mokra była, ale jednak cała. A brud? Co tam brud,
przecież pralkę w domu mam.
Zdjęcia
im jednak nie zrobiłam. W tym akurat brud mi przeszkodził. Wszystko
mogę mieć brudne, ale brudnych rąk wręcz nie znoszę.
Wieczorem
doszło do trzeciej przygody z rowerem w tle. Tym razem za sprawą
mojego syna. Przyjechał do mnie na rowerze. Elektrycznym rowerze. A
przyjechał po to, aby się pochwalić swoim dziełem. Bo ten
elektryczny rower, to jego dzieło od początku do końca. Od dziecka
uwielbia składać rowery. Mój rower także sam złożył, w
prezencie na któreś tam moje urodziny.
Zajechał
jak zwykle prosto do ogrodu. Wyszłam do niego z Aramisem tak jak
stałam, w skarpetkach. A on mi na to:
- Spróbuj
jak super jeździ mój rower.
- No coś
ty, w skarpetkach jestem - odpowiedziałam.
- Ale w
antypoślizgowych… To tylko tu po ogrodzie spróbuj - wpadł na
pomysł.
- A jasne,
że spróbuję! - zawołałam i wgramoliłam się na rower.
Ja, wprawna
rowerzystka, miałabym sobie odmówić jazdy na rowerze? Pomyślałam.
A co tam, że w skarpetkach, krótka jazda przede mną przecież.
Już jako
dziecko lubiłam jeździć na rowerze. Później, w dorosłym wieku,
tak samo chętnie jeździłam. Na „komunistycznym” składaku z
dwóją swoich dzieci przejechaliśmy wiele kilometrów. Nawet do
mojej mamy, do miasta odległego o 40 km, jeździliśmy nieraz na
odwiedziny. Dzieciaki siedziały w wiklinowych fotelikach, jedno na
kierownicy, drugie na bagażniku… i jazda w drogę! Fajnie było za
komuny.
Uśmiechając
się do swoich wspomnień, początkowo chciałam po ogrodzie tylko
pojeździć, ale nagle coś mnie tchnęło i skierowałam się na
ulicę. Wszystko było OK., tylko jakoś dziwnie mi się pedałowało.
Lekko. Nazbyt lekko. Dlatego wydawało mi się, że to moje synczysko
mnie popycha. Zawołałam więc:
- Kurcze, no
nie pchaj mnie! Jeszcze taka stara nie jestem. Sama dam radę!
Żadnej
reakcji. Odwróciłam lekko głowę i kątem oka zobaczyłam, że
syna wcale za mną nie ma. Zanim to jednak do mojej palicy dotarło,
i to, że nie siedzę na zwykłym rowerze a na elektrycznym, mało w
swoje własne auto -zaparkowane pod domem - nie wjechałam. W
ostatniej sekundzie udało mi się go jednak ominąć. Wtedy
zatoczyłam koło wokół domu, i śmiejąc się ze swojej głupoty,
wjechałam z powrotem na ogród. Dojeżdżając do syna, i leżącego
obok niego Aramisa, ostro przyhamowałam, ale, nie wiedzieć czemu,
tylko lewym hamulcem… Rower stanął dęba, a ja jak ostatnia
ofiara losu wyrżnęłam na ziemię. Rower oczywiście upadł na
mnie. Syn się wystraszył, szybko podbiegł, podniósł rower i
wydobył mnie spod niego. Phi! przecież sama dałabym radę się
podnieść, ale że pękałam ze śmiechu, to i lepiej czułam się
siedząc na ziemi.
Aramis
najwyraźniej też się bardzo wystraszył, że jego wicepańci coś
się stało, bo doskoczył do mnie jak piorunem rażony, jeszcze
szybciej od syna… i troskliwie po całej twarzy wylizał… I jak
tu się nie śmiać? No „pęc” ze śmiechu można!
***
Już w
przyszłą sobotę odbędzie się u nas Bike-Mrathon. Udział w nim
weźmie ponad 3 tys. zawodników. Kilkudziesięciu z nich to
zawodowi
kolarze górscy z wielu krajów świata. Reszta
to amatorzy. Wśród nich będzie mój Zięć.
Moje
relacje z Maratonów:
Bike-Marathon`2011
> link
Bike-Marathon`2012
> link
HKCz
(6.07.2013.)