Pierwszy
atak zimy nastąpił u nas w ostatnią niedzielę, 10 listopada.
Narzekać więc nie możemy, gdyż po raz pierwszy od wielu lat zima
zaatakowała nas o wiele później, i to prawie o cały miesiąc. A
do tego, ten jej atak był całkiem znośny i łatwy do odparcia.
Wprawdzie
śnieg sypał się z nieba dużymi płatkami całą niedzielę, to
jednak nie utrzymało się go dużo na ziemi. Temperatura była
plusowa i śnieg w zetknięciu z ziemią się po prostu topił.
W ostatnich
latach zima atakowała nas zawsze dużo wcześniej, już w połowie
października. Najbardziej utrwalił mi się atak zimy w 2009 roku
(dokładnie 17 października), bo wtedy mało życia nie straciłam pod spadającymi konarami), łamiącymi się pod ciężarem śniegu. Pisałam o tym we wpisie: "Po raz kolejny odczułam, że... mam jeszcze żyć". Wszystkie drzewa, jak to w październiku, miały
jeszcze liście, i po prostu nie wytrzymywały ciężaru śniegu,
który za przyczyną liści właśnie, zatrzymywał się na nich. A
muszę powiedzieć, że wtedy bardzo duża masa śniegu na nie
napadała. Sypało gęstym śniegiem przez całą noc i dzień. Pod
naporem tak ogromnej masy śniegu nawet grube konary drzew łamały
się jak zapałki.
Tym razem
pierwszy atak zimy nawet mi się podobał. Wędrowało mi się po
górach i lasach całkiem fajnie. Powietrze było rześkie i
oddychało się przyjemnie.
Pomna jednak
swoich przeżyć sprzed czterech lat, co jakiś czas nasłuchiwałam, zwłaszcza
kiedy przechodziłam przez gęsty las, czy nie rozlegnie się gdzieś
ten charakterystyczny dźwięk łamiących się drzew. Tak na wszelki
wypadek, żeby samemu się strzec… i sobą, jakby co, nikomu głowy
nie zawracać.
A oto
obrazki,
jakie w
czasie podziwiania pierwszego ataku zimy zobaczyłam:
Czas wracać do domu…
Bardzo spodobało mi
się to miejsce na szczycie góry. W czasie mojej wędrówki
wyglądało tak:
A jeszcze dzień wcześniej wyglądało tak:
Prawda, że
przyroda jest wspaniałym artystą?
HKCz
17.11.2013