We wtorek wybrałam się do lekarza laryngologa na umówiony wcześniej termin. Nie, chora nie jestem. Celem kontroli tylko. Po zameldowaniu się w rejestracji, przeszłam do poczekalni, gdzie siedziało już 5 pacjentów. Zmartwiłam się. Pomyślałam, że zanosi się na dłuższe czekanie, a ja czekania strasznie nie lubię. Wręcz chora się robię, kiedy muszę tracić czas na czekanie. Spokojnie wytrzymuję jakieś pół godziny, potem zaczynam się już niecierpliwić, i, albo idę do rejestracji się przypomnieć, albo, kiedy czekanie nadal się przedłuża, idę po prostu do domu. Lekarze, z których porad korzystam (już prawie 20 lat), już mnie znają - względem braku cierpliwości na czekanie i zazwyczaj przyjmowana jestem w umówionym terminie. Tym razem zanosiło się jednak na dłuższe czekanie. Te 5 osób świadczyło o tym. A ja, pech chciał jeszcze, zapomniałam wziąć z domu książkę do czytania.
W poczekalni czasopism od groma, to coś tam poczytałam. Posiedziałam jakieś 15 min., kiedy, ku mojemu ogromnemu zadowoleniu, zostałam przez pielęgniarkę poproszona do gabinetu lekarskiego. Zerwałam się z siedzenia, i wesoło z nią rozmawiając, pomaszerowałam do jednego z gabinetów laryngologa. W gabinecie rozsiadłam się w fotelu i cierpliwie czekałam na wejście pana doktora. W końcu mi cierpliwości brakło, bo minęło kolejne 15 min. a doktora ani widu, ani słychu. Zaczęłam rozglądać się po gabinecie. Wtedy usłyszałam dobiegający przez okno gwar bawiących się dzieci. Podeszłam do okna i otworzyłam je.
Z przyjemnością chwilę przyglądałam się radośnie bawiącym się dzieciakom. Potem je obfotografowałam (aparat fotograficzny zawsze przy sobie mam), okolice także, bo widok z 2 piętra na miasto był imponujący.
Wreszcie zamknęłam okno, bo było zimno i wiał przenikliwy wiatr. Rozglądnęłam się po ścianach gabinetu i obfotografowałam wszystkie obrazki tam wiszące, zmieniając je oczywiście wg własnej fantazji… Oto jeden z nich:
A lekarza nadal nie było. Zaczęłam się wkurzać, gdyż pół godziny w sumie już minęło. No to żeby się całkiem nie wkurzyć, a co gorsza, nie nudzić, szukałam dalszego zajęcia. Zaczęłam przyglądać się swoim nogom w promieniach słońca. Promienie prześwitywały przez zasłonę w oknie i z moimi nogami tworzyły nawet fajną kompozycję. Puściłam wodze fantazji… i znów na chwilę „odpłynęłam w abstrakcję”, zapominając tym samym, że czekam na lekarza.
Gdzie byłam, co robiłam, i co widziałam, nie zdradzę, ale przyznam, że całkiem fajnie się bawiłam. A oto i wizualne efekty mojej zabawy:
W końcu znudziły mnie moje nogi. Zaczęłam patrzeć w sufit. Był nieskazitelnie biały. Ale przecież biel może być też i kolorowa… Nie?! W wyobraźni tak. ;)
A kiedy i sufit przestał mnie bawić, zaczęłam „wspinać” się po schodkach stojących przy lekarskiej kozetce.
Wspinałam się po stopniach, fantazjując przy tym ile wlezie, kiedy nagle drzwi się otworzyły i z szerokim uśmiechem wszedł pan doktor. Byłam bardzo zaskoczona jego widokiem, ale odpowiedziałam mu równie szerokim uśmiechem. Niech sobie nie myśli, że czekaniem na niego jestem zniecierpliwiona, albo, co gorsza, znudzona. ;)
Kiedy wróciłam do domu i pokazałam Córce moje „dzieła” z gabinetu lekarskiego, zaśmiała się i powiedziała:
- Dobrze, że to twoje czekanie na lekarza miało miejsce w Niemczech, a nie w Polsce, bo Andy Warhol, gdzieś tam w zaświatach, mógłby się poczuć poważnie zagrożony.
HKCz
5.12.2013
5.12.2013