U mnie
dalej na sportowo. Tym razem Bike-Marathon. Dużo
„zdrowszy” sport, jak mniemam, a już na pewno bardziej wysiłkowy
i wytrzymałościowy.
Od
17 lat, co roku o tej samej porze, odbywa się u nas, po naszych
górach, rowerowy maraton górski. A co
roku bierze w nich udział coraz więcej zawodników. Teraz
było ich aż ponad 3 tys. z wielu krajów świata. Prawie zawsze
biegnę oglądać ich start przy dźwiękach motywującej piosenki
grupy Europe „The
final countdown”
(<kliknij).
Cała, ogromna kawalkada rowerów rusza wtedy i sunie wolno główną
ulicą miasta, aby po chwili, już przy dźwiękach piosenki Freddie
Mercury (Queen) „We Will Rock You”
(<kliknij), nabrać coraz większej szybkości, i zniknąć w
bocznych ulicach... i za miastem.
Trasa
maratonu wynosiła 86 km i przebiegała w większości po najwyższej
w naszym mieście Górze Oksenberg (G. Wołowa) 991 m n.p.m. Góra ta
leży zaledwie paręset metrów od mojego domu. To po niej brykam
kilka razy w tygodniu. Są tam piękne, gęste lasy.
Tym
razem, z powodu upału, nie bardzo chciało mi się iść na start
maratonu. Pobiegłam więc do lasu (tam zawsze chłodniej), aby
zobaczyć kilka odcinków trasy.
Trasa
wyznaczona, ale wszędzie jeszcze spokój. Za godzinę będzie tu już
gwarno, a zawodnicy pędzić będą na złamanie karku.
Tak
wygląda trasa maratonu - 86 km po górach.
Kiedy
tak zasuwałam po trasie maratonu, nagle usłyszałam głośne
dźwięki muzyki Europe i okrzyki kibiców, wiedziałam więc, że
jest już punkt 10-ta i maraton ruszył. Na chwilkę zatrzymałam się
by się dokładniej wsłuchać w te dźwięki i aż mnie dreszcze po
ciele przechodziły z przejęcia... tym bardziej, że były
spotęgowane przez echo, które niosło je po lesie we
wszystkie jego zakamarki.
Po
kwadransie wszystko ucichło. Ruszyłam więc w kierunku domu, aby
przygotować się na zakończenie maratonu w mieście, gdzie przez
włodarzy miasta urządzony był wielki festyn z muzyką, jedzeniem i
piciem. Wiedziałam, że za jakieś 3 godz. pierwsi zawodnicy zaczną
docierać do mety, która wyznaczona była na miejscu startu. Miałam
więc dużo czasu. Tym razem - z powodu niesamowitego upału -
dopiero wieczorem chciałam iść do centrum, kiedy minie już to
całe szaleństwo i upał zelży.
Dzieci
mnie jednak szybciej wyciągnęły i końcówkę maratonu oglądałam
na telebimach.
Mały
peleton wyjeżdża akurat „z mojego” lasu na Górze Oksenberg.
Maraton
wygrał Szwajzar Alexandre Moos - z czasem 2:49.59
Ostatni
zawodnik przyjechał po 5-ciu godzinach.
***
Mój
Syn kilka lat pod rząd brał udział w maratonach. Wtedy, to już
bez względu na pogodę, stałam
podekscytowana
i podenerwowana
na starcie i mecie. To zrozumiałe, nie? Matki tak mają.
-
„Siemano matka!” - wołał Syn do mnie na trasie, gdzie autem
mogłam
dotrzeć... i tyle go widziałam.
Niekiedy
mi serce pękało, kiedy widziałam go tak „umęczonego”...
Hihihi! no, przynajmniej na takiego mi wyglądał. Bo wyglądał tak:
Strzaskany
błockiem okrutnie i na pewno zdrowo zmęczony, ale szczęśliwy...
Kochany mój Synuś!
Tu
Syn ze swoim najlepszym kumplem Denni`m... jakoś mniej ubłoconym,
pewnie dlatego, że jechał przed nim.
Po
powrocie do domu... byle szybciej pod prysznic!
A
to ostatni maraton Syna - przed startem.
Syn
już nie bierze udziału w maratonach, ale w międzyczasie urósł mu
godny następca.
Nowy
narybek bike-maratończyków. Mój najstarszy Wnuczek (w środku)
bierze udział w maratonach dla dzieci już od kilku lat.
Wnuczek
pędzi jako pierwszy... Brawo!
***
OK.,
wracam do ostatniego maratonu... Pod wieczór na szczęście się
trochę zachmurzyło i ochłodziło. Można więc było nieco
odsapnąć i spokojnie wtopić się w tłum rozbawionych kibiców.
Pod
dachem wiszącym na ogromnym dźwigu można było sobie usiąść,
albo postać i posłuchać koncertu, no i oczywiście coś pysznego
zjeść i napić się.
Grupa
rockowa Precious Time szalała na scenie aż miło... Każdy podrygiwał
w rytm muzyki.
Zawodników
jeszcze nie było wśród nas. Jedni pojechali do domu się
odświeżyć, inni poszli do hotelu. Poniżej najlepszy i najdroższy
hotel w naszym mieście.
Hotel
Linde.
Widać,
że zawodnicy już się kąpią, bo swoje przepocone ciuchy
suszą i
wietrzą na oknach.
Do
późnych godzin nocnych bractwo bawiło się w rytm rocka.
Jedzenia
przeróżnistego było pod dostatkiem, a piwo lało się strugami.
Grupa
Precious Time potrafiła bawić publikę znakomicie. Wielu
zawodników
bawiło się już także.
Bohaterowie
drugiego planu umęczeni już zdrowo, zwłaszcza szkraby...
Ale
jakoś ciężko nam było pozbierać się do kupy i ruszyć w
kierunku domu.
Rozbawione
miasto pożegnaliśmy po godzinie 22-ej, przy muzyce Queen „We are champions”
(<kliknij)
w wykonaniu oczywiście grupy Precious Time
Żegnajcie
„pomaratonowi biesiadnicy”... do przyszłego roku!
HKCz
(12.07.2011.)