sobota, 14 kwietnia 2018

Bike-Marathon`2011

U mnie dalej na sportowo. Tym razem Bike-Marathon. Dużo „zdrowszy” sport, jak mniemam, a już na pewno bardziej wysiłkowy i wytrzymałościowy.
Od 17 lat, co roku o tej samej porze, odbywa się u nas, po naszych górach, rowerowy maraton górski. A co roku bierze w nich udział coraz więcej zawodników. Teraz było ich aż ponad 3 tys. z wielu krajów świata. Prawie zawsze biegnę oglądać ich start przy dźwiękach motywującej piosenki grupy Europe „The final countdown” (<kliknij). Cała, ogromna kawalkada rowerów rusza wtedy i sunie wolno główną ulicą miasta, aby po chwili, już przy dźwiękach piosenki Freddie Mercury (Queen) „We Will Rock You” (<kliknij), nabrać coraz większej szybkości, i zniknąć w bocznych ulicach... i za miastem.
Trasa maratonu wynosiła 86 km i przebiegała w większości po najwyższej w naszym mieście Górze Oksenberg (G. Wołowa) 991 m n.p.m. Góra ta leży zaledwie paręset metrów od mojego domu. To po niej brykam kilka razy w tygodniu. Są tam piękne, gęste lasy.
Tym razem, z powodu upału, nie bardzo chciało mi się iść na start maratonu. Pobiegłam więc do lasu (tam zawsze chłodniej), aby zobaczyć kilka odcinków trasy.


Trasa wyznaczona, ale wszędzie jeszcze spokój. Za godzinę będzie tu już gwarno, a zawodnicy pędzić będą na złamanie karku.


Tak wygląda trasa maratonu - 86 km po górach.

Kiedy tak zasuwałam po trasie maratonu, nagle usłyszałam głośne dźwięki muzyki Europe i okrzyki kibiców, wiedziałam więc, że jest już punkt 10-ta i maraton ruszył. Na chwilkę zatrzymałam się by się dokładniej wsłuchać w te dźwięki i aż mnie dreszcze po ciele przechodziły z przejęcia... tym bardziej, że były spotęgowane przez echo, które niosło je po lesie we wszystkie jego zakamarki.
Po kwadransie wszystko ucichło. Ruszyłam więc w kierunku domu, aby przygotować się na zakończenie maratonu w mieście, gdzie przez włodarzy miasta urządzony był wielki festyn z muzyką, jedzeniem i piciem. Wiedziałam, że za jakieś 3 godz. pierwsi zawodnicy zaczną docierać do mety, która wyznaczona była na miejscu startu. Miałam więc dużo czasu. Tym razem - z powodu niesamowitego upału - dopiero wieczorem chciałam iść do centrum, kiedy minie już to całe szaleństwo i upał zelży.
Dzieci mnie jednak szybciej wyciągnęły i końcówkę maratonu oglądałam na telebimach.


Mały peleton wyjeżdża akurat „z mojego” lasu na Górze Oksenberg.


Maraton wygrał Szwajzar Alexandre Moos - z czasem 2:49.59
Ostatni zawodnik przyjechał po 5-ciu godzinach.

***
Mój Syn kilka lat pod rząd brał udział w maratonach. Wtedy, to już bez względu na pogodę, stałam podekscytowana i podenerwowana na starcie i mecie. To zrozumiałe, nie? Matki tak mają.


- „Siemano matka!” - wołał Syn do mnie na trasie, gdzie autem mogłam 
dotrzeć... i tyle go widziałam.

Niekiedy mi serce pękało, kiedy widziałam go tak „umęczonego”... Hihihi! no, przynajmniej na takiego mi wyglądał. Bo wyglądał tak:


Strzaskany błockiem okrutnie i na pewno zdrowo zmęczony, ale szczęśliwy... 
Kochany mój Synuś!


Tu Syn ze swoim najlepszym kumplem Denni`m... jakoś mniej ubłoconym, 
pewnie dlatego, że jechał przed nim.


Po powrocie do domu... byle szybciej pod prysznic!


A to ostatni maraton Syna - przed startem.

Syn już nie bierze udziału w maratonach, ale w międzyczasie urósł mu godny następca.


Nowy narybek bike-maratończyków. Mój najstarszy Wnuczek (w środku) 
bierze udział w maratonach dla dzieci już od kilku lat.


Wnuczek pędzi jako pierwszy... Brawo!

***
OK., wracam do ostatniego maratonu... Pod wieczór na szczęście się trochę zachmurzyło i ochłodziło. Można więc było nieco odsapnąć i spokojnie wtopić się w tłum rozbawionych kibiców.

Pod dachem wiszącym na ogromnym dźwigu można było sobie usiąść, 
albo postać i posłuchać koncertu, no i oczywiście coś pysznego zjeść i napić się.


Grupa rockowa Precious Time szalała na scenie aż miło... Każdy  podrygiwał 
w rytm muzyki.

Zawodników jeszcze nie było wśród nas. Jedni pojechali do domu się odświeżyć, inni poszli do hotelu. Poniżej najlepszy i najdroższy hotel w naszym mieście.

Hotel Linde.


Widać, że zawodnicy już się kąpią, bo swoje przepocone ciuchy 
suszą i wietrzą na oknach.


Do późnych godzin nocnych bractwo bawiło się w rytm rocka. 
Jedzenia przeróżnistego było pod dostatkiem, a piwo lało się strugami.


Grupa Precious Time potrafiła bawić publikę znakomicie. Wielu 
zawodników bawiło się już także.





Bohaterowie drugiego planu umęczeni już zdrowo, zwłaszcza szkraby...
Ale jakoś ciężko nam było pozbierać się do kupy i ruszyć w kierunku domu.


Rozbawione miasto pożegnaliśmy po godzinie 22-ej, przy muzyce Queen „We are champions” (<kliknij) w wykonaniu oczywiście grupy Precious Time

Żegnajcie „pomaratonowi biesiadnicy”... do przyszłego roku!

HKCz
(12.07.2011.)