Już
nieraz wspominałam, że od dziecka kocham motocykle. Obszerniej
pisałam o tym w swoich wspomnieniach pt. „Ryk motoru muzyką dla uszu”,
a także „Jak rodziła się we mnie miłość do pojazdów jednośladowych”
(<kliknij,
jeśli masz ochotę przeczytać).
Kiedyś
bardzo dużo jeździłam motocyklami. Miałam swój własny. Obecnie
rzadko, ale nadal uwielbiam je oglądać. I to motocykle różnej
maści. Zwłaszcza jak pędzą. Podobnie jak konie... żywe konie - w
galopie. Wszak to konie i to konie. Tyle, że jedne mechaniczne, a
drugie żywe. Ale na jednych i drugich pędzi się wspaniale. Aż w
piersiach dech zapiera. A w uszach świszczy. Bardzo przyjemnie
świszczy. I jak przy mechanicznych koniach ryk ich silników jest
muzyką dla moich uszu, tak przy żywych koniach - tętent kopyt.
Kiedy
tylko gdzieś w pobliżu odbywają się jakieś imprezy motocyklowe,
czy konne, staram się tam być. Tym razem byłam na Motocrossie.
Motocross
to forma wyścigów motocyklowych rozgrywana na specjalnych torach do
tego przystosowanych. Takie tory usypane są zazwyczaj z gliny,
piasku lub ziemi. W wyścigu motocrossowym ścigają się zawodnicy
na specjalnie przeznaczonych do tych wyścigów motocyklach.
Motocross
to istne szaleństwo. To ekstremalny sport dla odważnych i szalonych
chłopaków.
Rany,
jak te chłopaki szalały na swoich stalowych rumakach.
Ich fruwanie w powietrzu w pewnych momentach kojarzyło mi się z
„freestyle motocross”, takie ewolucje wyczyniali.
Mój
Syn kiedyś też uprawiał motocross, ale tylko amatorsko - na
szczęście. Na szczęście też, dla mnie, jako matki, już
przestał. Bo choć uwielbiam oglądać takie ekstremalne wyczyny
chłopaków, to jednak nie w wykonaniu mojego Syna. Hihihi...! no co,
typowa matka ze mnie. Zawsze truchlałam, i truchleję do dziś,
kiedy to moje Synczysko szaleje na motorze.
Na
motocrossie Syna z nami nie było, bo tym razem pojechał ze swoją
grupą na motorach wyścigowych na dwudniowy rajd do Austrii. Duszę
na ramieniu miałam więc przez dwa dni. Dopiero jak mi się w
niedzielę wieczorem zameldował, że już wrócił cały i zdrowy,
spuściłam powietrze.
A
oto moje motocrossowe impresje
Zainteresowanie
motocrossem wśród dorosłych i dzieci było ogromne...
Moje Wnusie
były wręcz zafascynowane szaleńczą jazdą zawodników.
No
czyż nie freestyle motocross?
I
hop do góry, i siup w dół... byle szybciej, byle dalej... wyżej
niekoniecznie.
I
znów w górę, i znów w dół... i plask w błotnisty padół.
Ależ
się ruch zrobił w powietrzu... Dobrze,
że to
bezkolizyjne fruwanie.
Zawodnicy ścigają się także parami. Jeden
zawodnik kieruje motocyklem,
drugi balansuje ciałem, aby lepiej
wejść w zakręt...
-
Oj, chłopie, uważaj na pupsko!
Trzeba
mieć mocne amortyzatory w kolanach (łękotki), by prawidłowo
plasnąć o glebę z takiej wysokości - z podwójnym obciążeniem -
i wyjść
z tego bez szwanku.
I
klask i
plask...
i piątka!
Wnuczek
z wielkim przejęciem czekał na moment przybicia piątki przez
zawodnika z Austrii - zwycięzcę zawodów motocrossowych.
Nawet
drugiego planu bohaterowie są czasami zmęczeni...
Hihihi...!
nadmiar wrażeń może być też męczący.
HKCz
8.07.2011