czwartek, 12 kwietnia 2018

Motocrossowe szaleństwo

Już nieraz wspominałam, że od dziecka kocham motocykle. Obszerniej pisałam o tym w swoich wspomnieniach pt. Ryk motoru muzyką dla uszu, a także „Jak rodziła się we mnie miłość do pojazdów jednośladowych” (<kliknij, jeśli masz ochotę przeczytać).
Kiedyś bardzo dużo jeździłam motocyklami. Miałam swój własny. Obecnie rzadko, ale nadal uwielbiam je oglądać. I to motocykle różnej maści. Zwłaszcza jak pędzą. Podobnie jak konie... żywe konie - w galopie. Wszak to konie i to konie. Tyle, że jedne mechaniczne, a drugie żywe. Ale na jednych i drugich pędzi się wspaniale. Aż w piersiach dech zapiera. A w uszach świszczy. Bardzo przyjemnie świszczy. I jak przy mechanicznych koniach ryk ich silników jest muzyką dla moich uszu, tak przy żywych koniach - tętent kopyt.

Kiedy tylko gdzieś w pobliżu odbywają się jakieś imprezy motocyklowe, czy konne, staram się tam być. Tym razem byłam na Motocrossie.
Motocross to forma wyścigów motocyklowych rozgrywana na specjalnych torach do tego przystosowanych. Takie tory usypane są zazwyczaj z gliny, piasku lub ziemi. W wyścigu motocrossowym ścigają się zawodnicy na specjalnie przeznaczonych do tych wyścigów motocyklach.

Motocross to istne szaleństwo. To ekstremalny sport dla odważnych i szalonych chłopaków.
Rany, jak te chłopaki  szalały na swoich stalowych rumakach. Ich fruwanie w powietrzu w pewnych momentach kojarzyło mi się z „freestyle motocross”, takie ewolucje wyczyniali.

Mój Syn kiedyś też uprawiał motocross, ale tylko amatorsko - na szczęście. Na szczęście też, dla mnie, jako matki, już przestał. Bo choć uwielbiam oglądać takie ekstremalne wyczyny chłopaków, to jednak nie w wykonaniu mojego Syna. Hihihi...! no co, typowa matka ze mnie. Zawsze truchlałam, i truchleję do dziś, kiedy to moje Synczysko szaleje na motorze.

Na motocrossie Syna z nami nie było, bo tym razem pojechał ze swoją grupą na motorach wyścigowych na dwudniowy rajd do Austrii. Duszę na ramieniu miałam więc przez dwa dni. Dopiero jak mi się w niedzielę wieczorem zameldował, że już wrócił cały i zdrowy, spuściłam powietrze.

A oto moje motocrossowe impresje


Zainteresowanie motocrossem wśród dorosłych i dzieci było ogromne... 
Moje Wnusie były wręcz zafascynowane szaleńczą jazdą zawodników.


No czyż nie freestyle motocross?


I hop do góry, i siup w dół... byle szybciej, byle dalej... wyżej 
niekoniecznie.


I znów w górę, i znów w dół... i plask w błotnisty padół.


Ależ się ruch zrobił w powietrzu... Dobrze, że to 
bezkolizyjne fruwanie.


Zawodnicy ścigają się także parami. Jeden zawodnik kieruje motocyklem, 
drugi balansuje ciałem, aby lepiej wejść w zakręt...
- Oj, chłopie, uważaj na pupsko!


Trzeba mieć mocne amortyzatory w kolanach (łękotki), by prawidłowo 
plasnąć o glebę z takiej wysokości - z podwójnym obciążeniem - i wyjść 
z tego bez szwanku.


I klask i plask... i piątka!
Wnuczek z wielkim przejęciem czekał na moment przybicia piątki przez 
zawodnika z Austrii - zwycięzcę zawodów motocrossowych.


Nawet drugiego planu bohaterowie są czasami zmęczeni...
Hihihi...! nadmiar wrażeń może być też męczący.


HKCz
8.07.2011