środa, 18 kwietnia 2018

Kotu na ratunek


Lubię wędrować, powtarzam to często. Bo wędrowanie, to duża część mojego życia. Teraz do wędrówek mam wiernego towarzysza, który tak samo jak ja bardzo to lubi. To nasz rodzinny pies Labradoodle. Nieraz wędruję z nim razem z Córką, nieraz z całą jej rodzinką, a nieraz sama, kiedy Córka ma dużo zajęć. Aramis, bo tak się wabi nasza psinka, ma już 3,5 miesiąca i rośnie jak na drożdżach. Potrzebuje też dużo ruchu, to ja na to jak… bo ja także potrzebuję dużo ruchu. Potrzebuję i lubię.

Wczoraj z Aramisem byliśmy w lesie tylko we dwójkę. Nahasaliśmy się tam razem co niemiara. Kiedy wracaliśmy już do domu, w oddali usłyszałam przeraźliwy pisk. Nie bardzo wiedziałam skąd ten pisk dochodził, ale gdy zbliżyliśmy się do ogrodu Córki już wiedziałam skąd. Jego źródło zobaczyłam na wysokim drzewie migdałowca. Między pniem a gałęzią wisiał kot i to on piszczał, i to coraz to głośniej. Kiedy weszłam z Aramisem do ogrodu, kot na nasz widok zaczął piszczeć już wniebogłosy. Aramis zaczął szczekać i pognał pod drzewo. Kot w momencie zamilkł. Lecz kiedy Aramis szczekać przestał, przypatrując się kotu z wielkim zainteresowaniem, kot apiat od nowa zaczął piszczeć, ba, wręcz wrzeszczeć już.

Aramis był wielce zaciekawiony wrzaskliwym kotem.


Na początku nie bardzo wiedziałam o co mu chodzi. Boi się zejść, czy boi się Aramisa? Ale kiedy dokładniej mu się przypatrzyłam, zobaczyłam, że nie może się ruszać, gdyż tylne łapki uwięzły mu w szczelinie pomiędzy gałęziami. Widząc to, długo się nie zastanawiałam, podstawiłam drabinę, umocowałam ją drutem do gałęzi i po szczebelkach wspięłam się - kotu na ratunek.

Kot bez ruchu i już bez wrzasku wytrwale czekał na moją pomoc. I też 
pewnie, sądząc po jego oczętach, z wielką nadzieją.


Wieeeelkie wyczekiwanie…


ale już wieeelce spokojne.

Na szczęście dość szybko udało mi się go wyzwolić z uwięzi. Odetchnęłam! Po czym jedną ręką chwyciłam go w pół, i przyciskając do piersi, zeszłam z nim na dół. Gdy stanęłam z nim już na ziemi nawet się nie wyrywał. Patrzył tylko raz na mnie, raz na Aramisa. Aramis także mu się przyglądał. Cichutko, bez szczekania. Po chwili postawiłam kota na ziemi. Zwierzaczki obwąchały się dokładnie - i nic! Nie zdążyłam im nawet zdjęcia zrobić, tak szybko się znudziły sobą i poszły w swoją stronę. Najpierw myślałam, że naskoczą na siebie, wolałam więc być czujną, a potem było już za późno na wspólną fotkę.

Fajny kotek, nieprawdaż?


Kotek po chwili wybył z ogrodu i dumnym krokiem poszedł w kierunku swojego domu. I tyle go widziałam.

Tu, w Niemczech, nie ma bezpańskich kotów. Każdy kot ma swój dom i swojego właściciela. W moim sąsiedztwie jest ich sporo. Często wałęsają się po moim ogrodzie. Nieraz, kiedy mam otwarte drzwi do ogrodu bez pardonu włażą do mnie do środka. Parokrotnie też zdarzyło mi się przestraszone koty ściągać z drzew. Tak że żadna to dla mnie pierwszyzna. Wprawdzie nie przepadam za kotami, ale jeśli chodzi o pomoc kotom nigdy nie jestem obojętna. Dlaczego za nimi nie przepadam wspominałam (na wesoło) we wpisie pt.: „Nie lubię kotów”  (<kliknij, jeśli masz ochotę przeczytać).

No dobra, kończę już, bo znów pędzę z Aramisem do lasu. Moja Córka wyjechała z rodzinką na 2 dni do Austrii na narty, więc biegam teraz z naszym pieskiem jak z propelerem.

HKCz
(11.02. 2012)