Lubię wędrować, powtarzam to często. Bo
wędrowanie, to duża część mojego życia. Teraz do wędrówek mam
wiernego towarzysza, który tak samo jak ja bardzo to lubi. To nasz
rodzinny pies Labradoodle. Nieraz wędruję z nim razem z Córką,
nieraz z całą jej rodzinką, a nieraz sama, kiedy Córka ma dużo
zajęć. Aramis, bo tak się wabi nasza psinka, ma już 3,5 miesiąca
i rośnie jak na drożdżach. Potrzebuje też dużo ruchu, to ja na
to jak… bo ja także potrzebuję dużo ruchu. Potrzebuję i lubię.
Wczoraj
z Aramisem byliśmy w lesie tylko we dwójkę. Nahasaliśmy się tam
razem co niemiara. Kiedy wracaliśmy już do domu, w oddali
usłyszałam przeraźliwy pisk.
Nie bardzo wiedziałam skąd ten pisk dochodził, ale gdy zbliżyliśmy
się do ogrodu Córki już wiedziałam
skąd. Jego źródło zobaczyłam na wysokim drzewie migdałowca.
Między pniem a gałęzią wisiał kot i to on piszczał, i to coraz
to głośniej. Kiedy weszłam z Aramisem do ogrodu, kot na nasz widok
zaczął piszczeć już wniebogłosy. Aramis zaczął szczekać i
pognał pod drzewo. Kot w momencie zamilkł. Lecz kiedy Aramis
szczekać przestał, przypatrując się kotu z wielkim
zainteresowaniem, kot apiat od nowa zaczął piszczeć, ba, wręcz
wrzeszczeć już.
Aramis
był wielce zaciekawiony wrzaskliwym kotem.
Na
początku nie bardzo wiedziałam o co mu chodzi. Boi się zejść,
czy boi się Aramisa? Ale kiedy dokładniej mu się przypatrzyłam,
zobaczyłam, że nie może się ruszać, gdyż tylne łapki uwięzły
mu w szczelinie pomiędzy gałęziami. Widząc to, długo się nie
zastanawiałam, podstawiłam drabinę, umocowałam ją drutem do
gałęzi i po szczebelkach wspięłam się - kotu na ratunek.
Kot bez ruchu i już bez
wrzasku wytrwale czekał na moją pomoc. I też
pewnie, sądząc po
jego oczętach, z wielką nadzieją.
Wieeeelkie
wyczekiwanie…
…ale
już wieeelce spokojne.
Na
szczęście dość szybko udało mi się go wyzwolić z uwięzi.
Odetchnęłam! Po czym jedną ręką chwyciłam go w pół, i
przyciskając do piersi, zeszłam z nim na dół. Gdy stanęłam z
nim już na ziemi nawet się nie wyrywał. Patrzył tylko raz na
mnie, raz na Aramisa. Aramis także mu się przyglądał. Cichutko,
bez szczekania. Po chwili postawiłam kota na ziemi. Zwierzaczki
obwąchały się dokładnie - i nic! Nie zdążyłam im nawet zdjęcia
zrobić, tak szybko się znudziły sobą i poszły w swoją stronę.
Najpierw myślałam, że naskoczą na siebie, wolałam więc być
czujną, a potem było już za późno na wspólną fotkę.
Fajny
kotek, nieprawdaż?
Kotek po
chwili wybył z ogrodu i dumnym krokiem poszedł w kierunku swojego
domu. I tyle go widziałam.
Tu, w
Niemczech, nie ma bezpańskich kotów. Każdy kot ma swój dom i
swojego właściciela. W moim sąsiedztwie jest ich sporo. Często
wałęsają się po moim ogrodzie. Nieraz, kiedy mam otwarte drzwi do
ogrodu bez pardonu włażą do mnie do środka. Parokrotnie też
zdarzyło mi się przestraszone koty ściągać z drzew. Tak że
żadna to dla mnie pierwszyzna. Wprawdzie nie przepadam za kotami,
ale jeśli chodzi o pomoc kotom nigdy nie jestem obojętna. Dlaczego
za nimi nie przepadam wspominałam (na wesoło) we wpisie pt.: „Nie lubię kotów”
(<kliknij, jeśli masz ochotę przeczytać).
No
dobra, kończę już, bo znów pędzę z Aramisem do lasu. Moja Córka
wyjechała z rodzinką na 2 dni do Austrii na narty, więc biegam
teraz z naszym pieskiem jak z propelerem.
HKCz
(11.02.
2012)