wtorek, 10 kwietnia 2018

Piątek 13-go

Nigdy nie wierzyłam w zabobony. Nigdy nie byłam przesądna. Nigdy też nie zwracam uwagę, kiedy 13 przypada na piątek. Kiedy z kolei ktoś mi zwraca na to uwagę, to mam w zwyczaju odśpiewać wtedy kawałek piosenki Kasi Sobczyk: „Trzynastego nawet w grudniu jest wiosna”.
Wczoraj to nawet przez pół dnia nie wiedziałam, że jest 13-go. Dopiero wieczorem uświadomiła mnie moja starsza wnuczka. I chociaż nadal wierzyć nie będę, że piątek 13-go, to jakiś szczególny, niedobry dzień, to jednak wczoraj taki dzień miałam.

Kiedy rano wstałam z łóżka, i jak zwykle przygotowywałam się do wyjścia do lasu, coś mi kazało w międzyczasie „odpalić” komputer. Zawsze staram się przed wyjściem tego nie robić, aby mnie jakaś wiadomość nie zatrzymała w domu. Jednak tym razem zrobiłam to. No i okazało się, że czeka na mnie e-mail od mojej przyjaciółki z Polski, a w nim smutna wiadomość, że o 5-tej rano zmarł nasz dobry kolega, Wiesiek, z którym przez tyle lat pracowałyśmy w szkole. Dodatkowo to mąż naszej koleżanki. Ona także pracowała z nami w szkole. Smutno mi się zrobiło bardzo. Przecież Wiesiek miał dopiero 58 lat. Tak bardzo żal mi jego żony, a mojej koleżanki. Tak bardzo żal mi jego córki i jego małego wnuczka...
Do lasu oczywiście już nie poszłam. Pewnie latanie po lesie dobrze by mi zrobiło na mój smutek, ale jakoś straciłam ochotę na wyjście z domu.

Przypomniało mi się także, że muszę wcześniej odebrać mojego wnuczka z przedszkola. Zawsze odbieram go w piątek o 13-tej, tym razem jednak musiałam wcześniej go odebrać, ponieważ byłam umówiona z córką, że i ją odbiorę z warsztatu mechanicznego. Córka o godz. 13-tej oddawała swoje auto do naprawy i z warsztatu trzeba było zawieźć ją do domu. A właściwie to ona miała mnie i wnuczka zawieźć do mojego domu, bo potrzebowała mojego auta by zawieźć starszą wnuczkę na balet i po 2 godz. odebrać. Warsztat naszego znajomego Rosjanina mieści się w innej dzielnicy miasta, jakieś 8 km dalej, musiałam więc tym bardziej się pośpieszyć. Wyjechałam pół godziny wcześniej. Kiedy dojeżdżałam do przedszkola, musiałam przejechać jeszcze przez wiadukt kolejowy. Wjechałam na niego zupełnie spokojnie... i nagle, w połowie wiaduktu, jakaś mała dziewczynka (może 6-letnia) wtargnęła na jezdnię tuż przed maską mojego auta... hamowałam jak szalona... i wyhamowałam. Niestety, jadąca z przeciwka kobieta - nie wyhamowała. Uderzyła w dziewczynkę maską auta, dziewczynka poleciała ileś tam metrów w powietrze, i spadła biedulka na jezdnię. Nie muszę chyba opisywać, co się potem działo. Potworny wrzask i płacz.

Nie wiem, jak to się stało, że matka tego dziecka znajdowała się ze starszą córką (może 9-letnią) oraz swoją znajomą na drugim chodniku, a jej młodsza córka sama została po drugiej stronie. Biedne dziecko, pewnie chciało jak najszybciej dobiec do matki i zupełnie nie zwracało uwagę na jadące w obydwu kierunkach auta.
Potworny to był widok. Wyskoczyłam natychmiast z auta, nie bacząc, że tamuję ruch, i pobiegłam do tego tragicznego miejsca. Zaczęłam uspokajać klęczącą nad swoją córeczką matkę i prosiłam, żeby nie ruszała jej z jezdni, bo ona może mieć uszkodzony kręgosłup. Zaś starszą dziewczynkę, siedzącą na krawężniku chodnika, głaskałam po główce, i prosiłam żeby tak nie krzyczała, bo jeszcze bardziej wystraszy swoją młodszą siostrzyczkę. Uspakajałam ją, że karetka pogotowia już jedzie i pan doktor zaraz pomoże jej siostrzyczce. Śladów krwi nie było widać, ale z pewnością dziewczynka miała obrażenia wewnętrzne. Była przytomna. Płakała cichutko.

Na szczęście kartka pogotowia przyjechała bardzo szybko. Kiedy tylko zobaczyłam, że się zbliża do wiaduktu, wskoczyłam do auta i odjechałam. Musiałam zrobić jej miejsce.
Pojechałam już prosto do przedszkola, odebrałam wnuczka i zamierzałam jechać już po córkę. Byłam trochę roztrzęsiona, ale starałam się panować nad emocjami. Tym bardziej teraz, kiedy mój wnuczek był pod moją opieką. Dojeżdżając do wiaduktu, zobaczyłam, że lekarze na noszach wnoszą już dziewczynkę do karetki. Przejazd przez wiadukt był już zamknięty. W międzyczasie dojechała też i policja. Z obu stron wiaduktu zrobił się korek. Niewiele myśląc, wymanewrowałam auto z tego korka i pojechałam uliczką należącą do jednej z pobliskich firm... Przecież córka na mnie czekała.

Kiedy pod warsztatem mechanicznym opowiedziałam córce co się stało, była bardzo roztrzęsiona, a gdy nagle nad głowami zobaczyłyśmy helikopter z czerwonym krzyżem, lecący w kierunku szpitala, aż pobladła. Widząc ją w takim stanie, postanowiłam, że sama za nią będę jeździć autem i wszystko za nią załatwię. Córka na początku trochę oponowała, ale gdy jej powiedziałam, że nic mi nie jest, że czuję się dobrze, oponować przestała. Córka zna mnie już dobrze, i wie, że może mi zaufać.
Odwiozłam córkę do domu, wzięłam ze sobą jeszcze starszą wnuczkę, i w trójkę pojechaliśmy do mojego domu. Wiedziałam, że córka miała jeszcze dużo pracy zawodowej w domu. Chciałam, żeby miała spokój.

Wnuczki w domu nakarmiłam i zanim wsiedliśmy do auta by odwieźć wnuczkę na balet, jeszcze raz, już nawet nie wiem po raz który, pouczyłam je, dlaczego dzieci nie mogą same przechodzić przez ulicę. Młodszemu wnuczkowi to nawet praktycznie zademonstrowałam. Kazałam mu popatrzeć na jezdnię pomiędzy zaparkowanymi autami przy chodniku, a potem wzięłam go na ręce, i jeszcze raz kazałam mu na jezdnię popatrzyć. Wtedy brzdąc zrozumiał, że dziecko tylko z dorosłym może przechodzić przez ulicę, bo dorosły ma wyżej oczy niż dziecko i lepiej widzi, czy z którejś strony jakiś pojazd nie nadjeżdża. Mam nadzieję, że wiedzę tę sobie utrwalił na zawsze.
Pod wieczór, kiedy już wszystko było załatwione, i wróciłam do domu, mogłam już spuścić powietrze. Nie powiem, wtedy się trochę rozkleiłam. Bo ciągle przed oczyma miałam przerażający widok tej biednej dziewczynki, a w uszach brzmiał mi rozpaczliwy krzyk i płacz jej matki i siostrzyczki.

Długo jednak nie trwałam w takim „stanie rozklejenia”, bo wnet zadzwoniła do mnie córka, aby mi raz jeszcze podziękować za pomoc. Powiedziała też, że mnie podziwia, że potrafię zachować zimną krew w takich tragicznych sytuacjach.
Sama nie wiem, skąd ta zdolność się u mnie wzięła. Pewnie to moja cecha wrodzona. W sytuacjach kryzysowych nigdy się nie rozklejam, nie panikuję. Staram się trzymać emocje na wodzy... i działać. Wtedy czuję wręcz, że do działania dostaję przysłowiowego kopa. Zwłaszcza w sytuacjach, w których chodzi o skrzywdzone dzieci.
Jeśli zaś chodzi o moje dzieci, zawsze im. pomagam Jestem opiekuńcza (nigdy nadopiekuńcza). I już zawsze tak będzie. Już zawsze będę rozkładać nad nimi swoje matczyne skrzydła. Do końca moich dni. Wprawdzie zdaję sobie sprawę, że moje możliwości będą się starzeć wraz ze mną, ale jestem pewna, że tak długo jak będę mogła, będę im pomocna... A potem...? A potem, to już tylko one mnie.

HKCz
(14.05.2011)