Nigdy
nie wierzyłam w zabobony. Nigdy nie byłam przesądna. Nigdy też
nie zwracam uwagę, kiedy 13 przypada na piątek. Kiedy z kolei ktoś
mi zwraca na to uwagę, to mam w zwyczaju odśpiewać wtedy kawałek
piosenki Kasi Sobczyk: „Trzynastego nawet w grudniu jest wiosna”.
Wczoraj
to nawet przez pół dnia nie wiedziałam, że jest 13-go. Dopiero
wieczorem uświadomiła mnie moja starsza wnuczka. I chociaż nadal
wierzyć nie będę, że piątek 13-go, to jakiś szczególny,
niedobry dzień, to jednak wczoraj taki dzień miałam.
Kiedy
rano wstałam z łóżka, i jak zwykle przygotowywałam się do
wyjścia do lasu, coś mi kazało w międzyczasie „odpalić”
komputer. Zawsze staram się przed wyjściem tego nie robić, aby
mnie jakaś wiadomość nie zatrzymała w domu. Jednak tym razem
zrobiłam to. No i okazało się, że czeka na mnie e-mail od mojej
przyjaciółki z Polski, a w nim smutna wiadomość, że o 5-tej rano
zmarł nasz dobry kolega, Wiesiek, z którym przez tyle lat
pracowałyśmy w szkole. Dodatkowo to mąż naszej koleżanki. Ona
także pracowała z nami w szkole. Smutno mi się zrobiło bardzo.
Przecież Wiesiek miał dopiero 58 lat. Tak bardzo żal mi jego żony,
a mojej koleżanki. Tak bardzo żal mi jego córki i jego małego
wnuczka...
Do
lasu oczywiście już nie poszłam. Pewnie latanie po lesie dobrze by
mi zrobiło na mój smutek, ale jakoś straciłam ochotę na wyjście
z domu.
Przypomniało
mi się także, że muszę wcześniej odebrać mojego wnuczka z
przedszkola. Zawsze odbieram go w piątek o 13-tej, tym razem jednak
musiałam wcześniej go odebrać, ponieważ byłam umówiona z córką,
że i ją odbiorę z warsztatu mechanicznego. Córka o godz. 13-tej
oddawała swoje auto do naprawy i z warsztatu trzeba było zawieźć
ją do domu. A właściwie to ona miała mnie i wnuczka zawieźć do
mojego domu, bo potrzebowała mojego auta by zawieźć starszą
wnuczkę na balet i po 2 godz. odebrać. Warsztat naszego znajomego
Rosjanina mieści się w innej dzielnicy miasta, jakieś 8 km dalej,
musiałam więc tym bardziej się pośpieszyć. Wyjechałam pół
godziny wcześniej. Kiedy dojeżdżałam do przedszkola, musiałam
przejechać jeszcze przez wiadukt kolejowy. Wjechałam na niego
zupełnie spokojnie... i nagle, w połowie wiaduktu, jakaś mała
dziewczynka (może 6-letnia) wtargnęła na jezdnię tuż przed maską
mojego auta... hamowałam jak szalona... i wyhamowałam. Niestety,
jadąca z przeciwka kobieta - nie wyhamowała. Uderzyła w
dziewczynkę maską auta, dziewczynka poleciała ileś tam metrów w
powietrze, i spadła biedulka na jezdnię. Nie muszę chyba opisywać,
co się potem działo. Potworny wrzask i płacz.
Nie
wiem, jak to się stało, że matka tego dziecka znajdowała się ze
starszą córką (może 9-letnią) oraz swoją znajomą na drugim
chodniku, a jej młodsza córka sama została po drugiej stronie.
Biedne dziecko, pewnie chciało jak najszybciej dobiec do matki i
zupełnie nie zwracało uwagę na jadące w obydwu kierunkach auta.
Potworny
to był widok. Wyskoczyłam natychmiast z auta, nie bacząc, że
tamuję ruch, i pobiegłam do tego tragicznego miejsca. Zaczęłam
uspokajać klęczącą nad swoją córeczką matkę i prosiłam, żeby
nie ruszała jej z jezdni, bo ona może mieć uszkodzony kręgosłup.
Zaś starszą dziewczynkę, siedzącą na krawężniku chodnika,
głaskałam po główce, i prosiłam żeby tak nie krzyczała, bo
jeszcze bardziej wystraszy swoją młodszą siostrzyczkę.
Uspakajałam ją, że karetka pogotowia już jedzie i pan doktor
zaraz pomoże jej siostrzyczce. Śladów krwi nie było widać, ale z
pewnością dziewczynka miała obrażenia wewnętrzne. Była
przytomna. Płakała cichutko.
Na
szczęście kartka pogotowia przyjechała bardzo szybko. Kiedy tylko
zobaczyłam, że się zbliża do wiaduktu, wskoczyłam do auta i
odjechałam. Musiałam zrobić jej miejsce.
Pojechałam
już prosto do przedszkola, odebrałam wnuczka i zamierzałam jechać
już po córkę. Byłam trochę roztrzęsiona, ale starałam się
panować nad emocjami. Tym bardziej teraz, kiedy mój wnuczek był
pod moją opieką. Dojeżdżając do wiaduktu, zobaczyłam, że
lekarze na noszach wnoszą już dziewczynkę do karetki. Przejazd
przez wiadukt był już zamknięty. W międzyczasie dojechała też i
policja. Z obu stron wiaduktu zrobił się korek. Niewiele myśląc,
wymanewrowałam auto z tego korka i pojechałam uliczką należącą
do jednej z pobliskich firm... Przecież córka na mnie czekała.
Kiedy
pod warsztatem mechanicznym opowiedziałam córce co się stało,
była bardzo roztrzęsiona, a gdy nagle nad głowami zobaczyłyśmy
helikopter z czerwonym krzyżem, lecący w kierunku szpitala, aż
pobladła. Widząc ją w takim stanie, postanowiłam, że sama za nią
będę jeździć autem i wszystko za nią załatwię. Córka na
początku trochę oponowała, ale gdy jej powiedziałam, że nic mi
nie jest, że czuję się dobrze, oponować przestała. Córka zna
mnie już dobrze, i wie, że może mi zaufać.
Odwiozłam
córkę do domu, wzięłam ze sobą jeszcze starszą wnuczkę, i w
trójkę pojechaliśmy do mojego domu. Wiedziałam, że córka miała
jeszcze dużo pracy zawodowej w domu. Chciałam, żeby miała spokój.
Wnuczki
w domu nakarmiłam i zanim wsiedliśmy do auta by odwieźć wnuczkę
na balet, jeszcze raz, już nawet nie wiem po raz który, pouczyłam
je, dlaczego dzieci nie mogą same przechodzić przez ulicę.
Młodszemu wnuczkowi to nawet praktycznie zademonstrowałam. Kazałam
mu popatrzeć na jezdnię pomiędzy zaparkowanymi autami przy
chodniku, a potem wzięłam go na ręce, i jeszcze raz kazałam mu na
jezdnię popatrzyć. Wtedy brzdąc zrozumiał, że dziecko tylko z
dorosłym może przechodzić przez ulicę, bo dorosły ma wyżej oczy
niż dziecko i lepiej widzi, czy z którejś strony jakiś pojazd nie
nadjeżdża. Mam nadzieję, że wiedzę tę sobie utrwalił na
zawsze.
Pod
wieczór, kiedy już wszystko było załatwione, i wróciłam do
domu, mogłam już spuścić powietrze. Nie powiem, wtedy się trochę
rozkleiłam. Bo ciągle przed oczyma miałam przerażający widok tej
biednej dziewczynki, a w uszach brzmiał mi rozpaczliwy krzyk i płacz
jej matki i siostrzyczki.
Długo
jednak nie trwałam w takim „stanie rozklejenia”, bo wnet
zadzwoniła do mnie córka, aby mi raz jeszcze podziękować za
pomoc. Powiedziała też, że mnie podziwia, że potrafię zachować
zimną krew w takich tragicznych sytuacjach.
Sama
nie wiem, skąd ta zdolność się u mnie wzięła. Pewnie to moja
cecha wrodzona. W sytuacjach kryzysowych nigdy się nie rozklejam,
nie panikuję. Staram się trzymać emocje na wodzy... i działać.
Wtedy czuję wręcz, że do działania dostaję przysłowiowego kopa.
Zwłaszcza w sytuacjach, w których chodzi o skrzywdzone dzieci.
Jeśli
zaś chodzi o moje dzieci, zawsze im. pomagam Jestem opiekuńcza
(nigdy nadopiekuńcza). I już zawsze tak będzie. Już zawsze będę
rozkładać nad nimi swoje matczyne skrzydła. Do końca moich dni.
Wprawdzie zdaję sobie sprawę, że moje możliwości będą się
starzeć wraz ze mną, ale jestem pewna, że tak długo jak będę
mogła, będę im pomocna... A potem...? A potem, to już tylko one
mnie.
HKCz
(14.05.2011)