Czy
w dzisiejszych czasach nadal możemy mówić o dobrych stosunkach
między sąsiadami? Śmiem wątpić. Myślę, że jest coraz gorzej.
Sądzę tak po opowieściach moich znajomych z Polski i z tego co
sama widzę, będąc w Polsce. Bardzo to smutne. Ludzie żyją
zamknięci w swoich mieszkaniach i nawet nie wiedzą kto mieszka obok
nich, nad nimi, czy pod nimi. Po prostu sąsiedzi ich nie interesują.
Chyba tylko wtedy, kiedy trzeba się z nimi o coś pokłócić.
Kiedyś było inaczej, ludzie byli ze sobą bardziej zżyci, a
kontakty sąsiedzkie kwitły na dobre. Zawsze można było liczyć na
pomoc sąsiedzką. Teraz ludzie widzą tylko czubek własnego nosa, i
nic ponadto.
W
Niemczech ludzi cechuje powściągliwość i chłód w kontaktach
sąsiedzkich, to wiedziałam od początku, od kiedy tu zamieszkałam,
ale że i Polacy staną się tak oziębli i bezduszni w relacjach
sąsiedzkich, nie spodziewałam się. Pierwsze zetknięcie z takim
stanem rzeczy przeżyłam, kiedy po raz pierwszy przyjechałam do
Polski do swojego domu na początku lat 90-tych... Ba, przeżyłam
szok, bo doszło do tego, że niemalże na przywitanie zostałam
okradziona. Przenosiłam akurat z Córką bagaże ze swojego auta do
klatki schodowej, aby potem zanieść je do naszego mieszkania na 3
piętrze, kiedy w międzyczasie, sąsiad z parteru buchnął mi dużą
torbę z prezentami dla mojej rodzinki. Poleciał z nią do piwnicy.
Widziałam to przez okienko klatki. Pobiegłam za nim, ale niestety
rozpłynął się w piwnicznych zakamarkach. Przy okazji zaglądnęłam
do swojej piwnicy. No i mało mnie tam szlag nie trafił. Moja
piwnica była na oścież otwarta, drzwi wyrwane z zawiasami stały
obok, a w środku pusto... Chociaż nie, pusto nie było, bo było
tam pełno różnych śmieci i rupieci. Sąsiedzi urządzili sobie w
mojej piwnicy śmietnik. Oprócz różnych śmieci, były tam
poharatane meble, zepsute telewizory, a nawet potłuczone muszle
klozetowe.
Długo
nie mogłam dojść do siebie po moim pierwszym - zaledwie po 3
latach - „kontakcie” z sąsiadami. A przecież wcześniej było
tak wspaniale w moim bloku. Sąsiedzi zawsze sobie pomagali, a na
balkonach, czy też podwórku, życie towarzyskie wręcz kwitło.
Dlaczego
wzięło mnie na takie nieprzyjemne, smutne wspomnienia? Pewnie
dlatego, że temat stosunków sąsiedzkich musiałam znów
przerabiać. Niestety, też z bardzo niemiłymi odczuciami. Przy
okazji tego „przerabiania tematu”, jeszcze bardziej utwierdziłam
się w przekonaniu, że właściwe stosunki sąsiedzkie, to rzecz
nieodzowna i nieoceniona. O ile łatwiej by się nam żyło, ba,
nawet umierało, gdyby były one właściwe... ludzkie.
W
moim sąsiedztwie,
vis-à-vis
mojego domu, stoi
sześciorodzinny dom. Parę lat temu, na poddaszu tegoż domu,
zamieszkał samotny, starszy pan. Widać było po nim, że jest
schorowany, a przy tym: palący i trunkowy. Przez kuchenne okno
często go widziałam, jak siedząc w oknie, palił papierosy.
Niekiedy pozdrawialiśmy się machając do siebie ręką. Na ulicy
zaś zamienialiśmy ze sobą parę zdawkowych zdań. Był bardzo
miły, ale wyczuwałam, że nie bardzo chciał rozmawiać. Czuł się
skrępowany. Wsiadał do swojego auta i odjeżdżał. Jednak czasami
ktoś go odwiedzał. Jakaś młoda kobieta, pewnie córka. Razem
siedzieli w oknie i palili.
W
minioną środę, kiedy późnym wieczorem wróciłam do domu,
odniosłam nagle nieodparte wrażenie, że coś jest nie tak. Coś mi
nie pasowało. Na początku nie bardzo mogłam odgadnąć co, ale
kiedy weszłam do kuchni, coś mi kazało popatrzeć do okna
starszego pana... i wtedy mnie natchnęło. Zaczęłam sobie
przypominać i kojarzyć fakty, że od 2 dni nie widziałam go w
oknie, że jego okna są zamknięte mimo upału na dworze, a światło
w jego pokoju widziałam stale świecące się już przynajmniej 2
noce wstecz. Wydawało mi się nawet, że i jego auto pod domem
widziałam. Wystraszyłam się swoich myśli. Nie wytrzymałam i
pobiegłam sprawdzić, czy aby na pewno jego auto stoi pod domem.
Stało. Przy okazji obejrzałam sobie wszystkie jego okna dookoła.
Wszystkie były zamknięte. Była już godz. 23-cia, nie wiedziałam
co mam zrobić. W Internecie poszukałam numeru pobliskiego
komisariatu policji, parę razy trzymałam już słuchawkę w ręce,
chcąc zameldować o moich obawach, ale w końcu dałam sobie spokój,
bo pomyślałam, że w nocy i tak nie będą sprawdzać. Nazajutrz, z
samego rana, pobiegłam jeszcze raz pod dom starszego pana, by
sprawdzić jak się w ogóle nazywa, bo co powiem policji. Przy
okazji dość długo naciskałam dzwonek do jego mieszkania. I nic,
cisza. W końcu zadzwoniłam do jego sąsiadów z parteru. Wyszła
sąsiadka i powiedziała, że nic o nim nie wie, że czasami widzi go
jak schodzi na dół po pocztę do skrzynki pocztowej. Zaglądnęłyśmy
do jego skrzynki, była pełna. Powiedziałam, że lecę dzwonić na
policję. A ona na to, że lepiej nie, żeby poczekać, że może
jeszcze to, albo tamto. Nie słuchałam jej, wpadłam do siebie i od
razu zadzwoniłam na policję. Policjant spisał oczywiście najpierw
moje dane, a potem przyjął zgłoszenie... i podziękował. Jakoś
dziwnie nie miałam żadnej obawy, że się wygłupiłam, albo
ośmieszyłam z tym zgłoszeniem. Nie minęło 15 min. a radiowóz
policyjny zajechał pod sąsiedni dom. Po chwili wszystko było już
jasne. Starszy pan nie żył... i to już ok. tygodnia. Wtedy dopiero
ruch się zrobił wśród mieszkańców tego domu. Wszyscy latali z
wyrazem totalnego obrzydzenia na twarzy i nosami przysłoniętymi
rękami. Wtedy dopiero pewnie pluli sobie w brodę, że się tak
kolokwialnie wyrażę, że nie utrzymywali z nim kontaktu, przez co,
tyle dni, a zwłaszcza nocy, przyszło im „obcować” z
rozkładającymi się zwłokami.
Smutno
mi było, że nie udało mi się uratować starszego pana przed
śmiercią, ale policjanci, którzy po chwili zjawili się u mnie w
domu (chcieli raz jeszcze spisać moje dane i dowiedzieć jak doszło
do tego, że nabrałam podejrzeć, co do sytuacji starszego pana),
powiedzieli, że on z pewnością jest mi wdzięczny, że uratowałam
jego zwłoki przez dalszym rozkładem. Bo jak stwierdził policyjny
lekarz, w tym upale, na poddaszu, rozkład postępował w
zastraszającym tempie. No to z kolei byłam zła na siebie, że mnie
jednak szybciej nie natchnęło, i że szybciej na policję nie
zadzwoniłam.
Po
tym wszystkim, przez mojego sąsiada (z domu po przeciwnej stronie
ulicy), co to wszystko niby wie i wszystkimi się interesuje (sic!),
zostałam nazwana: „der Straßenschutzengel”, co w dosłownym
tłumaczeniu na jęz. polski znaczy, ni mniej, ni więcej (hihihi!):
„uliczny anioł stróż”. Wyliczał mi też na palcach ilu to ja
już osobom na naszej ulicy pomogłam, wyciągając ich z różnych
opresji. Były to dzieci, były i starsze osoby. Zwłaszcza trunkowe.
Fakt, jakoś dziwnie mam szczęście do trunkowych... A może to oni
do mnie?
Wreszcie
uśmiałam się, bo sąsiad, wskazując na okno zmarłego starszego
pana, z odpowiednim komentarzem, wmawiał mi, że kiedy firma
pogrzebowa zabrała jego zwłoki, na szybie pojawiły się kontury
ludzkiej twarzy z wyraźnie zaznaczonym uśmiechem. Brzmi to
niewiarygodnie, przesądnie, wręcz śmiesznie... Ale to prawda.
Serio! Sama się o tym przekonałam, kiedy już na spokojnie
popatrzyłam przez okno swojej kuchni na okno zmarłego starszego
pana. I choć ja tam w takie rzeczy nie wierzę, to jednak, nie
powiem, miło mi się zrobiło na sercu... jakże mocno skołatanym
jego tragiczną śmiercią wśród bezdusznych sąsiadów.
HKCz
(20.08.2011.)