czwartek, 12 kwietnia 2018

Jak dobrze mieć sąsiada...

Czy w dzisiejszych czasach nadal możemy mówić o dobrych stosunkach między sąsiadami? Śmiem wątpić. Myślę, że jest coraz gorzej. Sądzę tak po opowieściach moich znajomych z Polski i z tego co sama widzę, będąc w Polsce. Bardzo to smutne. Ludzie żyją zamknięci w swoich mieszkaniach i nawet nie wiedzą kto mieszka obok nich, nad nimi, czy pod nimi. Po prostu sąsiedzi ich nie interesują. Chyba tylko wtedy, kiedy trzeba się z nimi o coś pokłócić. Kiedyś było inaczej, ludzie byli ze sobą bardziej zżyci, a kontakty sąsiedzkie kwitły na dobre. Zawsze można było liczyć na pomoc sąsiedzką. Teraz ludzie widzą tylko czubek własnego nosa, i nic ponadto.

W Niemczech ludzi cechuje powściągliwość i chłód w kontaktach sąsiedzkich, to wiedziałam od początku, od kiedy tu zamieszkałam, ale że i Polacy staną się tak oziębli i bezduszni w relacjach sąsiedzkich, nie spodziewałam się. Pierwsze zetknięcie z takim stanem rzeczy przeżyłam, kiedy po raz pierwszy przyjechałam do Polski do swojego domu na początku lat 90-tych... Ba, przeżyłam szok, bo doszło do tego, że niemalże na przywitanie zostałam okradziona. Przenosiłam akurat z Córką bagaże ze swojego auta do klatki schodowej, aby potem zanieść je do naszego mieszkania na 3 piętrze, kiedy w międzyczasie, sąsiad z parteru buchnął mi dużą torbę z prezentami dla mojej rodzinki. Poleciał z nią do piwnicy. Widziałam to przez okienko klatki. Pobiegłam za nim, ale niestety rozpłynął się w piwnicznych zakamarkach. Przy okazji zaglądnęłam do swojej piwnicy. No i mało mnie tam szlag nie trafił. Moja piwnica była na oścież otwarta, drzwi wyrwane z zawiasami stały obok, a w środku pusto... Chociaż nie, pusto nie było, bo było tam pełno różnych śmieci i rupieci. Sąsiedzi urządzili sobie w mojej piwnicy śmietnik. Oprócz różnych śmieci, były tam poharatane meble, zepsute telewizory, a nawet potłuczone muszle klozetowe.
Długo nie mogłam dojść do siebie po moim pierwszym - zaledwie po 3 latach - „kontakcie” z sąsiadami. A przecież wcześniej było tak wspaniale w moim bloku. Sąsiedzi zawsze sobie pomagali, a na balkonach, czy też podwórku, życie towarzyskie wręcz kwitło.

Dlaczego wzięło mnie na takie nieprzyjemne, smutne wspomnienia? Pewnie dlatego, że temat stosunków sąsiedzkich musiałam znów przerabiać. Niestety, też z bardzo niemiłymi odczuciami. Przy okazji tego „przerabiania tematu”, jeszcze bardziej utwierdziłam się w przekonaniu, że właściwe stosunki sąsiedzkie, to rzecz nieodzowna i nieoceniona. O ile łatwiej by się nam żyło, ba, nawet umierało, gdyby były one właściwe... ludzkie.
W moim sąsiedztwie, vis-à-vis mojego domu, stoi sześciorodzinny dom. Parę lat temu, na poddaszu tegoż domu, zamieszkał samotny, starszy pan. Widać było po nim, że jest schorowany, a przy tym: palący i trunkowy. Przez kuchenne okno często go widziałam, jak siedząc w oknie, palił papierosy. Niekiedy pozdrawialiśmy się machając do siebie ręką. Na ulicy zaś zamienialiśmy ze sobą parę zdawkowych zdań. Był bardzo miły, ale wyczuwałam, że nie bardzo chciał rozmawiać. Czuł się skrępowany. Wsiadał do swojego auta i odjeżdżał. Jednak czasami ktoś go odwiedzał. Jakaś młoda kobieta, pewnie córka. Razem siedzieli w oknie i palili.

W minioną środę, kiedy późnym wieczorem wróciłam do domu, odniosłam nagle nieodparte wrażenie, że coś jest nie tak. Coś mi nie pasowało. Na początku nie bardzo mogłam odgadnąć co, ale kiedy weszłam do kuchni, coś mi kazało popatrzeć do okna starszego pana... i wtedy mnie natchnęło. Zaczęłam sobie przypominać i kojarzyć fakty, że od 2 dni nie widziałam go w oknie, że jego okna są zamknięte mimo upału na dworze, a światło w jego pokoju widziałam stale świecące się już przynajmniej 2 noce wstecz. Wydawało mi się nawet, że i jego auto pod domem widziałam. Wystraszyłam się swoich myśli. Nie wytrzymałam i pobiegłam sprawdzić, czy aby na pewno jego auto stoi pod domem. Stało. Przy okazji obejrzałam sobie wszystkie jego okna dookoła. Wszystkie były zamknięte. Była już godz. 23-cia, nie wiedziałam co mam zrobić. W Internecie poszukałam numeru pobliskiego komisariatu policji, parę razy trzymałam już słuchawkę w ręce, chcąc zameldować o moich obawach, ale w końcu dałam sobie spokój, bo pomyślałam, że w nocy i tak nie będą sprawdzać. Nazajutrz, z samego rana, pobiegłam jeszcze raz pod dom starszego pana, by sprawdzić jak się w ogóle nazywa, bo co powiem policji. Przy okazji dość długo naciskałam dzwonek do jego mieszkania. I nic, cisza. W końcu zadzwoniłam do jego sąsiadów z parteru. Wyszła sąsiadka i powiedziała, że nic o nim nie wie, że czasami widzi go jak schodzi na dół po pocztę do skrzynki pocztowej. Zaglądnęłyśmy do jego skrzynki, była pełna. Powiedziałam, że lecę dzwonić na policję. A ona na to, że lepiej nie, żeby poczekać, że może jeszcze to, albo tamto. Nie słuchałam jej, wpadłam do siebie i od razu zadzwoniłam na policję. Policjant spisał oczywiście najpierw moje dane, a potem przyjął zgłoszenie... i podziękował. Jakoś dziwnie nie miałam żadnej obawy, że się wygłupiłam, albo ośmieszyłam z tym zgłoszeniem. Nie minęło 15 min. a radiowóz policyjny zajechał pod sąsiedni dom. Po chwili wszystko było już jasne. Starszy pan nie żył... i to już ok. tygodnia. Wtedy dopiero ruch się zrobił wśród mieszkańców tego domu. Wszyscy latali z wyrazem totalnego obrzydzenia na twarzy i nosami przysłoniętymi rękami. Wtedy dopiero pewnie pluli sobie w brodę, że się tak kolokwialnie wyrażę, że nie utrzymywali z nim kontaktu, przez co, tyle dni, a zwłaszcza nocy, przyszło im „obcować” z rozkładającymi się zwłokami.

Smutno mi było, że nie udało mi się uratować starszego pana przed śmiercią, ale policjanci, którzy po chwili zjawili się u mnie w domu (chcieli raz jeszcze spisać moje dane i dowiedzieć jak doszło do tego, że nabrałam podejrzeć, co do sytuacji starszego pana), powiedzieli, że on z pewnością jest mi wdzięczny, że uratowałam jego zwłoki przez dalszym rozkładem. Bo jak stwierdził policyjny lekarz, w tym upale, na poddaszu, rozkład postępował w zastraszającym tempie. No to z kolei byłam zła na siebie, że mnie jednak szybciej nie natchnęło, i że szybciej na policję nie zadzwoniłam.

Po tym wszystkim, przez mojego sąsiada (z domu po przeciwnej stronie ulicy), co to wszystko niby wie i wszystkimi się interesuje (sic!), zostałam nazwana: „der Straßenschutzengel”, co w dosłownym tłumaczeniu na jęz. polski znaczy, ni mniej, ni więcej (hihihi!): „uliczny anioł stróż”. Wyliczał mi też na palcach ilu to ja już osobom na naszej ulicy pomogłam, wyciągając ich z różnych opresji. Były to dzieci, były i starsze osoby. Zwłaszcza trunkowe. Fakt, jakoś dziwnie mam szczęście do trunkowych... A może to oni do mnie?

Wreszcie uśmiałam się, bo sąsiad, wskazując na okno zmarłego starszego pana, z odpowiednim komentarzem, wmawiał mi, że kiedy firma pogrzebowa zabrała jego zwłoki, na szybie pojawiły się kontury ludzkiej twarzy z wyraźnie zaznaczonym uśmiechem. Brzmi to niewiarygodnie, przesądnie, wręcz śmiesznie... Ale to prawda. Serio! Sama się o tym przekonałam, kiedy już na spokojnie popatrzyłam przez okno swojej kuchni na okno zmarłego starszego pana. I choć ja tam w takie rzeczy nie wierzę, to jednak, nie powiem, miło mi się zrobiło na sercu... jakże mocno skołatanym jego tragiczną śmiercią wśród bezdusznych sąsiadów.


HKCz
(20.08.2011.)