czwartek, 12 kwietnia 2018

Kolonoskopia... da się ją przeżyć

Kolonoskopia, to endoskopowe badanie jelita grubego polegające na wprowadzeniu do odbytu urządzenia, zwanego kolonoskopem o kształcie cienkiego i elastycznego przewodu. Kolonoskopia jest najlepszą metodą do postawienia diagnozy w przypadku wielu chorób, a także zmian przednowotworowych.

Co spowodowało, że zabrałam się za temat kolonoskopii? A no to, że, choć przez wiele lat jak mogłam wzbraniałam się przed nią, to w miniony czwartek akurat ją miałam. Wprawdzie ja miałam Darmspiegelung, bo tak to się w Niemczech nazywa, ale to na jedno wychodzi. I skoro już „bohatersko” zniosłam to niemiło kojarzące się badanie (i jeszcze coś, ale o tym później), chciałabym się podzielić swoim doświadczeniem i uspokoić zarazem tych, których takowe badanie czeka, że nie taki diabeł straszny... Nie ma się czego bać. Fakt, że badanie to kojarzy się okropnie, bo też przeprowadzane jest akurat w tym miejscu, gdzie plecy tracą swą szlachetną nazwę, ale w sumie, to nic strasznego. Serio! Każdy człek, który ukończy 35 lat, powinien poddać się temu badaniu. Dla własnego dobra. Zważywszy na to, że wczesne wykrycie zmian nowotworowych w jelicie grubym daje 100% szansę wyleczenia. Nie ma więc sensu odsuwać od siebie tego badania. Trzeba pamiętać, że rak jelita grubego jest na drugim miejscu co do częstości występowania chorób nowotworowych u mężczyzn i kobiet w Polsce. W Niemczech nie występuje tak często, dlatego kolonoskopia zalecana jest przez lekarzy dopiero po 50-ce.

Na swoim przykładzie wiem, że jakiekolwiek obawy są niepotrzebnie. Ja jeśli się już bałam kolonoskopii, to tylko przez nieświadomość... Chociaż nie, pewnie to głupio zabrzmi, ale też i przez świadomość. Dlatego przez świadomość, bo pomna byłam opowieści mojej siostry, która przed paroma laty przeszła kolonoskopię na żywca. Opowiadała mi, że badanie to było bardzo bolesne, ale jeszcze bardziej - nieprzyjemne. Bardzo nieprzyjemne. I nic w tym dziwnego, skoro - na żywca. Przez nieświadomość z kolei dlatego, bo nie wiedziałam, że kolonoskopię można mieć pod znieczuleniem miejscowym, a nawet ogólnym, czyli narkozą. Tutaj powszechna jest właśnie kolonoskopia pod narkozą. Kiedy się o tym wszystkim dowiedziałam, bez dwóch zdań zgodziłam się na to badanie. A dowiedziałam się o tym od lekarza internisty, który parę miesięcy temu „wybronił” mnie zaocznie* przed rakiem wątroby, torpedując tym samym diagnozę innego lekarza, który na podstawie tomografii komputerowej oraz rezonansu magnetycznego zdiagnozował u mnie raka. Złośliwego raka. Pisałam o tym we wpisie pt. „Jak diagnoza powaliła mnie z nóg” (<kliknij, jeśli masz ochotę przeczytać).

-------------------------------------------------------------------
* zaocznie - bez mojego udziału, a tylko córki i zięcia
oraz mojej nieszczęsnej diagnozy, w której
jak byk stało: „złośliwy rak wątroby”


Wcześniej, kolonoskopię wiele razy zalecał mi mój ginekolog. Jednak ja uparcie i stanowczo odmawiałam. Tym razem, kiedy mój „wybawca” mi ją zalecił, zgodziłam się od razu. Tym bardziej, że to on sam miał mi ją przeprowadzić. Pan doktor poinformował mnie, że gdyby w trakcie kolonoskopii wykrył u mnie jakieś zmiany chorobowe, np. polipy, usunie mi je poprzez aparat i niewielkimi kleszczykami pobierze wycinki tkanki celem dalszej analizy, która będzie miała na celu zdiagnozowanie, albo wykluczenie nie tylko choroby nowotworowej, ale także różnych innych chorób jelita grubego.

To teraz pokrótce opiszę jak przygotowywałam się do kolonoskopii (i nie tylko, ale o tym: „nie tylko” wtedy jeszcze nie wiedziałam). Otóż w środę, czyli w dniu poprzedzającym kolonoskopię, jadłam niby normalnie. Niby, bo choć jadłam 5 razy jak zawsze, to jednak wg zalecenia lekarza żadnych warzyw i owoców, ani też pieczywa gruboziarnistego jeść nie mogłam. A te produkty akurat, to moje główne papusianie. Jakoś jednak strawiłam to menu. Natomiast w dniu kolonoskopii już o godz. 6:30 musiałam zacząć pić miksturę na przeczyszczenie, którą wcześniej sama przygotowałam z litra wody mineralnej (niegazowanej oczywiście) i specjalnego sproszkowanego leku pod nazwą „Movipred”, w który zaopatrzył mnie doktor. Piłam tę miksturę (o smaku pomarańczy) małymi łykami (1 szklanka co 15 min.) do godz. 8:30... i rzecz jasna, co rusz biegałam tam, gdzie król piechotą chodzi. Potem, od godz. 9:30 do 11:30 apiat ta sama dawka, zrobiona od nowa... i to samo bieganie. Przyznam jednak szczerze, że z tego „biegania” to ja nawet zadowolona byłam... i jestem do tej pory. Bo też wyczyściłam sobie wszystkie wnętrzności na cacy. W każdym bądź razie wolę taką metodę, niż tę, którą mi lata temu, jeszcze w Polsce (za komuny), pewien lekarz poradził. A poradził mi tak: „Najlepszą metodą jest nachlać się wódki do upadłego... i rzygać jak kot”.

Dalszy i ostatni etap przygotowania polegał na tym, że o godz. 12-tej włożyłam sobie do buzi tabletkę do ssania o nazwie: „Dimeticon-CT”, którą także dostałam od doktora. No a potem już, całkiem spokojnie (choć głodna jak wilk), czekałam na Syna, który miał mnie zawieźć do doktora. Sama jechać nie mogłam, bo wiadomo, że po narkozie (nie na darmo zwanej „głupim Jasiem”), prowadzić auta nie można.

Kiedy przed godz. 14-tą znalazłam się już u lekarza, dowiedziałam się, że oprócz kolonoskopii będę miała jeszcze Magenspiegelung, czyli gastroskopię. Rany, wystraszyłam się z lekka, no bo jak że to tak, z dwóch przeciwległych otworów - jednocześnie - chcą we mnie wchodzić? Strach mnie jednak szybko opuścił, bo pomyślałam sobie: a co tam, raz kozie śmierć! Niech już przy jednej narkozie wszystkie moje wnętrzności zostaną „zlustrowane”. Bo z kolei dzięki gastroskopii lekarz może w całości zobaczyć powierzchnię przełyku, żołądka i dwunastnicy, pobrać wycinki, jak również obserwować zmiany zachodzące w tych narządach.

Zanim się za mnie zabrano, w recepcji dopłaciłam jeszcze 15,-€, coby mnie w trakcie badań Kohlendioxid`em doktor potraktował, czyli dwutlenkiem węgla, a nie Luft`em, czyli powietrzem (tut. kasy chorych płacą tylko za Luft). Tak dla własnej wygody, żeby mnie po badaniach wzdęcia nie męczyły.
Punkt 14-ta, zgodnie z niemiecką dokładnością, leżałam już na stole operacyjnym. Chwilkę pożartowaliśmy sobie z lekarzem i pielęgniarkami... i nawet nie wiem kiedy usnęłam. Jak się wybudziłam z narkozy, na sali operacyjnej nie było już nikogo. Popatrzyłam na monitor komputera i uwierzyć nie mogłam, że wszystko to trwało zaledwie 15 minut. Po paru kolejnych minutach, lekarz wraz z pielęgniarkami zjawił się z powrotem. Dowiedziałam się wtedy, że dopiero otworem gębowym wszedł we mnie, robiąc gastroskopię, że tym dolnym otworem, celem wykonania kolonoskopii, ma dopiero wejść. Tak że owe jego specjalistyczne „wchodzenie we mnie” nie przy jednej narkozie jednak, a przy dwóch się odbywało. Na każde wejście osobna narkoza.

Kiedy po raz drugi się wybudziłam, byłam już w innej sali. Popatrzyłam na zegar i stwierdziłam, iż kolonoskopia trwała dłużej, bo ok. 45 min. Ale czułam się świetnie. Nic mnie nie bolało. Czułam się tak, jakbym obudziła się z prawdziwego, relaksującego snu. Może miałam przez chwilę małe zawroty głowy... hihihi!... ale były przyjemne. Po chwili zjawił się doktor i usłyszałam od niego, że wszystkie moje wnętrzności są zdrowe. Żadnych polipów, żadnych ranek, żadnych zmian chorobowych. Nic niepokojącego nie znalazł. Spokojnie mogłam wracać do domu. Byłam przeszczęśliwa. Mój Syn i Córka, którzy w duecie zgłosili się po mój odbiór, także.

Później, już w domu, też czułam się dobrze. Oprócz głodu nie odczuwałam żadnych, ale to żadnych dolegliwości, ani po narkozie, ani po grzebaniu w moich trzewiach. Kiedy najadłam się już jak bąk, rozkoszowałam się przeogromną ulgą... Mam już wszystko za sobą i jestem zdrowa!

Teraz wiem, iż głupio robiłam, odwlekając te badania. Mało tego, jestem na siebie zła, że dla tej przeogromnej ulgi dużo wcześniej ich nie zrobiłam.

Na zakończenie mojego wywodu na temat kolonoskopii i gastroskopii, jak i relacji z ich przebiegu, przytoczę jeszcze początek rozmowy między mną a lekarzem (w czasie mojej pierwszej u niego - już - osobistej wizyty), która urosła wręcz do rangi anegdoty. Bo też, kiedy się tylko spotkamy, on ciągle wraca do tematu tamtej rozmowy... i ciągle nie może się nadziwić. Jak mój Syn i Córka odbierali mnie po badaniach z jego rąk, nie omieszkał i im o tym napomknąć.

Oto ta rozmowa:

- Nie, nie wierzę...! Ile pani ma lat?! - zawołał lekarz, wpatrując się jak sroka w kość, raz w monitor komputera, raz we mnie.
- Nie da się ukryć, tyle, ile stoi w mojej kartotece - odpowiedziałam grzecznie, aż wreszcie buchnęłam śmiechem, widząc jego wielce zaskoczoną minę.
- Jestem pełen podziwu... Naprawdę! Mało kto w tym wieku tak młodo wygląda - wydukał lekarz, wpatrując się we mnie jeszcze wnikliwiej. I kiedy przeniósł wzrok ze mnie ponownie na monitor komputera, dodał: - No tak, wszystko jasne... Polka. Słyszałem, że Polki są najładniejszymi i najelegantszymi kobietami na świecie.
- Nie inaczej, panie doktorze... - odparłam wesoło acz stanowczo w imieniu wszystkich Polek.

HKCz
25.07.2011