Kolonoskopia,
to endoskopowe badanie jelita grubego polegające na wprowadzeniu do
odbytu urządzenia, zwanego kolonoskopem o kształcie cienkiego
i elastycznego przewodu. Kolonoskopia jest najlepszą metodą do
postawienia diagnozy w przypadku wielu chorób, a także zmian
przednowotworowych.
Co
spowodowało, że zabrałam się za temat kolonoskopii? A no to, że,
choć przez
wiele lat jak mogłam wzbraniałam się przed nią, to w miniony
czwartek akurat ją miałam. Wprawdzie ja miałam Darmspiegelung,
bo tak to się w Niemczech nazywa, ale to na jedno wychodzi. I skoro
już „bohatersko” zniosłam to niemiło kojarzące się badanie
(i jeszcze coś, ale o tym później), chciałabym
się podzielić swoim doświadczeniem i uspokoić zarazem tych,
których takowe badanie czeka, że nie taki diabeł straszny... Nie
ma się czego bać. Fakt, że badanie to kojarzy się okropnie, bo
też przeprowadzane jest akurat w tym miejscu, gdzie plecy tracą swą
szlachetną nazwę, ale w sumie, to nic strasznego. Serio! Każdy
człek, który ukończy 35 lat, powinien poddać się temu badaniu.
Dla własnego dobra. Zważywszy na to, że wczesne wykrycie zmian
nowotworowych w jelicie grubym daje 100% szansę wyleczenia. Nie ma
więc sensu odsuwać od siebie tego badania. Trzeba pamiętać, że
rak jelita
grubego jest na drugim miejscu co do częstości występowania chorób
nowotworowych u mężczyzn i kobiet w Polsce. W Niemczech nie
występuje tak często, dlatego kolonoskopia zalecana jest przez
lekarzy dopiero po 50-ce.
Na
swoim przykładzie wiem, że jakiekolwiek obawy są niepotrzebnie. Ja
jeśli się już bałam kolonoskopii, to tylko przez nieświadomość...
Chociaż nie, pewnie to głupio zabrzmi, ale też i przez świadomość.
Dlatego przez świadomość, bo pomna byłam opowieści mojej
siostry, która przed paroma laty przeszła kolonoskopię na żywca.
Opowiadała mi, że badanie to było bardzo bolesne, ale jeszcze
bardziej - nieprzyjemne. Bardzo nieprzyjemne. I nic w tym dziwnego,
skoro - na żywca. Przez nieświadomość z kolei dlatego, bo nie
wiedziałam, że kolonoskopię można mieć pod znieczuleniem
miejscowym, a nawet ogólnym, czyli narkozą. Tutaj powszechna jest
właśnie kolonoskopia pod narkozą. Kiedy się o tym wszystkim
dowiedziałam, bez dwóch zdań zgodziłam się na to badanie. A
dowiedziałam się o tym od lekarza internisty, który parę miesięcy
temu „wybronił” mnie zaocznie*
przed rakiem wątroby, torpedując tym samym diagnozę innego
lekarza, który na podstawie tomografii komputerowej oraz rezonansu
magnetycznego zdiagnozował u mnie raka. Złośliwego raka. Pisałam
o tym we wpisie pt. „Jak diagnoza powaliła mnie z nóg”
(<kliknij,
jeśli masz ochotę przeczytać).
-------------------------------------------------------------------
*
zaocznie - bez mojego udziału, a tylko córki i zięcia
oraz
mojej nieszczęsnej diagnozy, w której
jak
byk stało: „złośliwy rak wątroby”
Wcześniej,
kolonoskopię wiele razy zalecał mi mój ginekolog. Jednak ja
uparcie i stanowczo odmawiałam. Tym razem, kiedy mój „wybawca”
mi ją zalecił, zgodziłam się od razu. Tym bardziej, że to on sam
miał mi ją przeprowadzić.
Pan doktor poinformował mnie, że gdyby w trakcie kolonoskopii
wykrył u mnie jakieś zmiany chorobowe, np. polipy, usunie mi je
poprzez aparat i niewielkimi kleszczykami pobierze wycinki tkanki
celem dalszej analizy, która będzie miała na celu zdiagnozowanie,
albo wykluczenie nie tylko choroby nowotworowej, ale także różnych
innych chorób jelita grubego.
To
teraz pokrótce opiszę jak przygotowywałam się do kolonoskopii (i
nie tylko, ale o tym: „nie tylko” wtedy jeszcze nie wiedziałam).
Otóż
w środę, czyli w dniu poprzedzającym kolonoskopię, jadłam niby
normalnie. Niby, bo choć jadłam 5 razy jak zawsze, to jednak wg
zalecenia lekarza żadnych warzyw i owoców, ani też pieczywa
gruboziarnistego jeść nie mogłam. A te produkty akurat, to moje
główne papusianie. Jakoś jednak strawiłam to menu. Natomiast w
dniu kolonoskopii już o godz. 6:30 musiałam zacząć pić miksturę
na przeczyszczenie, którą wcześniej sama przygotowałam z litra
wody mineralnej (niegazowanej oczywiście) i specjalnego
sproszkowanego leku pod nazwą „Movipred”, w który zaopatrzył
mnie doktor. Piłam tę miksturę (o smaku pomarańczy) małymi
łykami (1 szklanka co 15 min.) do godz. 8:30... i rzecz jasna, co
rusz biegałam tam, gdzie król piechotą chodzi. Potem, od godz.
9:30 do 11:30 apiat ta sama dawka, zrobiona od nowa... i to samo
bieganie. Przyznam jednak szczerze, że z tego „biegania” to ja
nawet zadowolona byłam... i jestem do tej pory. Bo też wyczyściłam
sobie wszystkie wnętrzności na cacy. W każdym bądź razie wolę
taką metodę, niż tę, którą mi lata temu, jeszcze w Polsce (za
komuny), pewien lekarz poradził. A poradził mi tak: „Najlepszą
metodą jest nachlać się wódki do upadłego... i rzygać jak kot”.
Dalszy
i ostatni etap przygotowania polegał na tym, że o godz. 12-tej
włożyłam sobie do buzi tabletkę do ssania o nazwie:
„Dimeticon-CT”, którą także dostałam od doktora. No a potem
już, całkiem spokojnie (choć głodna jak wilk), czekałam na Syna,
który miał mnie zawieźć do doktora. Sama jechać nie mogłam, bo
wiadomo, że po narkozie (nie na darmo zwanej „głupim Jasiem”),
prowadzić auta nie można.
Kiedy
przed godz. 14-tą znalazłam się już u lekarza, dowiedziałam się,
że oprócz kolonoskopii będę miała
jeszcze Magenspiegelung,
czyli
gastroskopię. Rany, wystraszyłam się z lekka, no bo jak że to
tak, z dwóch przeciwległych otworów - jednocześnie - chcą we
mnie wchodzić? Strach mnie jednak szybko opuścił, bo pomyślałam
sobie: a co tam, raz kozie śmierć! Niech już przy jednej narkozie
wszystkie moje wnętrzności zostaną „zlustrowane”. Bo z kolei
dzięki gastroskopii lekarz może w całości zobaczyć powierzchnię
przełyku, żołądka i dwunastnicy, pobrać wycinki, jak również
obserwować zmiany zachodzące w tych narządach.
Zanim
się za mnie zabrano, w recepcji dopłaciłam jeszcze 15,-€, coby
mnie w trakcie badań Kohlendioxid`em doktor potraktował, czyli
dwutlenkiem węgla, a nie Luft`em, czyli powietrzem (tut. kasy
chorych płacą tylko za Luft). Tak dla własnej wygody, żeby mnie
po badaniach wzdęcia nie męczyły.
Punkt
14-ta, zgodnie z niemiecką dokładnością, leżałam już na stole
operacyjnym. Chwilkę pożartowaliśmy sobie z lekarzem i
pielęgniarkami... i nawet nie wiem kiedy usnęłam. Jak się
wybudziłam z narkozy, na sali operacyjnej nie było już nikogo.
Popatrzyłam na monitor komputera i uwierzyć nie mogłam, że
wszystko to trwało zaledwie 15 minut. Po paru kolejnych minutach,
lekarz wraz z pielęgniarkami zjawił się z powrotem. Dowiedziałam
się wtedy, że dopiero otworem gębowym wszedł we mnie, robiąc
gastroskopię, że tym dolnym otworem, celem wykonania kolonoskopii,
ma dopiero wejść. Tak że owe jego specjalistyczne „wchodzenie we
mnie” nie przy jednej narkozie jednak, a przy dwóch się odbywało.
Na każde wejście osobna narkoza.
Kiedy
po raz drugi się wybudziłam, byłam już w innej sali. Popatrzyłam
na zegar i stwierdziłam, iż kolonoskopia trwała dłużej, bo ok.
45 min. Ale czułam się świetnie. Nic mnie nie bolało. Czułam się
tak, jakbym obudziła się z prawdziwego, relaksującego snu. Może
miałam przez chwilę małe zawroty głowy... hihihi!... ale były
przyjemne. Po chwili zjawił się doktor i usłyszałam od niego, że
wszystkie moje wnętrzności są zdrowe. Żadnych polipów, żadnych
ranek, żadnych zmian chorobowych. Nic niepokojącego nie znalazł.
Spokojnie mogłam wracać do domu. Byłam przeszczęśliwa. Mój Syn
i Córka, którzy w duecie zgłosili się po mój odbiór, także.
Później,
już w domu, też czułam się dobrze. Oprócz głodu nie odczuwałam
żadnych, ale to żadnych dolegliwości, ani po narkozie, ani po
grzebaniu w moich trzewiach. Kiedy najadłam się już jak bąk,
rozkoszowałam się przeogromną ulgą... Mam już wszystko za sobą
i jestem zdrowa!
Teraz
wiem, iż głupio robiłam, odwlekając te badania. Mało tego,
jestem na siebie zła, że dla tej przeogromnej ulgi dużo wcześniej
ich nie zrobiłam.
Na
zakończenie mojego wywodu na temat kolonoskopii i gastroskopii, jak
i relacji z ich przebiegu, przytoczę jeszcze początek rozmowy
między mną a lekarzem (w czasie mojej pierwszej u niego - już -
osobistej wizyty), która urosła wręcz do rangi anegdoty. Bo też,
kiedy się tylko spotkamy, on ciągle wraca do tematu tamtej
rozmowy... i ciągle nie może się nadziwić. Jak mój Syn i Córka
odbierali mnie po badaniach z jego rąk, nie omieszkał i im o tym
napomknąć.
Oto
ta rozmowa:
-
Nie, nie wierzę...! Ile pani ma lat?! - zawołał lekarz, wpatrując
się jak sroka w kość, raz w monitor komputera, raz we mnie.
-
Nie da się ukryć, tyle, ile stoi w mojej kartotece - odpowiedziałam
grzecznie, aż wreszcie buchnęłam śmiechem, widząc jego wielce
zaskoczoną minę.
-
Jestem pełen podziwu... Naprawdę! Mało kto w tym wieku tak młodo
wygląda - wydukał lekarz, wpatrując się we mnie jeszcze
wnikliwiej. I kiedy przeniósł wzrok ze mnie ponownie na monitor
komputera, dodał: - No tak, wszystko jasne... Polka. Słyszałem, że
Polki są najładniejszymi i najelegantszymi kobietami na świecie.
-
Nie inaczej, panie doktorze... - odparłam wesoło acz stanowczo w
imieniu wszystkich Polek.
HKCz
25.07.2011