niedziela, 15 kwietnia 2018

Pierwszy atak zimy tej jesieni


U nas też już był pierwszy atak zimy. Ale na szczęście trwał tylko nieco ponad dobę. Zaczął się przed południem 19 października, a już po południu następnego dnia na powrót wróciła złota jesień. Wcześniej nie pisałam o tym, żeby nie zapeszyć... Bardzo chciałam wierzyć, że taki atak zimy się nie powtórzy tak szybko i piękna jesień powróci. I tak się stało, powróciła, i trwa... No, przynajmniej do dzisiaj.
Trzeba przyznać, że jesień w tym roku jest wyjątkowo piękna i ciepła. Chce nam pewnie zrekompensować zimne i mokre lato. Niechaj więc nam trwa jak najdłużej.
Postanowiłam jednak o tym jednodniowym ataku zimy napisać, ponieważ wiele wrażeń wtedy przeżyłam.
Tamtego dzionka już od wczesnego rana zbierały się gęste i ciemne chmurzyska. A przed południem, jak nie sypnie śniegiem, ale to tak olbrzymie płaty leciały z nieba, że nic nie było widać. Śnieg przestawał sypać tylko chwilami, by po chwili znów sypnąć, i to ze zdwojoną mocą.

Po 2 godzinach śnieżycy mój ogród wyglądał tak:



Byłam przerażona. Jednak nie samym atakiem zimy, bo też tutaj zima często atakuje w październiku. Jeden taki atak zimy, bardzo niebezpieczny atak, opisałam tutaj (<kliknij, jeśli masz ochotę przeczytać i zobaczyć fotki). Byłam przerażona, bo akurat w tą straszną pogodę moja Córka z Wnuczką wracały autem do domu z sanatorium po 5 tygodniowym tam pobycie. I co gorsza, jechały na letnich oponach (wyjechały z domu przecież w lecie). A miały do przejechania 500 km. Truchlałam, widząc co się dzieje za oknem, a ze mną dwaj Córki mężczyźni, czyli mój Wnuczek i Zięć, którzy byli pod moją opieką przez te 5 tygodni. Choć oni z pewnością nie tak jak ja. Wnuczek, bo zbyt mały brzdąc, by rozumieć jak niebezpiecznie jest na drogach. Zięć, bo w tym dniu siedział w domu w swoim biurze i zajęty był wideokonferencją, nie miał więc czasu myśleć o swoich dziewczynach. I bardzo dobrze. Wystarczy, że ja się zamartwiałam. Nie dzwoniliśmy do Córki na komórkę, żeby jej nie przeszkadzać w czasie tej jakże utrudnionej przez pogodę jazdy. Zięć mówił, że Córka ma do pokonania bardzo trudną drogę, bo w większości po górach. A Zięć wiedział, co mówi, gdyż każdy weekend jechał z Wnuczkiem na odwiedziny do swoich dziewczyn. Mając to na uwadze, zwalczyłam w sobie chęć zadzwonienia do Córki. Z drżącym sercem czekałam na jej telefon.

Kiedy się wreszcie doczekałam telefonu od Córki z wiadomością, że dotarły już do domu, odsapnęłam z ogromną ulgą. Wtedy też od razu spodobała mi się ta wszechobecna biel za oknem. Zapakowałam Wnuczka do auta i szczęśliwi pojechaliśmy do ich domu przywitać dziewczyny. A jechało się nie zbyt łatwo, gdyż sypało śniegiem znów tak bardzo, że wycieraczki nie nadążały szyb czyścić. Koła natomiast ślizgały się po zaśnieżonym asfalcie. Temperatura wprawdzie była dodatnia, ale tyle śniegu nasypało, i nadal sypało, że na ulicach leżało go pełno. Topił się, i owszem, ale przez to, że się topił, jechało się jeszcze gorzej, gdyż na ulicach tworzyło się błoto pośniegowe, a to czortostwo jeszcze bardziej zwiększa poślizg, zwłaszcza akwaplanację.
Dojechałam z Wnuczkiem na szczęście bez problemów. No bo też moje auto ma już zimowe opony.
Po radosnym przywitaniu i odpakowaniu prezentów od Córki oraz wysłuchaniu jej opowieści o wrażeniach z ciężkiej podróży, wypadkach jakie po drodze widziała, a także oglądnięciu wszystkich wspaniałych fotek jakie tam w sanatorium zrobiła, uspokojona i szczęśliwa, zaczęłam zimę za oknem jej domu już wręcz podziwiać.

Tak wyglądał ogród Córki:


A to widok na pobliski las... a właściwie brak widoku lasu,
ściana ogromnych płatków śniegu las skutecznie przysłoniła.


Kiedy wieczorem wracałam od Córki do swojego domu, śnieg sypał nieustannie i na ulicach leżało go jeszcze więcej. Mimo że służby drogowe oczyszczały ulice, niektóre auta straszliwie się ślizgały. Widziałam to po drodze. Pewnie wielu kierowców ten nagły atak zimy bardzo zaskoczył i opon zimowych jeszcze nie założyli. I nic dziwnego, zważywszy na fakt, że cały czas była u nas piękna, słoneczna pogoda, a temperatura oscylowała w granicach 20-25 st. ciepła. Większość kierowców tutaj jednak pamięta o tym, że natura rządzi się własnymi prawami i już pod koniec września wymienia opony letnie na zimowe. Dla własnego bezpieczeństwa i bezpieczeństwa innych. Żaden atak zimy nie jest wtedy im groźny. A w razie jakiejś... tfu, tfu!... kolizji na drodze, Ubezpieczalnie pokrywają wszystkie koszty. Bez opon zimowych - mowy nie ma. Tak tu w Niemczech jest. Czytałam kiedyś, że w Polsce opony zimowe nie są wymagane i Ubezpieczalnie się o nie nie czepiają. Dziwi mnie to bardzo. Myślę jednak, że rozsądni kierowcy dla własnego bezpieczeństwa sami od siebie dbają o zmianę opon.

Wiem, co to znaczy jechać na letnich oponach w czasie śnieżycy. I dodatkowo bez ABS-u. Raz mnie taki atak śnieżnej zimy zaskoczył. Było to kilkanaście lat temu. Wyszłam z pracy i zamiast jechać prosto do domu zachciało mi się pojechać na zakupy. Rany, ta jazda była straszna, bo tak zacinało śniegiem, że nic nie było widać. Służby drogowe ten nagły atak zimy pewnie też zaskoczył i na bocznych ulicach miasta w ogóle ich nie było widać. A ja jechałam właśnie bocznymi ulicami. Ujechałam w miarę spokojnie przez dwie ulice, a na trzeciej, wpadłam w poślizg i zaczęłam tańczyć po całej ulicy. W końcu wykonałam efektowny piruecik i zatrzymałam się dopiero na chodniku. Na szczęście nikogo na nim nie było. I wtedy, skoro już mnie obróciło przodem do tyłu, czyli do przeciwnego kierunku niż zamierzony, potulna jak baranek, pojechałam prosto do domu. Od tamtej pory już zawsze pod koniec września zakładam opony zimowe. W końcu w górach mieszkam. A w górach, jak to w górach, pogoda zmienia się na zawołanie.

    OK, wracam do obecnego ataku zimy: Dojeżdżałam już prawie do domu. Całkiem powoli, dwójka, trójka, czasami hamowanie (mam ABS-y), i dalej, byle do przodu. W lusterku widziałam, że od jakiegoś już czasu jedzie za mną auto na polskich rejestracjach. Kiedy na ostatnim skrzyżowaniu przed domem przyhamowałam i zatrzymałam się w bezpiecznej odległości za autem, które jechało przede mną, w lusterku zauważyłam, że to auto z tyłu najwyraźniej wpadło w poślizg, bo sunie bokiem i coraz bardziej zbliża się do mnie. Niewiele myśląc, wbiłam bieg i uciekłam na lewą stronę. Na szczęście była wolna. Jak się za moment okazało, na szczęście tylko dla mnie, gdyż auto na polskich rejestracjach i tak nie wyszło z poślizgu (mimo, że zrobiłam mu trochę miejsca), i z impetem stuknęło w to auto, które jeszcze przed chwileczką było przede mną. Już nawet nie będę opisywać co się później działo. A działo się wiele. Przyjechała policja. Auto z polską rejestracją prowadził jakiś starszy pan. Kiedy zorientowałam się, że on nie bardzo umie się dogadać po niemiecku, pomogłam mu. Potem nawet dałam mu swój numer telefonu, w razie gdyby jeszcze coś potrzebował. Do tej pory się nie odezwał. Ciekawa tylko jestem, czy mu Ubezpieczalnia zwróci koszty kolizji - z jego winy. Jechał oczywiście na letnich oponach.

Na drugi dzień, kiedy ruszyłam do lasu by odreagować dzień poprzedni, śnieg już nie padał, a słońce coraz śmielej wyglądało zza chmur.

Szczyt góry pokryty był jeszcze śniegiem, ale było już
coraz cieplej.





Kierowco, pamiętaj o zimowych oponach! Natura rządzi się własnymi prawami, zima atakuje czasem jesienią...



***

Kapu, kapu, kapu, kap...
ale to nie deszczyk sobie padał, to topniejący śnieg z liści drzew.
Tak bardzo mi się ten widok spodobał, że uwieczniłam go na wielu fotkach. 
Oto kilka z nich:





HKCz
(7.11.2011.)