U
nas też już był pierwszy atak zimy. Ale na szczęście trwał
tylko nieco ponad dobę. Zaczął się przed południem 19
października, a już po południu następnego dnia na powrót
wróciła złota jesień. Wcześniej nie pisałam o tym, żeby nie
zapeszyć... Bardzo chciałam wierzyć, że taki atak zimy się nie
powtórzy tak szybko i piękna jesień powróci. I tak się stało,
powróciła, i trwa... No, przynajmniej do dzisiaj.
Trzeba
przyznać, że jesień w tym roku jest wyjątkowo piękna i ciepła.
Chce
nam pewnie zrekompensować zimne i mokre lato.
Niechaj więc nam trwa jak najdłużej.
Postanowiłam
jednak o tym jednodniowym ataku zimy napisać, ponieważ wiele wrażeń
wtedy przeżyłam.
Tamtego
dzionka już od wczesnego rana zbierały się gęste i ciemne
chmurzyska. A przed południem, jak nie sypnie śniegiem, ale to tak
olbrzymie płaty leciały z nieba, że nic nie było widać. Śnieg
przestawał sypać tylko chwilami, by po chwili znów sypnąć, i to
ze zdwojoną mocą.
Po
2 godzinach śnieżycy mój ogród wyglądał tak:
Byłam
przerażona. Jednak nie samym atakiem zimy, bo też tutaj zima często
atakuje w październiku. Jeden taki atak zimy, bardzo niebezpieczny
atak, opisałam tutaj (<kliknij,
jeśli masz ochotę przeczytać i zobaczyć fotki). Byłam
przerażona, bo akurat w tą straszną pogodę moja Córka z Wnuczką
wracały autem do domu z sanatorium po 5 tygodniowym tam pobycie. I
co gorsza, jechały na letnich oponach (wyjechały z domu przecież w
lecie). A miały do przejechania 500 km.
Truchlałam, widząc co się dzieje za oknem, a ze mną dwaj Córki
mężczyźni, czyli mój Wnuczek i Zięć, którzy byli pod moją
opieką przez te 5 tygodni. Choć
oni z pewnością nie tak jak ja. Wnuczek,
bo zbyt mały brzdąc, by rozumieć jak niebezpiecznie jest na
drogach. Zięć, bo w tym dniu siedział w domu w swoim biurze i
zajęty był wideokonferencją, nie miał więc czasu myśleć o
swoich dziewczynach. I bardzo dobrze. Wystarczy,
że ja się zamartwiałam. Nie dzwoniliśmy do Córki na komórkę,
żeby jej nie przeszkadzać w czasie tej jakże utrudnionej przez
pogodę jazdy. Zięć mówił, że Córka ma do pokonania bardzo
trudną drogę, bo w większości po górach. A Zięć wiedział, co
mówi, gdyż każdy weekend jechał z Wnuczkiem na odwiedziny do
swoich dziewczyn. Mając to na uwadze, zwalczyłam w sobie chęć
zadzwonienia do Córki. Z drżącym sercem czekałam na jej telefon.
Kiedy
się wreszcie doczekałam telefonu od Córki z wiadomością, że
dotarły już do domu, odsapnęłam z ogromną ulgą. Wtedy też od
razu spodobała mi się ta wszechobecna biel za oknem. Zapakowałam
Wnuczka do auta i szczęśliwi pojechaliśmy do ich domu przywitać
dziewczyny. A jechało się nie zbyt łatwo, gdyż sypało śniegiem
znów tak bardzo, że wycieraczki nie nadążały szyb czyścić.
Koła natomiast ślizgały się po zaśnieżonym asfalcie.
Temperatura wprawdzie była dodatnia, ale tyle śniegu nasypało, i
nadal sypało, że na ulicach leżało go pełno. Topił się, i
owszem, ale przez to, że się topił, jechało się jeszcze gorzej,
gdyż na ulicach tworzyło się błoto pośniegowe, a to czortostwo
jeszcze bardziej zwiększa
poślizg, zwłaszcza akwaplanację.
Dojechałam
z Wnuczkiem na szczęście bez problemów. No bo też moje auto ma
już zimowe opony.
Po
radosnym przywitaniu i odpakowaniu prezentów od Córki oraz
wysłuchaniu jej opowieści o wrażeniach z ciężkiej podróży,
wypadkach jakie po drodze widziała, a także oglądnięciu
wszystkich wspaniałych fotek jakie tam w sanatorium zrobiła,
uspokojona i szczęśliwa, zaczęłam zimę za oknem jej domu już
wręcz podziwiać.
Tak
wyglądał ogród Córki:
A
to widok na pobliski las... a właściwie brak widoku lasu,
ściana
ogromnych płatków śniegu las skutecznie przysłoniła.
Kiedy
wieczorem wracałam od Córki do swojego domu, śnieg sypał
nieustannie i na ulicach leżało go jeszcze więcej. Mimo że służby
drogowe oczyszczały ulice, niektóre auta straszliwie się ślizgały.
Widziałam to po drodze. Pewnie wielu kierowców ten nagły atak zimy
bardzo zaskoczył i opon zimowych jeszcze nie założyli. I nic
dziwnego, zważywszy na fakt, że cały czas była u nas piękna,
słoneczna pogoda, a temperatura oscylowała w granicach 20-25 st.
ciepła. Większość kierowców tutaj jednak pamięta o tym, że
natura rządzi się własnymi prawami i już pod koniec września
wymienia opony letnie na zimowe. Dla własnego bezpieczeństwa i
bezpieczeństwa innych. Żaden atak zimy nie jest wtedy im groźny. A
w razie jakiejś... tfu, tfu!... kolizji na drodze, Ubezpieczalnie
pokrywają wszystkie koszty. Bez opon zimowych - mowy nie ma. Tak tu
w Niemczech jest. Czytałam kiedyś, że w Polsce opony zimowe nie są
wymagane i Ubezpieczalnie się o nie nie czepiają. Dziwi mnie to
bardzo. Myślę jednak, że rozsądni kierowcy dla własnego
bezpieczeństwa sami od siebie dbają o zmianę opon.
Wiem,
co to znaczy jechać na letnich oponach w czasie śnieżycy. I
dodatkowo bez ABS-u. Raz mnie taki atak śnieżnej zimy zaskoczył.
Było to kilkanaście lat temu. Wyszłam z pracy i zamiast jechać
prosto do domu zachciało mi się pojechać na zakupy. Rany, ta jazda
była straszna, bo tak zacinało śniegiem, że nic nie było widać.
Służby drogowe ten nagły atak zimy pewnie też zaskoczył i na
bocznych ulicach miasta w ogóle ich nie było widać. A ja jechałam
właśnie bocznymi ulicami. Ujechałam w miarę spokojnie przez dwie
ulice, a na trzeciej, wpadłam w poślizg i zaczęłam tańczyć po
całej ulicy. W końcu wykonałam efektowny piruecik i zatrzymałam
się dopiero na chodniku. Na szczęście nikogo na nim nie było. I
wtedy, skoro już mnie obróciło przodem do tyłu, czyli do
przeciwnego kierunku niż zamierzony, potulna jak baranek, pojechałam
prosto do domu. Od tamtej pory już zawsze pod koniec września
zakładam opony zimowe. W końcu w górach mieszkam. A w górach, jak
to w górach, pogoda zmienia się na zawołanie.
OK,
wracam do obecnego ataku zimy: Dojeżdżałam już prawie do domu.
Całkiem powoli, dwójka, trójka, czasami
hamowanie (mam ABS-y), i dalej, byle do przodu. W lusterku widziałam,
że od jakiegoś już czasu jedzie za mną auto na polskich
rejestracjach. Kiedy na ostatnim skrzyżowaniu przed domem
przyhamowałam i zatrzymałam się w bezpiecznej odległości za
autem, które jechało przede mną, w lusterku zauważyłam, że to
auto z tyłu najwyraźniej wpadło w poślizg, bo sunie bokiem i
coraz bardziej zbliża się do mnie. Niewiele myśląc, wbiłam bieg
i uciekłam na lewą stronę. Na szczęście była wolna. Jak
się za moment okazało, na szczęście tylko dla mnie, gdyż auto na
polskich rejestracjach i tak nie wyszło z poślizgu (mimo, że
zrobiłam mu trochę miejsca), i z impetem stuknęło w to auto,
które jeszcze przed chwileczką było przede mną. Już
nawet nie będę opisywać co się później działo. A działo się
wiele. Przyjechała policja. Auto z polską rejestracją prowadził
jakiś starszy pan. Kiedy zorientowałam się, że on nie bardzo umie
się dogadać po niemiecku, pomogłam mu. Potem nawet dałam mu swój
numer telefonu, w razie gdyby jeszcze coś potrzebował. Do tej pory
się nie odezwał. Ciekawa tylko jestem, czy mu Ubezpieczalnia zwróci
koszty kolizji - z jego winy. Jechał oczywiście na letnich oponach.
Na
drugi dzień, kiedy ruszyłam do lasu by odreagować dzień
poprzedni, śnieg już nie padał, a słońce coraz śmielej
wyglądało zza chmur.
Szczyt
góry pokryty był jeszcze śniegiem, ale było już
coraz
cieplej.
Kierowco, pamiętaj o zimowych oponach! Natura rządzi się własnymi prawami, zima atakuje czasem jesienią...
***
Kapu,
kapu, kapu, kap...
ale
to nie deszczyk sobie padał, to topniejący śnieg z liści drzew.
Tak
bardzo mi się ten widok spodobał, że uwieczniłam go na wielu
fotkach.
Oto kilka z nich:
HKCz
(7.11.2011.)