wtorek, 10 kwietnia 2018

Ostatnie tego lata wodowanie


Niestety, lato się kończy, czy to się nam podoba, czy nie. W ostatnią sobotę wybraliśmy się pożegnać z naszym pobliskim jeziorem i po raz ostatni tego lata zwodować ponton. Popływać na nim. Ale także i wpław.
Tego roku wyjątkowo często pływaliśmy w naszym jeziorze. Pewnie to dziwne, ale u nas, w porównaniu do sytuacji pogodowej w Polsce, cały czas była ładna pogoda. Może trochę druga połowa lipca była taka sobie, ale poza tym było niemalże codziennie ciepło, a w niektórych dniach wręcz upalnie. Tak że napływaliśmy się tego lata co niemiara. Czasami dopiero pod wieczór jechaliśmy nad jezioro, i choć oddalone jest od naszego miasta o 20 km, wcale nam za daleko nie było. Woda ciągnie nas od zawsze. Jak magnez. Mnie od dziecka. Moje dzieci od dziecka. Moje wnuczki... od niemowlęctwa. Serio! Nic a nic nie przesadzam. Bo też moje wnuczki już jako parę miesięczne berbecie „robiły” kurs pływania na krytym basenie. Pływają znakomicie.
W sobotę nad jezioro dotarliśmy o 18-tej godzinie. Auto zostawiliśmy jak zwykle na parkingu i specjalnym wózkiem transportowaliśmy nasz sprzęt.

Nasz mały mężczyzna, to prawdziwy dżentelmen, zawsze chce ciągnąć wózek... No, przynajmniej na początku, bo potem zbyt wiele atrakcji napotykamy po drodze, z których dzieciakom nie sposób nie skorzystać.



Oto jedna z takich atrakcji...


Kiedy dotarliśmy na nasze ulubione i stałe miejsce nad jeziorem, zabraliśmy się za szybkie pompowanie pontonu... Hihihi!... to znaczy Córka się zabrała, bo ona ma już taką wprawę, że tylko parę minut „gimnastyki” z pompką wykona, i ponton gotowy do wodowania.

Wodowanie pomyślne...
Majtki” zajmują miejsca, kapitan statku bierze ster w swoje ręce...
i cała naprzód!
Ahoj, Marynarska Wiaro!


Morowa Marynarska Wiara odbiła od brzegu i ze śpiewem na ustach popłynęła w „daleki” rejs:

...Marynarz w dzień się bawi,
W hamaku w nocy śpi, ta-ra-ra...
Czy to na Bałtyku, czy na Atlantyku,
Ze swego losu drwi!

Na spacer jedzie do New Yorku,
Zobaczy ziemi szmat.
Dolarów pełno ma w swym worku
I zna go cały świat!...”

Zaś rodzinna fotoreporterka - w osobie mojej własnej - została na brzegu. Nie, nie płakała za oddalającą się załogą, pofotografowała trochę i rzuciła się wpław za odpływającym „statkiem”.

Załoga podchodzi do opłynięcia wyspy
(wprawdzie sztucznej... ale ciii, nikt nie musi wiedzieć).


Szybko dopłynęłam do statku, bo statek, okrążając wyspę, znajdował się akurat blisko portu wyjścia. Kapitan - w osobie Córki - po okrążeniu wyspy skierował statek do przeciwległego brzegu. No to ja za nim. Po dotarciu do brzegu kapitan elegancko statek przycumował i cała załoga wyskoczyła za burtę. Wtedy razem popływaliśmy sobie wpław. Wspaniale było. Rześko... i wesoło.
Kiedy tak pływaliśmy, przy przeciwległym brzegu zauważyłam dziwne zjawisko. Pojęcia nie mam co to było. Później zrobiłam - w dużym zbliżeniu - tę oto fotkę:

Widać wyraźnie gęstą, mleczną mgłę, spowijającą jezioro
na małej jego powierzchni.
Niestety, z bliska sprawdzić nie mogłam, bo do tego miejsca dopływać 
nie można, jest oddzielone bojami.


Jak już załoga statku sobie zdrowo popływała wpław, wdrapała się po burcie na pokład, i popłynęła... w siną dal. No to ja za nią.
Kiedy dotarliśmy do portu, wyjedliśmy wszystko co do zjedzenia było, a potem pobawiliśmy się trochę.

Wnuczka robi za kaczuchę... posłużyła się chipsami.


Wnuczek z kolei robi za zajączka... posłużył się Mamy butami.


Słońce chyliło się ku zachodowi, ale nam się wcale nie chciało wracać do domu. Nad jeziorem przecież tak pięknie!

Trzeba jeszcze nazbierać ładnych kamyczków do ogródka...


I zaliczyć także ostatni rejs dookoła jeziora.


W ostatni rejs popłynęliśmy wszyscy razem. Na chwilę przejęłam nawet rolę kapitana i wiosłowałam jak najęta. Niestety, muszę przyznać, że niezbyt mi to wiosłowanie wychodziło. Córka śmiała się i mówiła, że kapitan za dużo rumu się nałepał i teraz wężykiem płyniemy. Wnuczki aż piały ze śmiechu, to i ja rechotałam się zdrowo. W końcu osłabłam aż od tego rechotania i oddałam ster (czyt.: wiosła) w ręce Córki.
Komicznie mi się wiosłuje w pontonie, fakt. Wolę kajak. Do kajaka mam szczególny sentyment, bo też kajakiem to ja się napływałam, że ho, ho! Jeszcze w Polsce. Często jeździłam z dziećmi na Mazury. Jak były jeszcze małe. Jezioro Jeziorak wiele razy opłynęliśmy wzdłuż i wszerz. Ładowałam dzieci w kapokach do kajaka, plecak z prowiantem także... i jazda! Nieraz jak rano wypłynęliśmy, to dopiero wieczorem zawijaliśmy do przystani. Od tego wiosłowania muskuły miałam wtedy jak postronki... Zaraz, chyba w starym albumie mam jakąś fotkę z kajakowych wojaży... Już szukam.

O, znalazłam...
To zdjęcie jest akurat z byłej Jugosławii, ale tam też napływałiśmy się zdrowo. To były czasy, cudowne czasy... choć za komuny.


No dobra, dość wspomnień. Wracam do teraźniejszości: Po jednej rundzie dookoła jeziora, zrezygnowałam z pływania pontonem, marzyło mi się jeszcze trochę zdjęć porobić. Załoga przykludziła mnie do brzegu, po czym odbiła od brzegu ponownie, i popłynęła - już rzeczywiście - w ostatni rejs dookoła jeziora.

Ja zaś przycupnęłam na brzegu i czekałam aż się coś ciekawego zjawi...
w wodzie, albo na wodzie.


Długo nie musiałam czekać, bo kiedy tylko moja kochana załoga się oddaliła, i woda się uspokoiła, na jednym z podwodnych kamieni zobaczyłam takie oto dziwadło:

Pojęcia nie mam co to za podwodny stwór... jakiś ślimak, czy cóś?



Za moment kaczka podpłynęła do mnie śmiało, tnąc wodę jak żyleta... pewnie czegoś chce, jak to kaczka.


Cudownie jest tak posiedzieć sobie na brzegu jeziora i wpatrywać się w taflę wody, na której odbijają się ostatnie promienie zachodzącego słońca. Na wodzie, i w wodzie, wiele bajecznych rzeczy można zobaczyć, a jeszcze więcej sobie wyobrazić... Ech, rozmarzyłam się.

Tajemnicza głębia zaprasza.


Żegnajcie na rok
akweny w klimacie umiarkowanym!


HKCz
(12.09.2011.)