Niestety,
lato się kończy, czy to się nam podoba, czy nie. W ostatnią
sobotę wybraliśmy się pożegnać z naszym pobliskim jeziorem i po
raz ostatni tego lata zwodować ponton. Popływać na nim. Ale także
i wpław.
Tego
roku wyjątkowo często pływaliśmy w naszym jeziorze. Pewnie to
dziwne, ale u nas, w porównaniu do sytuacji pogodowej w Polsce, cały
czas była ładna pogoda. Może trochę druga połowa lipca była
taka sobie, ale poza tym było niemalże codziennie ciepło, a w
niektórych dniach wręcz upalnie. Tak że napływaliśmy się tego
lata co niemiara. Czasami dopiero pod wieczór jechaliśmy nad
jezioro, i choć oddalone jest od naszego miasta o 20 km, wcale nam
za daleko nie było. Woda ciągnie nas od zawsze. Jak magnez. Mnie od
dziecka. Moje dzieci od dziecka. Moje wnuczki... od niemowlęctwa.
Serio! Nic a nic nie przesadzam. Bo też moje wnuczki już jako parę
miesięczne berbecie „robiły” kurs pływania na krytym basenie.
Pływają znakomicie.
W
sobotę nad jezioro dotarliśmy o 18-tej godzinie. Auto zostawiliśmy
jak zwykle na parkingu i specjalnym wózkiem transportowaliśmy nasz
sprzęt.
Nasz
mały mężczyzna, to prawdziwy dżentelmen, zawsze chce ciągnąć
wózek... No, przynajmniej na początku, bo potem zbyt wiele atrakcji
napotykamy po drodze, z których dzieciakom nie sposób nie
skorzystać.
Oto
jedna z takich atrakcji...
Kiedy
dotarliśmy na nasze ulubione i stałe miejsce nad jeziorem,
zabraliśmy się za szybkie pompowanie pontonu... Hihihi!... to
znaczy Córka się zabrała, bo ona ma już taką wprawę, że tylko
parę minut „gimnastyki” z pompką wykona, i ponton gotowy do
wodowania.
Wodowanie
pomyślne...
„Majtki”
zajmują miejsca, kapitan statku bierze ster w swoje ręce...
i
cała naprzód!
Ahoj,
Marynarska Wiaro!
Morowa
Marynarska Wiara odbiła od brzegu i ze śpiewem na ustach popłynęła
w „daleki” rejs:
„...Marynarz
w dzień się bawi,
W hamaku w nocy śpi, ta-ra-ra...Czy to na Bałtyku, czy na Atlantyku,
Ze swego losu drwi!
Na spacer jedzie do New Yorku,
Zobaczy ziemi szmat.Dolarów pełno ma w swym worku
I zna go cały świat!...”
W hamaku w nocy śpi, ta-ra-ra...Czy to na Bałtyku, czy na Atlantyku,
Ze swego losu drwi!
Na spacer jedzie do New Yorku,
Zobaczy ziemi szmat.Dolarów pełno ma w swym worku
I zna go cały świat!...”
Zaś
rodzinna fotoreporterka - w osobie mojej własnej - została na
brzegu. Nie, nie płakała za oddalającą się załogą,
pofotografowała trochę i rzuciła się wpław za odpływającym
„statkiem”.
Załoga
podchodzi do opłynięcia wyspy
(wprawdzie sztucznej... ale ciii,
nikt nie musi wiedzieć).
Szybko
dopłynęłam do statku, bo statek, okrążając wyspę, znajdował
się akurat blisko portu wyjścia. Kapitan - w osobie Córki - po
okrążeniu wyspy skierował statek do przeciwległego brzegu. No to
ja za nim. Po dotarciu do brzegu kapitan elegancko statek przycumował
i cała załoga wyskoczyła za burtę. Wtedy razem popływaliśmy
sobie wpław. Wspaniale było. Rześko... i wesoło.
Kiedy
tak pływaliśmy, przy przeciwległym brzegu zauważyłam dziwne
zjawisko. Pojęcia nie mam co to było. Później zrobiłam - w dużym
zbliżeniu - tę oto fotkę:
Widać
wyraźnie gęstą, mleczną mgłę, spowijającą jezioro
na
małej jego powierzchni.
Niestety,
z bliska sprawdzić nie mogłam, bo do tego miejsca dopływać
nie
można, jest oddzielone bojami.
Jak
już załoga statku sobie zdrowo popływała wpław, wdrapała się
po burcie na pokład, i popłynęła... w siną dal. No to ja za nią.
Kiedy
dotarliśmy do portu, wyjedliśmy wszystko co do zjedzenia było, a
potem pobawiliśmy się trochę.
Wnuczka
robi za kaczuchę... posłużyła się chipsami.
Wnuczek
z kolei robi za zajączka... posłużył się Mamy butami.
Słońce
chyliło się ku zachodowi, ale nam się wcale nie chciało wracać
do domu. Nad jeziorem przecież tak pięknie!
Trzeba
jeszcze nazbierać ładnych kamyczków do ogródka...
I
zaliczyć także ostatni rejs dookoła jeziora.
W
ostatni rejs popłynęliśmy wszyscy razem. Na chwilę przejęłam
nawet rolę kapitana i wiosłowałam jak najęta. Niestety, muszę
przyznać, że niezbyt mi to wiosłowanie wychodziło. Córka śmiała
się i mówiła, że kapitan za dużo rumu się nałepał i teraz
wężykiem płyniemy. Wnuczki aż piały ze śmiechu, to i ja
rechotałam się zdrowo. W końcu osłabłam aż od tego rechotania i
oddałam ster (czyt.: wiosła) w ręce Córki.
Komicznie
mi się wiosłuje w pontonie, fakt. Wolę kajak. Do kajaka mam
szczególny sentyment, bo też kajakiem to ja się napływałam, że
ho, ho! Jeszcze w Polsce. Często jeździłam z dziećmi na Mazury.
Jak były jeszcze małe. Jezioro Jeziorak wiele razy opłynęliśmy
wzdłuż i wszerz. Ładowałam dzieci w kapokach do kajaka, plecak z
prowiantem także... i jazda! Nieraz jak rano wypłynęliśmy, to
dopiero wieczorem zawijaliśmy do przystani. Od tego wiosłowania
muskuły miałam wtedy jak postronki... Zaraz, chyba w starym albumie
mam jakąś fotkę z kajakowych wojaży... Już szukam.
O,
znalazłam...
To
zdjęcie jest akurat z byłej Jugosławii, ale tam też napływałiśmy
się zdrowo. To były czasy, cudowne czasy... choć za komuny.
No
dobra, dość wspomnień. Wracam do teraźniejszości: Po jednej
rundzie dookoła jeziora, zrezygnowałam z pływania pontonem,
marzyło mi się jeszcze trochę zdjęć porobić. Załoga
przykludziła mnie do brzegu, po czym odbiła od brzegu ponownie, i
popłynęła - już rzeczywiście - w ostatni rejs dookoła jeziora.
Ja
zaś przycupnęłam na brzegu i czekałam aż się coś ciekawego
zjawi...
w
wodzie, albo na wodzie.
Długo
nie musiałam czekać, bo kiedy tylko moja kochana załoga się
oddaliła, i woda się uspokoiła, na jednym z podwodnych kamieni
zobaczyłam takie oto dziwadło:
Pojęcia
nie mam co to za podwodny stwór... jakiś ślimak, czy cóś?
Za
moment kaczka podpłynęła do mnie śmiało, tnąc wodę jak
żyleta... pewnie czegoś chce, jak to kaczka.
Cudownie
jest tak posiedzieć sobie na brzegu jeziora i wpatrywać się w
taflę wody, na której odbijają się ostatnie promienie
zachodzącego słońca. Na wodzie, i w wodzie, wiele bajecznych
rzeczy można zobaczyć, a jeszcze więcej sobie wyobrazić... Ech,
rozmarzyłam się.
Tajemnicza
głębia zaprasza.
Żegnajcie
na rok
akweny w
klimacie umiarkowanym!
HKCz
12.09.2011