niedziela, 1 kwietnia 2018

Nieświadomość bywa błogosławieństwem

Wczoraj, kiedy wróciłam z lasu do domu po porannym joggingu, swoim zwyczajem od razu włączyłam komputer, aby przy krzątaniu posłuchać wiadomości z Polski. Jakie było moje przerażenie, kiedy nagle usłyszałam, że w mieście, w którym mieszka moja staruszka Mama, po nocnej nawałnicy wylała tamtejsza malutka rzeczka, zalewając pobliskie ulice i park miejski. Wystraszyłam się nie na żarty, ponieważ Mama mieszka akurat przy parku. Wprawdzie jej ulica wznosi się od parku ku górze, ale jednak. Dom jej stoi od rzeczki jakieś 50 m. Natychmiast złapałam za telefon.
Słucham, kto mówi? — usłyszałam w słuchawce cichy, normalny głos Mamy i nieco się uspokoiłam.
Dzień dobry, Mamuś, co tam u ciebie, wszystko w porządku? — spytałam dziwnie drżącym głosem. — Woda nie dotarła do twojego domu?
Jaka woda... Córciu, o jakiej ty wodzie mówisz? — pytaniem na pytanie odpowiedziała Mama.
No jak to jaka? Przecież słyszałam przed chwilą w wiadomościach, że rzeczka wylała po nocnej nawałnicy i że park zalany i także pobliskie ulice — wydukałam zbita z pantałyku.
Coś ty, nic nie wiem... — Mama była bardzo zaskoczona. — Słyszałam, że w nocy lało niemiłosiernie... Ale żeby aż rzeczka wylała? Ta niemrawa rzeczułka? Tego jeszcze nie było. To jak ja pójdę do kościoła?
Paradoksalnie ucieszyłam się z Mamy nieświadomości. Mogłam się już całkowicie uspokoić. Mama jest bezpieczna, a co najważniejsze, czuje się bezpiecznie. W trakcie naszej rozmowy Mama wyjrzała przez balkon i powiedziała, że ludzie stoją pod jej domem i patrzą w dół ulicy, co by oznaczało, że woda zatrzymała się przed jej domem. Wiadomość ta uspokoiła mnie już całkowicie. Natychmiast odzyskałam rezon i nawet zażartowałam sobie, że aby dotrzeć do kościoła, będzie musiała po amfibię dzwonić, albo po moją najstarszą siostrzyczkę z pontonem, która jak wiem, pakuje akurat na wczasy ekwipunek wodny.
Żarty żartami, ale co w ostatnich latach dzieje się z pogodą to przechodzi ludzkie pojęcie. Aura nie szczędzi nam niespodzianek. Przykrych niespodzianek. Zimą, albo za dużo śniegu i mroźnych dni, albo zbyt mało. Wiosną za dużo deszczów, albo mało co. A teraz, latem, za dużo upałów i burz. E tam, burz... nawałnic, gradobicia, trąb powietrznych, cyklonów. W Europie pomału jest jak w Afryce.
Meteorolodzy uspokajają, że to nic nadzwyczajnego, że takie anomalia pogodowe zdarzają się co kilkadziesiąt lat. No tak, tyle że ostatnio jest ich zbyt dużo. W Polsce szczególnie.
Tu gdzie mieszkam, na szczęście do tak tragicznych kataklizmów nie dochodzi. To taka szczęśliwa enklawa na terenie Niemiec. Owszem, pogoda jest podobna jak w Polsce, ale do powodzi nie dochodzi, mimo że przez nasze miasto płynie rzeczka. Płynie jednak głębokim, uregulowanym korytem. Za to burze z piorunami są straszne, bo to kotlina. Nietrudno więc sobie wyobrazić, jakie są tu efekty wizualno-dźwiękowe w czasie burz. Orkany, które swą potęgą łamią gałęzie i drzewa, też się zdarzają, ale trąby powietrzne na szczęście bardzo rzadko. Do tej pory przeżyłam tylko jedną. Jest za to co innego, czego w Polsce w zasadzie nie ma. Trzęsienia ziemi. Zdarzają się co ileś lat.
Miałam okazję już trzykrotnie to niemiłe zjawisko matki natury przeżyć. Najgorsze chyba  było to 8 lat temu. Ale jak je przeżywałam, pojęcia nie miałam, że to jest właśnie trzęsienie ziemi. Pamiętam, że stałam wtedy w kuchni przy stole i obierałam sobie jabłko. Nagle... jak coś nie łomotnie... jak nie zazgrzyta, potwornie głośno i przeciągle. Jakby się dom walił. Wyrwałam z kuchni w tak szalonym tempie, że nawet nie zdążyłam poczuć, czy coś się zatrzęsło. Przeleciałam przez przedpokój, i wpadając do pokoju dziennego, jednym susem wyskoczyłam przez otwarte — na szczęście — drzwi do ogrodu. Na szczęście, bo nie wiem, czy w tym potwornym przerażeniu i tempie nie wyrwałabym drzwi z futrynami.
Kiedy znalazłam się już w ogrodzie, zobaczyłam nagle, że mam na nogach pantofle domowe. No to jak to tak? W ogrodzie w domowych pantoflach? Dla pedantki to szok! A ja jestem niepoprawną pedantką. Niewiele myśląc, wpadłam z powrotem do pokoju i porwałam buty ogrodowe, stojące przy drzwiach... i ponownie wyleciałam na ogród. Zszokowana, trzęsąc się na całym ciele, zmieniłam obuwie, po czym klapnęłam na trawę i zaczęłam koncypować, co też to mogło być. (Ten mój zabieg z butami urósł później do rangi anegdoty, z której moi bliscy do dziś się śmieją, ja zresztą też). Moje koncypowanie nie trwało jednak długo. Wnet odzyskałam rezon, odwaga we mnie wstąpiła i zaczęłam biegać dookoła domu, sprawdzając, czy stoi w całości. Gdy robiłam już drugie okrążenie, usłyszałam nagle głos mojego sąsiada z przeciwka. Tubylca.
Pani sąsiadko, a cóż to pani tak biega dookoła? — spytał rechocząc. — Niech się pani nie martwi, naszym domom nic nie grozi, wytrzymają trzęsienie ziemi nawet o sile 7,5 stopnia w skali Richtera. Tak są budowane.
To to było trzęsienie ziemi?! — wykrzyczałam pytanie wystraszona ponownie.
A co pani myślała, że wojna?! — huknął sąsiad i zarechotał jeszcze głośniej.

Sama już nie wiem, co ja wtedy myślałam, ale że to może być trzęsienie ziemi to z pewnością ani mi na myśl nie przyszło. Bo i skąd, skoro trzęsienia ziemi jeszcze nigdy nie przeżyłam. Teraz już wiem, co to znaczy. Chociaż wtedy było dość słabe. W radiu podawali, że jedynie 3,4 stopni w skali Richtera. Ponoć to przedostanie, sprzed 35 lat, jak mi mówił mój sąsiad, było o wiele silniejsze, że aż niektóre domy popękały, a drogi zapadły się głęboko. Brrr...! Okropność! Gdybym wtedy wiedziała, że to trzęsienie ziemi, rany, to bym chyba... No, przynajmniej po buty do domu nie wracała.
Mam nadzieję, że gorszego trzęsienia ziemi nie przeżyję... Och, chciałam powiedzieć, że nie będę musiała przeżywać, bo takie nie nastąpi.


HKCz
25.07.2010