Wczoraj,
kiedy wróciłam z lasu do domu po porannym joggingu, swoim zwyczajem od razu włączyłam komputer, aby przy krzątaniu posłuchać wiadomości z Polski. Jakie było moje przerażenie, kiedy nagle
usłyszałam, że w mieście, w którym mieszka moja staruszka Mama,
po nocnej nawałnicy wylała tamtejsza malutka rzeczka, zalewając
pobliskie ulice i park miejski. Wystraszyłam się nie na żarty,
ponieważ Mama mieszka akurat przy parku. Wprawdzie jej ulica wznosi
się od parku ku górze, ale jednak. Dom jej stoi od rzeczki jakieś
50 m. Natychmiast złapałam za telefon.
— Słucham,
kto mówi? — usłyszałam w słuchawce cichy, normalny głos Mamy i
nieco się uspokoiłam.
— Dzień
dobry, Mamuś, co tam u ciebie, wszystko w porządku? — spytałam
dziwnie drżącym głosem. — Woda nie dotarła do twojego domu?
— Jaka
woda... Córciu, o jakiej ty wodzie mówisz? — pytaniem na pytanie
odpowiedziała Mama.
— No
jak to jaka? Przecież słyszałam przed chwilą w wiadomościach, że
rzeczka wylała po nocnej nawałnicy i że park zalany i także
pobliskie ulice — wydukałam zbita z pantałyku.
— Coś
ty, nic nie wiem... — Mama była bardzo zaskoczona. — Słyszałam,
że w nocy lało niemiłosiernie... Ale żeby aż rzeczka wylała? Ta
niemrawa rzeczułka? Tego jeszcze nie było. To jak ja pójdę do
kościoła?
Paradoksalnie
ucieszyłam się z Mamy nieświadomości. Mogłam się już
całkowicie uspokoić. Mama jest bezpieczna, a co najważniejsze,
czuje się bezpiecznie. W trakcie naszej rozmowy Mama wyjrzała przez
balkon i powiedziała, że ludzie stoją pod jej domem i patrzą w
dół ulicy, co by oznaczało, że woda zatrzymała się przed jej
domem. Wiadomość ta uspokoiła mnie już całkowicie. Natychmiast
odzyskałam rezon i nawet zażartowałam sobie, że aby dotrzeć do
kościoła, będzie musiała po amfibię dzwonić, albo po moją
najstarszą siostrzyczkę z pontonem, która jak wiem, pakuje akurat na wczasy ekwipunek wodny.
Żarty
żartami, ale co w ostatnich latach dzieje się z pogodą to
przechodzi ludzkie pojęcie. Aura nie szczędzi nam niespodzianek.
Przykrych niespodzianek. Zimą, albo za dużo śniegu i mroźnych
dni, albo zbyt mało. Wiosną za dużo deszczów, albo mało co. A
teraz, latem, za dużo upałów i burz. E tam, burz... nawałnic,
gradobicia, trąb powietrznych, cyklonów. W Europie pomału jest jak
w Afryce.
Meteorolodzy
uspokajają, że to nic nadzwyczajnego, że takie anomalia pogodowe
zdarzają się co kilkadziesiąt lat. No tak, tyle że ostatnio jest
ich zbyt dużo. W Polsce szczególnie.
Tu gdzie
mieszkam, na szczęście do tak tragicznych kataklizmów nie
dochodzi. To taka szczęśliwa enklawa na terenie Niemiec. Owszem,
pogoda jest podobna jak w Polsce, ale do powodzi nie dochodzi, mimo
że przez nasze miasto płynie rzeczka. Płynie jednak głębokim,
uregulowanym korytem. Za to burze z piorunami są straszne, bo to
kotlina. Nietrudno więc sobie wyobrazić, jakie są tu efekty
wizualno-dźwiękowe w czasie burz. Orkany, które swą potęgą
łamią gałęzie i drzewa, też się zdarzają, ale trąby
powietrzne na szczęście bardzo rzadko. Do tej pory przeżyłam
tylko jedną. Jest za to co innego, czego w Polsce w zasadzie nie ma.
Trzęsienia ziemi. Zdarzają się co ileś lat.
Miałam
okazję już trzykrotnie to niemiłe zjawisko matki natury przeżyć.
Najgorsze chyba było to 8 lat temu. Ale jak je przeżywałam,
pojęcia nie miałam, że to jest właśnie trzęsienie ziemi.
Pamiętam, że stałam wtedy w kuchni przy stole i obierałam sobie
jabłko. Nagle... jak coś nie łomotnie... jak nie zazgrzyta, potwornie głośno i
przeciągle. Jakby się dom walił. Wyrwałam z kuchni w tak szalonym
tempie, że nawet nie zdążyłam poczuć, czy coś się zatrzęsło.
Przeleciałam przez przedpokój, i wpadając do pokoju dziennego,
jednym susem wyskoczyłam przez otwarte — na szczęście — drzwi
do ogrodu. Na szczęście, bo nie wiem, czy w tym potwornym
przerażeniu i tempie nie wyrwałabym drzwi z futrynami.
Kiedy
znalazłam się już w ogrodzie, zobaczyłam nagle, że mam na nogach
pantofle domowe. No to jak to tak? W ogrodzie w domowych pantoflach?
Dla pedantki to szok! A ja jestem niepoprawną pedantką. Niewiele
myśląc, wpadłam z powrotem do pokoju i porwałam buty ogrodowe,
stojące przy drzwiach... i ponownie wyleciałam na ogród.
Zszokowana, trzęsąc się na całym ciele, zmieniłam obuwie, po
czym klapnęłam na trawę i zaczęłam koncypować, co też to
mogło być. (Ten mój zabieg z butami urósł później do rangi anegdoty, z
której moi bliscy do dziś się śmieją, ja zresztą też). Moje
koncypowanie nie trwało jednak długo. Wnet odzyskałam rezon,
odwaga we mnie wstąpiła i zaczęłam biegać dookoła domu,
sprawdzając, czy stoi w całości. Gdy robiłam już drugie
okrążenie, usłyszałam nagle głos mojego sąsiada z przeciwka.
Tubylca.
— Pani
sąsiadko, a cóż to pani tak biega dookoła? — spytał rechocząc.
— Niech się pani nie martwi, naszym domom nic nie grozi,
wytrzymają trzęsienie ziemi nawet o sile 7,5 stopnia w skali
Richtera. Tak są budowane.
— To to
było trzęsienie ziemi?! — wykrzyczałam pytanie wystraszona
ponownie.
— A co
pani myślała, że wojna?! — huknął
sąsiad i zarechotał jeszcze głośniej.
Sama już
nie wiem, co ja wtedy myślałam, ale że to może być trzęsienie
ziemi to z pewnością ani mi na myśl nie przyszło. Bo i skąd,
skoro trzęsienia ziemi jeszcze nigdy nie przeżyłam. Teraz już
wiem, co to znaczy. Chociaż wtedy było dość słabe. W radiu
podawali, że jedynie 3,4 stopni w skali Richtera. Ponoć to
przedostanie, sprzed 35 lat, jak mi mówił mój sąsiad, było o
wiele silniejsze, że aż niektóre domy popękały, a drogi zapadły
się głęboko. Brrr...! Okropność! Gdybym wtedy wiedziała, że to
trzęsienie ziemi, rany, to bym chyba... No, przynajmniej po buty do
domu nie wracała.
Mam
nadzieję, że gorszego trzęsienia ziemi nie przeżyję... Och,
chciałam powiedzieć, że nie będę musiała przeżywać, bo takie
nie nastąpi.
HKCz
25.07.2010