Nigdy nie zapomnę swoich wspaniałych wakacji u
mojej cioci na wsi pod Kłodzkiem. To był cudowny czas. Czas, do
którego zawsze myślami wracam, i wracać będę. Bo też przygód,
jakie tam przeżyłam, zapomnieć się nie da. Były szalone, lecz i
bardzo zabawne. Niektóre wręcz magiczne. Tak je widzę z
perspektywy czasu, tak je widziałam i wówczas, jako młodziutkie
dziewczątko, które kochało wieś, a tylko w wakacje mogło się
wsią rozkoszować.
Oto
kolejna przygoda z moich szalonych przygód na wsi:
Atak
pszczół
(z
cyklu: - Wspomnienia - fragment z mojej autobiografii)
Wybywam
starym, przedwojennym wehikułem, podobnym do roweru, i pędzę przez
wieś, w poszukiwaniu przygód i niezapomnianych wrażeń. Za mną,
jak zwykle, pedałuje kuzyn Rysiek, na drugim przedwojennym wehikule.
Tyle, że jeszcze bardziej zdezelowanym. Skrzyp, pisk niesamowity,
ale pedałujemy szczęśliwi jak nie wiem co! Pod wieczór trzeba nam
będzie pomóc trochę w pracach na polu, więc teraz gnamy pędem,
by zdążyć się jeszcze zabawić i choć trochę wrażeń się
nachapać. Ja wprawdzie ciągle jeszcze nie za bardzo widzę na prawe
oko, ale to nic, gnam jak wicher. Ważne, że już mnie oko tak nie
boli, a ograniczenie widoczności jakoś znoszę.
Skąd ta
niedogodność? Ano stąd, że w czasie śniadania, kiedy jak zwykle
rozkoszowałam się kromką chleba z masłem i przepysznym miodzikiem
z wujka pasieki, do kuchni wpadła jakaś niewyżyta pszczoła i
użądliła mnie w brew nad prawym okiem. Oko mi w momencie zapuchło
dookoła i zupełnie straciłam możliwość nim widzenia. I to mimo
okładów z zimnych noży, które mi ciocia przykładała. Wujek też
się starał ulżyć mi w cierpieniu i trzymał mnie za rękę,
psiocząc przy tym na swoją głupią pszczołę i jej towarzyszki,
które całym rojem o świcie uciekły z ula. Nie powiem, komfortowo
się nie czułam z tym moim okiem, no ale z tego powodu nie
zamierzałam siedzieć w domu i rozpaczać. Tym bardziej, że wyjście
z domu już się szykowało, zaraz po śniadaniu. Bo się okazało,
że Krasula zerwała się z łańcucha i wlazła w szkody, na
przylegające do pastwiska pole sąsiada. O czym przez otwarte okno
głośno poinformował inny sąsiad wujostwa. A to zadanie dla Ryśka,
by ją złapać... więc moje także. Wiejskie zadania zawsze
wykonywałam z własnej, nieprzymusowej, a wręcz bardzo ochoczej
woli. Nigdy też nie chciałam przed Ryśkiem wyglądać na mięczaka.
Tym bardziej teraz! Dlatego starałam się nie przejmować tym, że
on na widok mojej twarzyczki, coraz bardziej przybierającej wygląd
twarzy Quasimodo, aż tarzał się po podłodze ze śmiechu.
Wprawdzie ciocia go zdzieliła parę razy ścierką po łepetynie na
spamiętanie, ale ten i tak pohamować się nie mógł, bo kiedy
tylko na mnie popatrzył, rechotał choby głupi.
Tak że
zaraz po śniadaniu, z bólem, bo z bólem, ku radości Ryśka, a
protestom wujostwa, wybyłam na pastwisko łapać Krasulę.
Niezdyscyplinowaną
krowę od razu udało nam się złapać, ale co z tego, jak za
moment, zanim ją Rysiek uziemił kołkiem, znów podjęła próbę
ucieczki, i zadzierając ogon, wyrwała z kopyta ponownie w stronę
pola sąsiada, na którym rosły buraki cukrowe. Pewnie bardzo jej
posmakowały. Wkurzyłam się na Krasulę, że ho, ho! Bo też
chciałam jak najszybciej wskoczyć do rzeki, by ochłodzić się
nieco, zwłaszcza moją opuchniętą i rozgrzaną fizjonomię.
Dlatego też, nie czekając na Ryśka, pierwsza puściłam się
biegiem za tą szkodnicą. Rysiek z zadowoleniem obserwował moją
pogoń, i kiedy zobaczył, że ja już Krasulę doganiam, zaczął
wrzeszczeć: - „Za ogon ją! Złap ją za ogon!” - No to ja
posłusznie, z wyskoku, rzuciłam się na ogon Krasuli i złapałam z
całych sił. Krasula nie odpuszczała jednak i dalej pruła do
przodu, ciągnąc mnie za sobą jak upierdliwy rzep. Nie muszę chyba
opowiadać, jak wyglądałam po tym jej sponiewieraniu mojej
(przyczepionej) cielesności. Przeciągnęła mnie i po burakach, i
po drodze, i potem, kiedy już łaskawie raczyła skierować swe
kopyta na pastwisko - po trawie. A co gorsza, po swoich (i zapewne
koleżanek z obory), plackach. Wściekłam się nie na żarty, ale
nawet nie tyle na Krasulę, bo to przecież tylko głupie bydle, ale
na Ryśka, za tę jego idiotyczną poradę. Tak że kiedy wreszcie
Krasula dała za wygraną i stanęła w miejscu, i Rysiek ją na
powrót przyszpilał do ziemi, poszłam obrażona przez pastwisko w
kierunku rzeki. Teraz to już podwójnie potrzebowałam wody... i
ochłody.
Kiedy
tak szłam, fukając pod nosem na Ryśka, nagle usłyszałam za sobą
przybierające na sile brzęczenie. Oglądnęłam się natychmiast i
na tle błękitnego nieba zobaczyłam ciemną plamę. W momencie
przypomniały mi się słowa wujka wypowiedziane przy śniadaniu.
Przeraziłam się okropnie i rzuciłam się do ucieczki. Do
szaleńczej ucieczki. Brzęczenie coraz bardziej się wzmagało, a ja
biegłam przez pastwisko już nie w kierunku rzeki, a w kierunku
domu. Tak jakbym podświadomie czuła, że jedynie wujek może mnie
od tych niebezpiecznych pszczół uratować. Gdy już dobiegałam do
końca pastwiska, graniczącego z ogrodem przed domem wujostwa,
stwierdziłam z przerażeniem, że rój jest już prawie nad moją
głową. Widziałam już śmierć w oczach. A może tylko w jednym
oku, bo drugie ciągle nic nie widziało. Na szczęście, to zdrowe
oko zobaczyło coś jeszcze. Otóż zobaczyło ogromną cysternę
przy płocie ogrodu. Długo się nie zastanawiając, rzuciłam się
na tę cysternę jak na ostatnią deskę ratunku, podniosłam klapę
włazu i wskoczyłam do środka, zamykając za sobą czym prędzej
właz. W momencie poczułam przeogromną ulgę. Jednak niedługo było
mi dane się nią rozkoszować, gdyż wnet poczułam straszną gorąc.
Okazało się, że na dnie cysterny było trochę wody, która od
gorących promieni słonecznych nagrzana była okropnie. Myślałam,
że się tam żywcem ugotuję. Nie wiedziałam co mam robić. Wyleźć
na zewnątrz przecież nie mogłam, bo tam też czekała mnie śmierć,
tyle, że innego rodzaju. Wszak brzęczenie pszczół słyszałam
jeszcze głośniej, bo tym razem z pogłosem. Byłam więc pewna, że
te najwredniejsze pod słońcem pszczoły siedzą na cysternie.
Wreszcie nie wytrzymałam gorąca i emocji, i zaczęłam walić z
całych sił w ścianki cysterny. Nie wiem jak długo tak waliłam,
ale najważniejsze, że kiedy byłam już u kresu sił, klapa włazu
się nagle podniosła i zobaczyłam głowę mojego najukochańszego,
najmądrzejszego, najdzielniejszego na świecie wujka... Byłam
uratowana! Żywa, choć ciągle niewiele widząca, i dodatkowo,
bardzo śmierdząca. Ale co tam! Od smrodu uratowały mnie wody
Białej Lądeckiej... i nawet na opuchnięte oko pomogły.
Oto
i rzeka Biała Lądecka, za moimi i kuzyna Ryśka plecami.
HKCz
(10. 05.2011.)