niedziela, 1 kwietnia 2018

Bosonoga wycieczka

Ostatnie dni wakacji aż się proszą, aby je wykorzystać na łonie letniej natury. A jeśli chodzi o wykorzystanie łona natury, to ja pierwsza! Uwielbiam wycieczki, zwłaszcza wędrowne, i im bardziej na dziko, tym lepiej. Prawie codziennie gdzieś wędruję. Czasami Córka robi sobie wolne (ma prywatną agencję, to może) i wyszukuje w Internecie jakieś ciekawe miejsca, w odległości do 100, 150 km od domu, i jazda, jedziemy.

Kilka dni temu pojechaliśmy do Dornstetten na bosonogie wędrowanie do tamtejszego Barfusspark, tzn. do Parku Bosonogich. Park ten powstał 15 lat temu w pobliskim lesie i mieści w sobie cały ciąg przeróżnych przyrządów do ćwiczeń gimnastycznych oraz kilkukilometrową, specjalnie przygotowaną do kuracji nóg ścieżkę. Skoro się więc chce z tej kuracji w pełni skorzystać, trzeba przez cały park zasuwać na bosaka. Łoj, jaka ja byłam zadowolona, bo na bosaka, to ja uwielbiam chodzić. Mam to po mojej babci.
Po półtoragodzinnej jeździe, byliśmy już na miejscu.
 

Ledwie wysypaliśmy się na parkingu z auta, a zobaczyłam 
ten oto obrazek.


Od razu postanowiłam go utrwalić, choć tak do końca, to sama 
nie wiem czemu.

 
Sięgnęłam po mój aparacik fotograficzny i zaczęłam pstrykać. Córka, która z Wnusiami już poszła do przodu, odwróciła się nagle i zawoła w moim kierunku:
- Co, skojarzenia cię naszły?
- A co, nie mogą? Wprawdzie te lwy siedzą, a nie leżą, a ten mały pałacyk to tylko pensjonat, ale popatrz, też w remoncie - zaśmiałam się, pstrykając kolejne zdjątko.
- Ale niech cię ręka boska broni cokolwiek zacząć mówić na temat tego cyrku z krzyżem w tle! - zawołała jeszcze Córka.
- A nie, bądź spokojna, nie będę... Czuję przesyt tym tematem - wydukałam i oderwałam się od lwów.

No i ruszyliśmy do Parku Bosonogich.


Och, jakże cudownie się szło!
 

Kiedy dotarliśmy do parku, pierwszą rzeczą, jaką nam trzeba było zrobić, to oczywiście zdjąć buty i schować na przechowanie do szafek. Jedynie Wnusio zaparł się jak łosioł i butów zdjąć sobie nie dał, twierdząc, że nie lubi jak go w nózi coś gilga. Oj, widać, że nie odziedziczył po babci Halszce zamiłowania do bosonogich wędrówek. Ha, ale za to odziedziczył po mnie coś innego, coś, co nawet moje Dzieci po mnie nie mają: dołek w prawym policzku, kiedy się uśmiecha... i tylko w prawym.
Uśmialiśmy się z uparciucha-Wnusia zdrowo, a potem już radośni i weseli, ruszyliśmy w drogę. Tak jak znaki drogowe... a może raczej ścieżkowe, nakazywały.


Zaczęliśmy od wspinaczki po linach. Wspaniała rzecz, taka wspinaczka. Serio!


Hihihi...! po takim treningu można się załapać na etat majtka
na jakimś żaglowcu.


No to i babcia Halszka chce, a co! A nuż będzie
mogła sobie kiedyś do emerytury majtkowaniem dorobić?


Pardon, za tę pozycję, ale jakoś musiałam się tam wgramolić...
Że co?! A nie, to nie majtki mi się odbijają, to tylko cień lin.

 
Z łatwością weszłam na samą górę, i zajęłam siodełko jeszcze wyżej od Wnusi. No, to egzamin na majtka zaliczony!

Potem było jeszcze wiele różnych atrakcji sportowych, takich jak: skakanie na batutach małych i dużych, na cymbałkach do wygrywania stopami muzyki; przeskakiwanie przez różne przyrządy i wodne przeszkody... i cała masa innych sportowych zabaw, po zaliczeniu których, ruszyliśmy na szlak wodny.


Rany, jaka ta woda lodowata, aż kości wykręca...


Ale nie może być inna, bo to hydroterapia wg metody
Sebastiana Kneippa (XIX w. ksiądz kat. z Bawarii) i
chociaż raz basenik trzeba było obejść.

 
Metodę Kneipapa znam doskonale i od wielu już lat stosuję. Dzięki temu, pozbyłam się częstych bólów głowy. Po prostu polewam głowę zimnym prysznicem. Też każdą kąpiel kończę zimnym prysznicem. Już nawet nie pamiętam, kiedy ostatni raz zażywałam jakąś tabletkę przeciwbólową.

I odwierty w ziemi były w programie...


Można było sobie powiercić... A nuż, do złóż ropy kiedyś się
ktoś dowierci? Mój Wnusio miał taki zamiar.


A potem jazda, przez różne mosty i mosteczki.


Przy okazji trochę akrobatyki... Czemu nie! W tym
Wnusia jest dobra.


Babcia Halszka całkiem spokojnie mostek pokonała...


rozglądała się już za jakąś ławeczką, by się posilić. Oj,
zgłodniała już bardzo. Cała reszta bosonogich wędrowców
nie inaczej. Nawet i obuty wędrowiec meldował napad głodu.


Krótka przerwa na przyścieżkowej ławeczce.


Jedzonko było pyszne... Humory nadal dopisują.

 
Posileni już, ruszyliśmy w dalszą drogę. Zaczął się ciąg ścieżynek wyłożonych różnymi kamyczkami... i nie tylko.

 
Babcia Halszka wchodzi akurat na ścieżynkę posypaną drobniutkim szkłem.


Całkiem fajnie się szło... Szkło nic a nic nie kaleczyło stóp.


Wnusia nie mogła sobie odmówić „zagarnięcia” kilku
drobinek szklanych.


Po Mamie ma talent artystyczny i już ona wie, do czego użyje
tych kolorowych szkiełek.

 
A potem już deptało się po przeróżnych kamyczkach; po żużlu; po trocinach; po bruku drewnianym; a nawet równym krokiem zasuwało się po wysuszonym krowim łajnie. Serio! Na szczęście nic ono nie śmierdziało, ba, było bezzapachowe. Później były już błocka różnego gatunku... i różnej konsystencji.
 

Babcia Halszka wkracza akurat w któreś już tam bajorko...


Och, jakże fajowo się po błocie zasuwa... z poślizgiem.

 
Pomału zbliżaliśmy się do końca Parku Bosonogich. A na koniec znaki ścieżkowe nakazywały nam dać trochę odpocząć stopom i poćwiczyć górne kończyny - poprzez „chodzący zwis”, cokolwiek to oznacza... no ale przynajmniej widać, co oznacza.
 

Córce szło wyśmienicie, aż trzy razy pomaszerowała na rączętach
 tam i z powrotem.


No to babcia Halszka przed Wnusiami gorsza być nie mogła... 
Już się szykowała do startu.
 

Ha, byłam pewna, że dam radę. Zawsze dawałam. No i to przecież ja Córkę w dzieciństwie nauczyłam tego „chodzącego zwisu” na ścieżce zdrowia jeszcze w naszym mieście w Polsce. Podskoczyłam raz, drugi, trzeci... i jakoś nie mogłam drążków dosięgnąć. Pewnie torebka w pasie była zbyt ciężka (rany, a może ja sama?). A ślizgałam się na glinianym podłożu, że łooo matko! Aaa... to pewnie dlatego, że miałam gliną oblepione stopy. 
Nagle za plecami usłyszałam rechot dwóch panów, którzy od jakiegoś już czasu deptali nam po piętach. Panów, mających się ku sobie, że tak powiem. Nietrudno było się domyśleć, gdyż cały czas szli, trzymając się czule za ręce. Nagle jeden z nich się odezwał:
- Co, nie dała Bozia wzrostu?
- Może podsadzić? - dodał drugi, rechocząc jeszcze głośniej.
 

Wkurzyłam się, nie powiem, i zamiast im odpowiedzieć,
podskoczyłam z jeszcze większym wybiciem. 
 


No i niestety, drążki wprawdzie końcami palców dotknęłam, ale 
uchwycić się ich nie zdołałam... i rymnęłam z powrotem na śliskie podłoże.

 
A tym razem rymnęłam tak niefortunnie, że rozjechałam się jak żaba w bajorku. Wnusie w krzyk, Córka w śmiech, a mający się ku sobie panowie - w ryk.
- A chcieliśmy podnieść...! - ryczeli ze śmiechu obaj. - Może teraz jednak da się pani podnieść?!
- A co, naszła panów ochota na babranie się w glinie? - odparowałam i buchnęłam śmiechem, podnosząc się z glinianego błocka. (Dopiero po chwili zaskoczyłam, jak mogło zostać zrozumiane to, co palnęłam).
Z poślizgiem, bo z poślizgiem, ale pozbierałam się i w mig stanęłam na nogi. Wnusie natychmiast doskoczyły do mnie zabłoconej jak czort i objęły w pół. A mający się ku sobie panowie z niepysznymi minami oddali się momentalnie. Tylko moja Córka, nie wiedzieć czemu, ciągle się śmiała i nie mogła przestać. Czyżby znała ten kawał "o pedałach i glinie"? Eeee... chyba nie! Nie dopytywałam się jednak, bo kawał jest rzeczywiście obrzydliwy... i jakoś wstyd mi się zrobiło przed samą sobą.
I to był prawie koniec bosonogiej trasy. Jeszcze tylko dwa przejścia po wyjątkowo szorstkich kamyczkach i byliśmy już na mecie. A na mecie czekała na nas specjalna myjnia. Mogliśmy się bardzo szybko i przyjemnie do porządku doprowadzić. Ja, po tym pikowaniu w błocie szczególnie miałam się z czego do porządku doprowadzać. Ku radości Wnusiów, lałam się wodą na full!
A potem, po tym tęgim zmywaniu, pozostało nam już tylko buty z szafek wyciągnąć i założyć... na jakże wydelikatnione stopy, aksamitne w dotyku, pulsujące zdrowiem i energią.
Po skonsumowaniu ogromnej porcji lodów w przyparkowej kawiarence, szczęśliwi, opuściliśmy Park Bosonogich i ruszyliśmy w stronę parkingu do auta. A tam, czekał na nas - za wycieraczką przedniej szyby - mandacik za parkowanie bez opłaty. Okazało się, że kiedy parkowałyśmy auto, nikt z nas nie zauważył stojącego po środku placu automatu parkingowego, i tym samym, nie uiściliśmy opłaty za parkowanie. Córce na widok mandatu mina zrzedła, ale po chwili się zaśmiała i powiedziała:
- To twoja wina, mamuś, bo gdybyś za lwami nie zaglądała i na moment nie wybyła myślami na Ziemię Polską, to byś mocniej stąpała po Ziemi Niemieckiej i Parkscheinautomat z pewnością byś zauważyła.
- Co prawda, to prawda! - odpowiedziałam zła na siebieże ją zawiodłam, bo ona uważa mnie za tę najbardziej spostrzegawczą.

W końcu pośmiałyśmy się obydwie, bo się okazało, że mandat opiewał jedynie na 5,- €, a sama opłata za parkowanie wynosiła 2,- €... To co to za kara?

 
Ostatnie zdjątko, i rozbawieni, załadowaliśmy
się do auta.


Bey, bey, Parku Bosonogich! Do zobaczenia
znów za rok!
 

HKCz
22.08.2010