Ostatnie
dni wakacji aż się proszą, aby je wykorzystać na łonie letniej
natury. A jeśli chodzi o wykorzystanie łona natury, to ja pierwsza!
Uwielbiam wycieczki, zwłaszcza wędrowne, i im bardziej na dziko,
tym lepiej. Prawie codziennie gdzieś wędruję. Czasami Córka robi
sobie wolne (ma prywatną agencję, to może) i wyszukuje w
Internecie jakieś ciekawe miejsca, w odległości do 100, 150 km od
domu, i jazda, jedziemy.
Kilka
dni temu pojechaliśmy do Dornstetten na bosonogie wędrowanie do
tamtejszego Barfusspark, tzn. do Parku Bosonogich. Park ten powstał
15 lat temu w pobliskim lesie i mieści w sobie cały ciąg
przeróżnych przyrządów do ćwiczeń gimnastycznych oraz
kilkukilometrową, specjalnie przygotowaną do kuracji nóg ścieżkę.
Skoro się więc chce z tej kuracji w pełni skorzystać, trzeba
przez cały park zasuwać na bosaka. Łoj, jaka ja byłam zadowolona,
bo na bosaka, to ja uwielbiam chodzić. Mam to po mojej babci.
Po półtoragodzinnej
jeździe, byliśmy już na miejscu.
Ledwie
wysypaliśmy się na parkingu z auta, a zobaczyłam
ten oto obrazek.
Od
razu postanowiłam go utrwalić, choć tak do końca, to sama
nie
wiem czemu.
Sięgnęłam
po mój aparacik fotograficzny i zaczęłam pstrykać. Córka, która
z Wnusiami już poszła do przodu, odwróciła się nagle i zawoła
w moim kierunku:
- Co,
skojarzenia cię naszły?
- A co,
nie mogą? Wprawdzie te lwy siedzą, a nie leżą, a ten mały
pałacyk to tylko pensjonat, ale popatrz, też w remoncie -
zaśmiałam się, pstrykając kolejne zdjątko.
- Ale
niech cię ręka boska broni cokolwiek zacząć mówić na temat tego
cyrku z krzyżem w tle! - zawołała jeszcze Córka.
- A nie,
bądź spokojna, nie będę... Czuję przesyt tym tematem - wydukałam
i oderwałam się od lwów.
No
i ruszyliśmy do Parku Bosonogich.
Och,
jakże cudownie się szło!
Kiedy
dotarliśmy do parku, pierwszą rzeczą, jaką nam trzeba było
zrobić, to oczywiście zdjąć buty i schować na przechowanie do
szafek. Jedynie Wnusio zaparł się jak łosioł i butów zdjąć
sobie nie dał, twierdząc, że nie lubi jak go w nózi coś gilga.
Oj, widać, że nie odziedziczył po babci Halszce zamiłowania do
bosonogich wędrówek. Ha, ale za to odziedziczył po mnie coś
innego, coś, co nawet moje Dzieci po mnie nie mają: dołek w prawym
policzku, kiedy się uśmiecha... i tylko w prawym.
Uśmialiśmy
się z uparciucha-Wnusia zdrowo, a potem już radośni i weseli,
ruszyliśmy w drogę. Tak jak znaki drogowe... a może raczej
ścieżkowe, nakazywały.
Zaczęliśmy
od wspinaczki po linach. Wspaniała rzecz, taka wspinaczka. Serio!
Hihihi...!
po takim treningu można się załapać na etat majtka
na
jakimś żaglowcu.
No
to i babcia Halszka chce, a co! A nuż będzie
mogła
sobie kiedyś do emerytury majtkowaniem dorobić?
Pardon,
za tę pozycję, ale jakoś musiałam się tam wgramolić...
Że
co?! A nie, to nie majtki mi się odbijają, to tylko cień lin.
Z
łatwością weszłam na samą górę, i zajęłam siodełko jeszcze
wyżej od Wnusi. No, to egzamin na majtka zaliczony!
Potem było jeszcze wiele różnych atrakcji sportowych, takich jak: skakanie na batutach małych i dużych, na cymbałkach do wygrywania stopami muzyki; przeskakiwanie przez różne przyrządy i wodne przeszkody... i cała masa innych sportowych zabaw, po zaliczeniu których, ruszyliśmy na szlak wodny.
Rany,
jaka ta woda lodowata, aż kości wykręca...
Ale
nie może być inna, bo to hydroterapia wg metody
Sebastiana
Kneippa (XIX w. ksiądz
kat. z
Bawarii) i
chociaż
raz basenik trzeba było obejść.
Metodę
Kneipapa znam doskonale i od wielu już lat stosuję. Dzięki temu,
pozbyłam się częstych bólów głowy. Po prostu polewam głowę
zimnym prysznicem. Też każdą kąpiel kończę zimnym prysznicem.
Już nawet nie pamiętam, kiedy ostatni raz zażywałam jakąś
tabletkę przeciwbólową.
I
odwierty w ziemi były w programie...
Można
było sobie powiercić... A nuż, do złóż ropy kiedyś się
ktoś dowierci? Mój Wnusio miał taki zamiar.
A
potem jazda, przez różne mosty i mosteczki.
Przy
okazji trochę akrobatyki... Czemu nie! W tym
Wnusia
jest dobra.
Babcia
Halszka całkiem spokojnie mostek pokonała...
rozglądała
się już za jakąś ławeczką, by się posilić. Oj,
zgłodniała
już bardzo. Cała reszta bosonogich wędrowców
nie
inaczej. Nawet i obuty wędrowiec meldował napad głodu.
Krótka
przerwa na przyścieżkowej ławeczce.
Jedzonko
było pyszne... Humory nadal dopisują.
Posileni
już, ruszyliśmy w dalszą drogę. Zaczął się ciąg ścieżynek
wyłożonych różnymi kamyczkami... i nie tylko.
Babcia
Halszka wchodzi akurat na ścieżynkę posypaną drobniutkim szkłem.
Całkiem
fajnie się szło... Szkło nic a nic nie kaleczyło stóp.
Wnusia
nie mogła sobie odmówić „zagarnięcia” kilku
drobinek
szklanych.
Po
Mamie ma talent artystyczny i już ona wie, do czego użyje
tych kolorowych szkiełek.
A potem
już deptało się po przeróżnych kamyczkach; po żużlu; po
trocinach; po bruku drewnianym; a nawet równym krokiem zasuwało się
po wysuszonym krowim łajnie. Serio! Na szczęście nic ono nie
śmierdziało, ba, było bezzapachowe. Później
były już błocka różnego gatunku... i różnej konsystencji.
Babcia
Halszka wkracza akurat w któreś już tam bajorko...
Och,
jakże fajowo się po błocie zasuwa... z poślizgiem.
Pomału
zbliżaliśmy się do końca Parku Bosonogich. A na koniec znaki
ścieżkowe nakazywały nam dać trochę odpocząć stopom i
poćwiczyć górne kończyny - poprzez „chodzący zwis”,
cokolwiek to oznacza... no ale przynajmniej widać, co oznacza.
Córce
szło wyśmienicie, aż trzy razy pomaszerowała na rączętach
tam i z
powrotem.
No
to babcia Halszka przed Wnusiami gorsza być nie mogła...
Już się
szykowała do startu.
Ha,
byłam pewna, że dam radę. Zawsze dawałam. No i to
przecież ja Córkę w dzieciństwie nauczyłam tego „chodzącego
zwisu” na ścieżce zdrowia jeszcze w naszym mieście w Polsce.
Podskoczyłam raz, drugi, trzeci... i jakoś nie mogłam drążków
dosięgnąć. Pewnie torebka w pasie była zbyt ciężka (rany, a
może ja sama?). A ślizgałam się na glinianym podłożu, że łooo
matko! Aaa... to pewnie dlatego, że miałam gliną oblepione stopy.
Nagle za plecami usłyszałam rechot dwóch panów, którzy od
jakiegoś już czasu deptali nam po piętach. Panów, mających się
ku sobie, że tak powiem. Nietrudno było się domyśleć,
gdyż cały czas szli, trzymając się czule za ręce. Nagle jeden
z nich się odezwał:
- Co,
nie dała Bozia wzrostu?
- Może
podsadzić? - dodał drugi, rechocząc jeszcze głośniej.
Wkurzyłam
się, nie powiem, i zamiast im odpowiedzieć,
podskoczyłam z jeszcze większym wybiciem.
No
i niestety, drążki wprawdzie końcami palców dotknęłam, ale
uchwycić się ich nie zdołałam... i rymnęłam z powrotem na
śliskie podłoże.
A tym
razem rymnęłam tak niefortunnie, że rozjechałam się jak żaba w
bajorku. Wnusie w krzyk, Córka w śmiech, a mający się ku sobie
panowie - w ryk.
- A
chcieliśmy podnieść...! - ryczeli ze śmiechu obaj. - Może teraz
jednak da się pani podnieść?!
- A co,
naszła panów ochota na babranie się w glinie? - odparowałam i
buchnęłam śmiechem, podnosząc się z glinianego błocka. (Dopiero po
chwili zaskoczyłam, jak mogło zostać zrozumiane to, co palnęłam).
Z
poślizgiem, bo z poślizgiem, ale pozbierałam się i w mig stanęłam
na nogi. Wnusie natychmiast doskoczyły do mnie zabłoconej jak czort i objęły w
pół. A mający się ku sobie panowie z niepysznymi minami oddali
się momentalnie. Tylko moja Córka, nie wiedzieć czemu, ciągle się
śmiała i nie mogła przestać. Czyżby
znała ten kawał "o pedałach i glinie"? Eeee... chyba
nie! Nie dopytywałam się jednak, bo kawał jest rzeczywiście
obrzydliwy... i
jakoś wstyd mi się zrobiło przed samą sobą.
I to był
prawie koniec bosonogiej trasy. Jeszcze tylko dwa przejścia po
wyjątkowo szorstkich kamyczkach i byliśmy już na mecie. A na
mecie czekała na nas specjalna myjnia. Mogliśmy się bardzo szybko
i przyjemnie do porządku doprowadzić.
Ja, po tym pikowaniu w błocie szczególnie miałam się z czego do
porządku doprowadzać. Ku radości Wnusiów, lałam się wodą na
full!
A potem,
po tym tęgim zmywaniu, pozostało nam już tylko buty z szafek
wyciągnąć i założyć... na jakże wydelikatnione stopy, aksamitne w dotyku, pulsujące zdrowiem i energią.
Po
skonsumowaniu ogromnej porcji lodów w przyparkowej kawiarence,
szczęśliwi, opuściliśmy Park Bosonogich i ruszyliśmy w stronę
parkingu do auta. A tam, czekał na nas - za wycieraczką przedniej
szyby - mandacik za parkowanie bez opłaty. Okazało się, że kiedy
parkowałyśmy auto, nikt z nas nie zauważył stojącego po
środku placu automatu parkingowego, i tym
samym, nie uiściliśmy opłaty za parkowanie. Córce na widok
mandatu mina zrzedła, ale po chwili się zaśmiała i
powiedziała:
- To
twoja wina, mamuś, bo gdybyś za lwami nie zaglądała i na moment nie
wybyła myślami na Ziemię Polską, to byś mocniej stąpała po
Ziemi Niemieckiej i Parkscheinautomat z pewnością byś zauważyła.
- Co
prawda, to prawda! - odpowiedziałam zła na siebie, że ją
zawiodłam, bo ona uważa mnie za tę najbardziej spostrzegawczą.
W końcu
pośmiałyśmy się obydwie, bo się okazało, że mandat opiewał
jedynie na 5,- €, a sama opłata za parkowanie wynosiła 2,- €... To co to za kara?
Ostatnie
zdjątko, i rozbawieni, załadowaliśmy
się
do auta.
Bey,
bey, Parku Bosonogich! Do zobaczenia
znów
za rok!
HKCz
22.08.2010