O
tak, wiele prawdy jest w tym przysłowiu. Nie, nie sądzę tak tylko
wg siebie, jako matki, i moich własnych dzieci. Jestem bacznym
obserwatorem życia. A że już dość długo żyję na tym świecie,
naobserwowałam się już sporo. Wystarczająco, by wyrobić sobie
własne zdanie na ten temat.
Dlaczego naszło mnie na takie refleksje? Ano naszło
mnie dlatego, że ostatnio poodwiedzałam sobie fora społecznościowe
o tematyce rodzinnej. I muszę przyznać, że byłam zszokowana
wypowiedziami niektórych matek na temat swoich dzieci. Nawet tu, na
blogowisku, sporo jest takich matek, które mnie szokują tym co o
sobie i swoich dzieciach piszą.
Trudno
jest mi zrozumieć takie matki, które skarżą się na swoje dzieci,
że je krzywdzą, że są złe, że są nieudacznikami, arogantami,
czy nawet brutalami... niektóre narkomanami, albo alkoholikami. A
już zwłaszcza, trudno mi zrozumieć te matki, które robią to
publicznie. Chcą w ludziach wzbudzić współczucie? A przecież to
ich porażka. Porażka, której powinny się wstydzić. Bo też w
głównej mierze, to one ponoszą winę za to, że ich dzieci są
takie a nie inne. Z pewnością zbyt mało uwagi poświęcały swoim
dzieciom w ich dzieciństwie. Prawdziwe matki nie szukają
współczucia dla siebie, szukają ratunku dla własnego dziecka. Za
wszelką cenę dążą do tego, aby ich dziecko było dobrym
człowiekiem.
Wiem,
że w życiu niczego nie można uogólniać, podobnie i w tym
przypadku, ponieważ zdarza się czasami, że i w dobrych rodzinach
trafi się jakiś wyrodek. Uważam jednak, że są to wyjątki. Jeśli
dziecko wyniesie dobre wzorce z domu rodzinnego, to nawet żeby się
gdzieś po drodze w okresie dojrzewania - poza domem - zatraciło, to
te pozytywne wzorce wyniesione z domu, nie dopuszczą, aby zatraciło
się na zawsze. A kiedy już do tego dojdzie, że w swoim środowisku
zabrnie w ślepy zaułek, to od tego są rodzice, a zawłaszcza
matki, aby pomóc własnemu dziecku się z niego wydostać.
Problemy związane z wkraczaniem dzieci w okres
dojrzewania, jak już, z pewnością częściej bywają z synami,
aniżeli z córkami. Wiem, co mówię, bo sama mam i syna i córkę.
Pamiętam doskonale, jakie mieliśmy z synem problemy do pokonania, w
momencie, kiedy opuściliśmy (z ogromnym bólem serca - mimo
wszystko) do cna wybiedzoną, komunistyczną Polskę. Tu, w
Niemczech, wszystko było... i wszystko można było. Jednak początki
aklimatyzacji, dla nas, Polaków, były straszne. Pod każdym
względem. A już zwłaszcza dla takich dorastających chłopaczków,
którzy znaleźli się w środowisku nowych, różnych nacji
rówieśników - nie zawsze poprawnych moralnie. Widząc to wszystko,
nieraz byłam przerażona i bałam się o syna. Nigdy go jednak nie
pozostawiałam samemu sobie. Zawsze przy nim byłam. Przynajmniej
duchem. Zawsze trzymałam rękę na pulsie. I kiedy tylko się
potknął, delikatnie pomagałam mu się wyprostować, Kiedy upadł,
pomagałam mu się podnieść. Bo i upadki kilka razy się zdarzyły.
Mimo wszystko wierzyłam, że syn wyjdzie z każdej opresji, że
zasady wyniesione z domu, i jego rozsądek, zwyciężą. Nie
bazowałam jednak jedynie na wierze, działałam. Wiedziałam co mam
robić. I robiłam. No i...? No i przezwyciężyliśmy wszystko.
Razem.
Dziś,
kiedy z synem wspominamy tamte czasy, śmiejemy się. Dziś już
możemy. Syn zawsze podkreśla, że nawet w najgorszych dla niego
momentach, wiedział, że nic złego nie zrobi, i że nic mu nie
grozi, gdyż nieustannie czuł moje opiekuńcze skrzydła nad sobą...
i za to jest mi wdzięczny.
Swoje
dzieci kocham nad życie. Jestem pewna, że w każdej chwili, bez
najmniejszego nawet zastanowienia, w ogień bym za nimi skoczyła.
Dosłownie i w przenośni. Ciągle utrzymujemy z sobą bliski
kontakt, choć już od wielu lat mają swoje rodzinki i mieszkają w
swoich własnych domach. Do dziś nie szczędzimy sobie słów:
„kocham cię".
Nie
umiem sobie wręcz wyobrazić, żeby moje dzieci mogły być złymi
ludźmi. Nie umiem sobie wyobrazić, aby moje dzieci mogły mnie
krzywdzić i być przeciwko mnie. Nie umiem sobie wyobrazić, żebym
ja mogła skrzywdzić moje dzieci. Nawet słowem. A co dopiero mówić
o nich źle wobec innych ludzi. Jestem pewna, że gdyby im się
przytrafiło coś głupiego w życiu zrobić, a nawet złego, bardzo
złego, zawsze byłabym z nimi. Nigdy bym je same z ich problemami
nie zostawiła. Wszystko jedno, jakiego gatunku byłyby to problemy.
A już zwłaszcza w chorobie, nawet gdyby to była choroba związana
z uzależnieniem od jakiś używek. Jestem pewna, że wtedy, tym
bardziej bym o nie walczyła. Walczyłabym bez wytchnienia, aby jak
najszybciej wyprostować ich skrzywiony życiowy kręgosłup... i
postawić je na nogi.
Nie
pozwalam też nikomu krzywdzić moje dzieci. Zawsze stoję za nimi
murem. Na dobre i złe. Nigdy je nie krytykuję. Nie naciskam ze
swoimi racjami. Radzę, owszem. Podpowiadam. Ale decyzja zawsze
należy do nich.
Nigdy
też nie zdarza mi się coś złego powiedzieć jednemu dziecku o
drugim. Czasami nawet coś dodam, upiększę, aby tylko nie
dochodziło między nimi do jakiś nieporozumień, czy też obopólnej
niechęci, albo obojętności. Ot, taka to moja matczyna dyplomacja.
Trzymają się więc te moje kochane dzieciska razem, i pomagają
sobie nawzajem. W każdej sytuacji. W każdej sytuacji mogą na
siebie liczyć. Ich małżonkowie bardzo cenią w nich te cechy. Tym
bardziej, że są stąd. A w Niemczech, tak bliskie kontakty
rodzinne, nie za bardzo są popularne. Co nie oznacza, że nie są
cenione. Są, i to bardzo.
Tak,
uważam, iż wiele jest prawdy w tym przysłowiu, który użyłam do
zatytułowania swojego wpisu. Jest też i inne jednoznaczne
przysłowie: „Jaka mać, taka nać", albo też: „Niedaleko
pada jabłko od jabłoni". Zresztą, nie ja to wymyśliłam. W
końcu wiadomym jest, że przysłowia są mądrością narodów.
Powstawały przez obserwację życia. Tworzyły je pokolenia przez
wiele lat, i prawda w nich zawarta - jest ponadczasowa.
Przyznam szczerze, że w przypadku mojej Rodzinki,
powyższe przysłowia się w dużej mierze sprawdziły. Dlatego,
jestem bardzo szczęśliwa. No bo jakże mi nie być szczęśliwą,
skoro widzę, że i dla moich dzieci szczęśliwe życie rodzinne -
jest wartością nadrzędną? A dla matki przecież nie ma większego
szczęścia, ponad szczęście dzieci.
HKCz
26.08.2010