To, co działo się ze mną
i wokół mnie w ostatnim czasie, może być niezłym materiałem na
scenariusz do filmu fabularnego z gatunku: thriller psychologiczny.
Tak myślę.
Przeżyłam potworne chwile, a moje Dzieci ze mną. A
zaczęło się od tego, że od paru miesięcy dokuczała mi noga w
udzie. Trochę ją przeforsowałam, biegając z bagażami po schodach
przy przeprowadzce Córki do jej nowego, 3 piętrowego domu. Nie był
to taki ból, którego znieść bym nie mogła, ot, takie mdłe
pobolewanie. Zwłaszcza, kiedy stawałam po dłuższym siedzeniu. Ale
kiedy stałam, albo biegałam, nie bolało. Córka jednak ciągle
mnie nakłaniała, abym poszła do lekarza. No to wreszcie, 3
tygodnie temu, poszłam. Ale poszłam do mojego znajomego lekarza z
Polski. Lekarz zrobił mi USG nogi, i powiedział, że nic tu złego
nie widzi, ale na wszelki wypadek da mi skierowanie na tomografię
komputerową. Przy okazji, przejechał mi sonografem też i po
brzuchu... i nagle zamilkł. Sprawdzał i sprawdzał. Mamrotał coś
pod nosem, i kiedy go wreszcie zagadnęłam czy coś tam znalazł,
powiedział smętnym głosem:
- Niestety tak. Coś jest na pani wątrobie, coś o
wielkości 2,31 cm i wygląda mi to na cystę.
Zamarłam. A on odjechał fotelem od aparatu USG i
pojechał do biurka. Przy biurku zaglądnął do komputera, aby
sprawdzić, kiedy ostatni raz robił mi USG jamy brzusznej. Okazało
się, że przed 4 laty.
- Ale wtedy nic nie znalazłem - odezwał się znów
jakoś takim dziwnym głosem. - No tak, może dlatego, że wtedy
miałem jeszcze stary aparat i nie tak dokładny... Może więc
dlatego nic wtedy nie stwierdziłem.
Po chwili wrócił z powrotem do mnie i aparatu USG, i
wydrukował zdjęcie mojej wątroby.
Oto
to zdjęcie z rzekomą cystą o wielkości 2,31 cm.
Doktor przyglądał się zdjęciu wnikliwie, wreszcie
powiedział:
- Dziwne, ale mi to wygląda na tasiemca. Wyraźnie
widzę tu główkę.
- Rany boskie... - jęknęłam.
- No właśnie... Bo skąd u pani tasiemiec? - Doktor
podrapał się po głowie. - Ja sam w swojej praktyce jeszcze nigdy
się z takim przypadkiem nie spotkałem. Na studiach, owszem, uczyłem
się o tasiemcu, pamiętam nawet jego wygląd z książki, ale potem
nigdy styczności z tym świństwem nie miałem... Nie, to
niemożliwe. Pani i tasiemiec? Przecież to rzadko komu się zdarza.
Dziwne!
- No to jak dziwne, to u mnie możliwe... - wysapałam
wystraszona. - Tak mam, że same dziwne rzeczy mi się w życiu
przytrafiają. A muszę się przyznać panu, że ja zawsze, kiedy
biegam letnią porą po lesie, jem poziomki, borówki, maliny... a
mówi się, że lisy... Rany! Chyba zwymiotuję!
- Proszę się uspokoić - powiedział doktor. - To może
być jednak zwykła cysta. A taka cysta nie jest niebezpieczna. I w
ogóle nie trzeba jej leczyć. Żeby się jednak upewnić, również
i z tym skieruję panią na tomografię komputerową, a także na
rezonans magnetyczny.
I tak się stało. Zaopatrzona w skierowanie i zdjęcie
USG, po drodze do domu, wstąpiłam od razu do Poradni Radiologii i
Medycyny Nuklearnej, gdzie ustalono mi termin badania na 30 września.
Będąc już w domu, natychmiast „odpaliłam” komputer i
pogrzebałam w Internecie. Chciałam się upewnić, czy doktor nie
pocieszał mnie bezpodstawnie. No i doczytałam się, że cysty na
wątrobie, to rzecz wrodzona i nie są szkodliwe. O tasiemcu
natomiast, usilnie starałam się zapomnieć... Bo przeczytałam, że
to świństwo jest tak samo groźne jak rak, i leczone jest nawet
chemioterapią, a przy jego uszkodzeniu mechanicznym, dochodzi do
szoku alergicznego i do natychmiastowej śmierci... Rany, zapomnieć!
Zapomnieć!!!
Zupełnie spokojna, 30 września zgłosiłam się na
tomografię i rezonans magnetyczny. Kiedy po badaniach na dwóch
maszyneriach chciałam już iść do domu, doktor nagle mnie
zatrzymał i poprosił, abym jeszcze przeszła do drugiego
pomieszczenia. No to przeszłam. A tam, dowiedziałam się od niego,
że z moją nogą nie jest tak źle, że to tylko zapalanie ścięgna.
Zaś co do wątroby, chwilę się zastanawiał, i wreszcie zapytał:
- Czy pani lekarz domowy stwierdził już, że jest to
tasiemiec, czy tylko podejrzewa?
- Nie, tylko podejrzewa... - odpowiedziałam
wystraszona. - Mówił, że tak jakby główkę widział. A że ja
zawsze biegam po lesie...
- Od biegania po lesie jeszcze nikt tasiemcem się nie
zaraził - lekarz wszedł mi w słowo.
- Od biegania pewnie nie - dodałam. - Ale ja letnią
porą zawsze jem leśne owoce.
- To proszę się położyć, zrobię pani jeszcze USG -
odrzekł lekarz. - Bo mi to też bardzo dziwnie wygląda.
Położyłam się, a lekarz sonografem jeździł mi po
brzuchu we wszystkich kierunkach. Długo milczał. Trochę mnie
zaniepokoiło to jego milczenie, więc spytałam:
- Czy coś nie tak z tą moją cystą?
- Muszę raz jeszcze przeglądnąć wszystkie wyniki
badań i nazajutrz prześlę faxem do pani lekarza domowego diagnozę
- odpowiedział radiolog.
Na drugi dzień, od rana, wydzwaniałam do mojego
domowego lekarza by się dowiedzieć, czy diagnoza już dotarła.
Niestety nie. Po południu zaś zadzwoniła do mnie pielęgniarka z
Przygodni Radiologicznej i powiedziała, że doktor radiolog prosi
mnie, żebym raz jeszcze, 6 października, przyszła na badanie
tomograficzne, gdyż on chce mi zrobić jeszcze kilka ujęć tego
czegoś na mojej wątrobie. Nie powiem, żebym się tą wiadomością
ucieszyła, ba, wręcz się nią zaniepokoiłam. No ale nic, jakoś
musiałam te parę dni wytrzymać. Dzieci podtrzymywały mnie na
duchu, i jakoś, w miarę spokojnie, czekałam na termin kolejnego
badania.
W dniu terminu, z sercem na ramieniu, i z igłami w
żyłach, poprzez które pompowano mi kontrast, wjeżdżałam do
tunelu tomografu. Nie jest to przyjemne badanie, ale co mi tam, nie
takie rzeczy się przeżywało. Najważniejsze, aby wyniki były
dobre. Po badaniach, doktor powiedział mi, że nazajutrz już na
pewno prześle diagnozę do mojego lekarza domowego.
Następnego dnia, kiedy już miałam dzwonić do mojego
lekarza domowego, nagle zadzwonił telefon i w słuchawce usłyszałam
znów ten sam głos pielęgniarki z Przychodni Radiologicznej, która
ponownie w imieniu doktora prosiła mnie o przybycie do przychodni,
ale tym razem natychmiast. Rany, myślałam, że mi serce gardłem
wyskoczy.
- Co jest? - pomyślałam. - Czy z moją wątrobą
rzeczywiście jest coś nie tak?
Była u mnie akurat Wnuczka, pojechałam więc razem z
nią. Kochane dziecko, siedziało grzecznie w poczekalni i przez cały
czas trzymało za mnie
kciuki.
A kiedy wchodziłam do pomieszczenia z tomografem, zawołała za mną:
- Babciu nie martw się, wszystko będzie dobrze. Ty nie
możesz przecież teraz
umrzeć,
bo ja ciebie tak bardzo kocham... i ty musisz jeszcze moje dzieci
bawić.
Kiedy po badaniach podeszłam do Wnuczki, biedulka
ciągle trzymała zaciśnięte kciuki. Zaraz za mną wyszedł też i
doktor. Jakoś tak dziwnie się do nas uśmiechnął i powiedział,
że jeszcze dzisiaj prześle wyniki do mojego lekarza domowego.
- No wreszcie! - zaśmiałam się i powiedziałam do
Wnusi: - Tak mnie pan doktor napromieniował, że w końcu będę
świecić jak żarówka.
Po powrocie do domu zadzwoniłam zaraz do mojego
domowego lekarza i umówiłam się na wieczorną wizytę. Chciałam
jak najszybciej poznać diagnozę. Nie potrafię żyć w niepewności.
O godzinie 18-tej byłam już w przychodni. Lekarz
przywitał mnie z jakąś taką smutną miną. Zmroziło mnie. I
jeszcze zanim usiadłam, poprosiłam, aby mi powiedział całą
prawdę, bo owijania w bawełnę nie znoszę. No i niestety, prawda
była druzgocząca.
- Nowotwór wątroby... - powiedział smutno. - Wykazuje
to tomografia komputerowa i rezonans magnetyczny.
- I co dalej? - wydukałam po chwili, czując jak mi
dreszcze falami raz po raz przelatują po całym ciele.
- Proszę się nie załamywać - odrzekł doktor,
patrząc ponad moją głową. - Skieruję panią do szpitala na
biopsję, a ta już w 100% określi rodzaj nowotworu i stopień
zaawansowania, i na tej podstawie, określi się sposób leczenia.
Proszę być dobrej myśli, bo to z pewnością jest nowotwór
niezłośliwy. Znajdę pani najlepszego specjalistę. Najlepiej niech
pani jeszcze dziś pojedzie do szpitala i zrobi termin na biopsję.
Im szybciej, tym lepiej.
Jeszcze chwilę porozmawialiśmy, i na drżących
nogach, opuściłam gabinet lekarski. Czułam się jak człowiek,
który dostał akurat wyrok śmierci. Jadąc w kierunku domu, myśli
latały mi po głowie jak szalone. Nie mogłam wprost uwierzyć w to,
co usłyszałam. Jak to możliwe, żeby to akurat mnie się
przytrafiło?! Tej, która tak bardzo pozytywnie nastawiona jest do
życia, i tak bardzo uważa na zdrowie. Przecież całe życie
uprawiałam jakieś sporty. Od 30 ponad lat sama uprawiam i jem
kiełki. Mięso jem bardzo rzadko. Jak już to drób i ryby. Wędlin
w ogóle nie kupuję... I rak wątroby? Skąd?!!! Rany, to
niemożliwe!!! Przecież u mnie w rodzinie ani ze strony matki, ani
ze strony ojca, nikt nigdy na raka nie chorował. Jeśli to prawda,
to wszystkie moje zasady wezmą w łeb. Co to za życie, skoro tak w
nim jest?!
Prosto od lekarza pojechałam do Syna. Córki w domu nie
było. Była na przyjęciu urodzinowym u teścia. Syn sam był
przerażony, ale pocieszał mnie jak mógł. Nagle zadzwoniła Córka,
wystraszona, że dzwoni co chwilę do mnie do domu i mnie nie ma.
Wiedziała, że miałam iść do lekarza po wyniki. Powiedziałam
jej, że muszę iść do szpitala. Krzyknęła tylko drżącym
głosem, że już wyjeżdża od teściów, i że jedzie ze mną do
szpitala. Syn moim autem zawiózł mnie do domu i u mnie czekaliśmy
na Córkę. Po kwadransie już była. Pojechaliśmy natychmiast do
szpitala. W szpitalu od razu zrobili mi główne badania i kiedy
przyszła lekarka z oddziału internistycznego, powiedziała, że do
biopsji tak szybko nie dojdzie, że najpierw muszą ściągnąć
wszystkie badania z tomografii komputerowej i rezonansu
magnetycznego, bo sama diagnoza na piśmie im nie wystarcza. No to
zdecydowałam nie zostawać w szpitalu, a wracać do domu. Była już
22:00 godzina. Córka chciała, abym jechała do niej. Uparłam się,
że chcę do swojego domu. Zabrała mi wtedy wszystkie papiery, jakie
miałam od lekarzy, i pojechała do siebie. Zostałam sama w domu. Po
chwili zadzwonił już Syn. Cały czas siedział w Internecie i
szukał informacji na wiadomy temat. Córka wraz z Zięciem, z
drugiej strony. Rozmawialiśmy w trójkę jeszcze dość długo i
przez telefon i przez Skypa. Dzieci uspokajały mnie jak mogły, ale
czułam w ich głosie strach. Córka momentami nie wytrzymywała i
płakała. Wtedy ja ją uspokajałam. Po północy rozłączyliśmy
się, ale zanim się rozłączyliśmy, Córka i Zięć ustalili plan
działania na następny dzień. Powiedzieli, że zaraz z rana ruszają
do wszystkich lekarzy, aby jak najszybciej przyśpieszyć czas
oczekiwania na biopsję.
Wycieńczona i zdruzgotana, położyłam się spać.
Nawet usnęłam dość szybko, bo wmówiłam sobie, że to nieprawda.
Niestety o 3:00 godzinie coś mnie wyrwało ze snu, i nie mogłam już
usnąć. Wszystko mi się przypomniało.
- Chryste...! Jednak to się dzieje naprawdę! -
wrzeszczała moja dusza.
Wyszłam z łóżka, i załamana, poczłapałam do
pokoju biurowego. Odpaliłam komputer i po chwili siedziałam już w
Internecie, wczytując się w polskie strony medyczne na temat tego
parszystwa. Córka zabrała mi wszystkie papiery, nie mogłam sobie
przypomnieć jak to się po niemiecku nazywa. Zaglądnęłam do
torebki z nadzieją, że coś tam jeszcze znajdę. Znalazłam. Akurat
mały druczek skierowania do szpitala na biopsję, na którym mój
domowy lekarz napisał: - „Verdacht: Leberkarzinom”. Sprawdziłam
w słowniczku... i miękko mi się zrobiło... bo to oznaczało: -
„Podejrzenie: złośliwy nowotwór wątroby”.
- Chryste, a więc jednak złośliwy!!! - krzyknęłam
sama do siebie. - Dlatego Córka płakała. Do rana już tylko
leżałam, nie mogłam usnąć.
Rano, ledwie minęła godzina 9-ta, zadzwoniła Córka,
mówiąc, że Zięć już rozmawiał z ordynatorem interny z naszego
szpitala i ten mu poradził co dalej robić, aby jak najszybciej
samemu ściągnąć wszystkie zrobione już badania, i jakie zrobić
jeszcze w Przychodni Internistycznej. W międzyczasie, Zięć, jakimś
tylko sobie znanym sposobem, załatwił mi już na 29 października
najlepszą klinikę onkologiczną w naszym województwie. Potem wraz
z moją Córką pojechał do mojego lekarza domowego po skierowanie
do internisty. Kiedy tam przyjechali, okazało się, że mój lekarz
już sam od siebie rozmawiał ze znajomym internistą i wszystko
załatwił. Pojechali więc do Przychodni Internistycznej. Było już
po godzinach przyjęć, ale pan doktor specjalnie na nich czekał.
Przeglądnął wszystkie papiery jakie mieli w mojej sprawie, i
powiedział, że nie ma co robić mi dalszych badań, najlepiej
zrobić od razu biopsję i zadzwonił do swojego znajomego, który
jest ordynatorem Oddziału Internistycznego w szpitalu klinicznym,
ale w innym mieście. Zrobił mi tam termin na wtorek 12
października, na godzinę 10-tą. Widząc moją Córkę płaczącą,
co rusz ją pocieszał. Mówił, że to jeszcze nie wyrok, że
jeszcze wszystko może być dobrze. Tak podbudowani, po drodze
wstąpili tylko jeszcze do Przygodni Radiologicznej po CD z
przebiegiem moich badań, o przygotowanie którego już wcześniej
poprosił telefonicznie lekarz internista, i przyjechali do mnie. Z
szerokim uśmiechem wpadli do środka. Och, jakże mnie to ucieszyło.
Przez ułamek sekundy pomyślałam nawet, że to wszystko było tylko
złym snem. Niestety! Ale ucieszyło mnie bardzo, że nie muszę
długo czekać na kolejne terminy. Czekanie z taką świadomością
jest zabójcze.
Potem, w ciągu dnia, Dzieci co chwilę dzwoniły, albo
wpadały do mnie. Raz Syn, raz Córka. Synowa też przyszła mnie
pocieszyć i wyciskać. Starałam się trzymać. Siłę ciągnęłam
chyba nawet i z pięt. Za wszelką cenę nie chciałam się rozkleić.
Nie chciałam pokazać przed Dziećmi, że się załamuję.
Mijał dzień. Ciągle byłam z Dziećmi w kontakcie.
Postanowiłam już do Internetu nie zaglądać, żeby się całkowicie
nie zdołować. Martwiłam się tylko moją staruszką Mamą. Bałam
się, że może do mnie zadzwonić, a bardzo nie chciałam jej
martwić. Przed położeniem się spać, napisałam zdawkowego
e-maila do mojej Bratowej i Siostrzenicy (mojej chrześnicy). Byłam
pewna, że one już będą wiedziały co zrobić.
W nocy niestety znów się obudziłam. Kiedy do mnie
dotarło, że to wszystko nie jest snem, wstałam cała rozdygotana i
poszłam do kuchni. W kuchni biłam się z myślami. No nie mogłam
wręcz pojąć, jakim cudem to mi się mogło przytrafić. Przecież
do tej pory czułam się świetnie. Byłam zdrowa jak rydz. No tak,
ponoć rak nie boli... Chryste! Wreszcie nie wytrzymałam i na głos
przeklęłam:
- K...wa mać, ja wam dam raka! Ja i rak?! A gówno
prawda!!! - i nagle poczułam ulgę. Położyłam się z powrotem do
łóżka. Usnęłam od razu. Do rana spałam jak niemowlę.
Rano wyskoczyłam z łóżka, i pierwsze co zrobiłam,
pojechałam na swoją ukochaną górę „Olimp” i pobiegałam po
lesie. Spociłam się jak szczur. Poczułam się wyzwolona. No,
przynajmniej na jakiś czas. Wróciłam do domu i zabrałam się za
porządki. Zrobiłam generalne sprzątanie. Wyprałam wszystko, co
tylko przyszło mi na myśl. Potem się wykąpałam, i zrobiłam
sobie pedicure i manicure. Pod wieczór byłam gotowa ze wszystkim. W
międzyczasie Dzieci do mnie po parę razy przyjeżdżały, albo
dzwoniły. Były zadowolone, że się trzymam. Ja też byłam
zadowolona, że udaje mi się przed nimi nie pokazywać swojego lęku
i słabości... Bo też zawsze starałam się być silna wobec nich.
Musiałam. Miały tylko mnie.
- Rany, i co to będzie? - znów zaczęły mnie lęki
nachodzić, tym bardziej, że nie miałam już co robić, czym ręce
zająć. Wszystko zrobiłam. Myśli jak szalone znów zaczęły
krążyć mi po głowie. - Przecież nie mogę im teraz tyle kłopotów
swoją osobą narobić... Przecież tyle chciałam im jeszcze pomóc.
Z myśli wyrwała mnie Córka, która wpadła z dwoma
ciężkimi torbami zakupów. W jednej przyniosła jedzenie, wszystko
„bio”, a w drugiej pełno
pięknych
ciuchów i 3 bawełniane szale, jakie lubię. Kochana
moja Córcia, chciała mi zrobić przyjemność i pewnie majątek
wydała na to wszystko. Chciała
mnie też zabrać do siebie. Prosiła mnie, abym chociaż spała u
nich. Ja jednak nie chciałam. Chciałam w samotności uporać się
ze swoimi myślami. Wtedy Córka wpadła na pomysł, aby nazajutrz, w
niedzielę, pojechać na wycieczkę po Schwarzwaldzie. Chciała,
ażebym nie siedziała w domu i nie zamartwiała się.
No to pojechaliśmy. Już samego rana. W poniższym
wpisie pt. "Niedzielna wędrówka po Schwarzwaldzie" (<kliknij
jak masz ochotę) opisuję
właśnie tę wycieczkę.
Wycieczka
była wspaniała. Pogoda dopisała. Wszyscy staraliśmy się omijać
ten tragiczny dla nas temat, ale było czuć, że każdy z nas o tym
myśli. Nawet mój 4-letni Wnusio coś wyczuwał, bo spytał mnie
nagle:
-
Babciu, a dlaczego ty dzisiaj tak mało mówisz?
Z
wycieczki wróciliśmy późnym wieczorem. Znów wolałam spać u
siebie. Zanim położyłam
się, włączyłam na chwilę komputer. Zobaczyłam, że dostałam z
Polski e-maila od Bratowej i Brata. Przeczytałam ze łzami w oczach.
Oto jego fragment:
„Do nas
i tak to nie dociera, kogo jak kogo, ale Ciebie nie może coś
takiego spotkać, przecież jesteś przykładem człowieka o
niesamowicie pozytywnej energii, nie wspomnę już o Twoim zdrowym
trybie życia. Tobie nie może się coś takiego przytrafić,
wierzymy w to głęboko i trzymamy mocno kciuki za Ciebie...”
Nie
powiem, podbudowały mnie te słowa nieco. Położyłam się do łóżka
spokojniejsza. W nocy po parę razy budziłam się z lękiem, i kiedy
docierało do mnie, że „to” dzieje się naprawdę, długo nie
mogłam usnąć. Dopiero gdy usilnie zaczęłam sobie wmawiać, że
się nie poddam, że będę walczyć... dla moich Dzieci, dla moich
Wnuczków... dla siebie samej, w końcu usypiałam.
W
poniedziałek, dzień przed biopsją, to już nawet za bardzo nie
pamiętam co robiłam. Przeżyłam go jak w letargu. Czekanie.
Odliczanie ostatnich godzin do biopsji. W międzyczasie rozmawiałam
na Skypa z Siostrą z Polski i z Siostrzenicą. Pocieszały mnie.
Mówiły, że myślami będą ze mną w czasie biopsji. Parę razy
też i Dzieci u mnie były. Omawialiśmy dokładnie nasz wspólny
wyjazd do szpitala. Zięć miał zostać z dzieciaczkami, a my
postanowiliśmy wyjechać już o godz. 8:30, bo do szpitala mieliśmy
ponad 20 km, i przed biopsją, mieli mi zrobić jeszcze jakieś
dodatkowe badania.
Było mi
już wszystko jedno. Czułam się jak, nie przymierzając, zwierz
prowadzony na rzeź. Pragnęłam jak najszybciej mieć to już za
sobą. W nocy nawet dość dobrze spałam. Szłam do łóżka z
poczuciem rezygnacji, ale zanim usnęłam, trochę powalczyłam ze
sobą. No bo jakże to tak? Skoro mam w sobie aż tyle pozytywnej
energii, jak mówią inni, to muszę ją i dla siebie wykorzystać.
Udało się... no, choć na tyle, że nagle zaczęłam sobie
wyobrażać, że to „coś” na mojej wątrobie jest nieszkodliwe,
i że do biopsji nawet nie dojdzie. Ta myśl była tak silna, i tak
dziwnie wiarygodna, że usnęłam zupełnie spokojna... i przespałam
calusieńką noc. Rano budzik musiał mnie budzić. Obudzona, nadal
czułam się spokojna. Też i do wyjazdu szykowałam się spokojna.
Nie mogłam nic jeść. Musiałam być na czczo. To jeszcze nie było
takie złe, bo też ja nigdy tak wcześnie nie jem. Najgorsze było
to, że nawet łyczka wody mineralnej nie mogłam zrobić.
Przyszedł
czas wyjazdu. Córka i Syn punktualnie o godz. 8:30 byli już pod
moim domem. Całą drogę dużo rozmawialiśmy. Córka powtarzała,
że wszystko będzie dobrze, a Syn, że żadnej innej myśli od
początku do siebie nie dopuszcza... i basta! Słuchaliśmy też
muzyki naszego ulubionego łódzkiego zespołu rockowego Coma...
Hihihi! momentami łącznie z masażem pleców, bo jak Syn przepuścił
ją przez te swoje potężne basy w aucie, to wszystko drżało.
Zwłaszcza fotele.
Po 9-tej
byliśmy już w szpitalu. Najpierw zrobili mi badanie krwi na
krzepliwość, a potem kazali przejść na Oddział Internistyczny i
czekać na ordynatora. Mieliśmy jeszcze trochę czasu, poszliśmy
więc na spacer dookoła szpitala. O 10-tej byliśmy już pod
drzwiami gabinetu zabiegowego. Co rusz do gabinetu przywożono na
wózkach pacjentów szpitala. Czekaliśmy dobrą godzinę, ale
czekaliśmy spokojnie i cierpliwie. Wreszcie przyszła kolej i na
mnie. Do środka weszłam wraz z Córką. Syn pozostał na korytarzu.
Pielęgniarka kazała mi się rozebrać i położyć na kozetce
zabiegowej. Córka siedziała przy mnie i trzymała mnie za rękę.
Ordynator ciągle nie przychodził. Pielęgniarka dzwoniła,
dopytywała się kiedy przyjdzie. Był zajęty jakimiś pacjentami z
wypadku. Pielęgniarka przykryła mnie kocem, bym nie zmarzła.
Przygotowała wszystkie moje wyniki badań. Pouczyła mnie jak mam
się zachowywać w czasie biopsji i na czym ona polega, że po
miejscowym znieczuleniu, i podłączeniu mnie od sonografa, lekarz
zrobi nacięcie brzucha i przez ten otwór wprowadzi mi do wątroby
specjalną igłę, za pomocą której, widząc na monitorze chore
miejsce, pobierze z niego próbkę. Córka wtedy się wystraszyła, i
powiedziała jej o tasiemcu, którego właściwie żaden z lekarzy do
tej pory nie wykluczył. No to wtedy i pielęgniarka się
wystraszyła. No bo wiadomo, że tego świństwa ruszać nie wolno. W
końcu powiedziała, że zanim doktor przystąpi do biopsji, z
pewnością sam zechce mnie jeszcze zbadać i zrobi USG. Powiedziałam
wtedy Córce, że mam jakąś taką nieodpartą nadzieję, że może
i do biopsji nie dojdzie. Córka nic nie odpowiedziała, uśmiechnęła
się tylko. Ale zauważyłam, że jej uśmiech był jakiś taki
smutny.
Po
kolejnej godzinie czekania, ordynator wreszcie się zjawił.
Przeglądnął wszystkie moje wyniki badań, a potem zaczął jeździć
mi po brzuchu sonografem. Córka stała przy mnie i ciągle trzymała
mnie za rękę. Wspomniała o tasiemcu. Wtedy doktor powiedział, że
to z pewnością tasiemiec nie jest, że ludzie, którzy prowadzą
zdrowy tryb życia, tak szybko się nie zarażają tasiemcem. Potem
zamilkł i w skupieniu oglądał na monitorze moje wnętrze. Moja
Córka coraz mocniej ściskała mnie za rękę. Nagle doktor nakazał
pielęgniarce założyć mi wenflony i przygotować kontrast. Po
chwili kontrast wypompowywał się już w moje żyły. Doktor bez
słów badał dalej. Wreszcie się odezwał:
-
Rzeczywiście to dziwne... Siostro, gaz!
- Rany,
jaki gaz, co za gaz? - szepnęłam do Córki, czując jej coraz
mocniejszy uścisk na lewej ręce.
Wtedy
lekarz nam wyjaśnił, że pielęgniarka będzie mi w żyłę, na
raz-dwa-trzy, wypompowywać taki specjalny gaz, a on od tego momentu
będzie miał 5 sekund czasu, aby zrobić zdjęcie mojej wątroby.
Potem ten gaz wyjdzie ze mnie poprzez usta.
-
Siostro, uwaga... na trzy! - krzyknął nagle doktor. - Raz, dwa,
trzy! - i pstryknął zdjęcie. Zabieg ten powtórzył 3 razy. Mówił,
że chce się całkowicie upewnić.
Doktor
się upewniał, a my z Córką patrzyłyśmy na siebie. Wreszcie
doktor ścisnął mnie za rękę, i powiedział jedno słowo, z
którego zrozumiałam tylko końcówkę: - „los”. Ogarnęła mnie
przez ułamek sekundy nadzieja, bo też „los” dodaje się do
wyrazu jak czegoś nie ma. A tu nagle, Córka bucha płaczem.
Chryste, co jest? Zwątpiłam. Popatrzyłam na Córkę, a ona
płacze... ale też się śmieje... i powtarza:
-
Harmlos, harmlos... nieszkodliwe... Słyszysz? - i mocno mnie
przytuliła.
- Tak! -
powiedział lekarz. - To nic złego. Po prosu natura zrobiła pani
figla i urodziła się pani z felerem na wątrobie. To jest taki
krwiak, który w ogóle nie jest szkodliwy i nie trzeba go leczyć.
No
myślałam, że zwariuję ze szczęścia, po tym co usłyszałam. A
Córka z drugiej strony. Zerwałam się, aby najnormalniej w świecie
wyściskać doktora. Pewnie i buzi chciałam mu dać. Wtedy
pielęgniarka w krzyk:
-
Wenflony! - i zaczęła się śmiać.
W końcu
wszyscy buchnęliśmy śmiechem. Och, co za ulga! Co za radość! Co
za szczęście!
- Życzę
panu, aby się panu coś bardzo szczęśliwego dzisiaj przytrafiło,
za tę cudowną dla nas wiadomość! - zawołałam.
Córka
znów buchnęła płaczem, i powiedziała:
- O tak!
Bo my przeżyliśmy horror. Pięciodniowy horror.
A doktor
na to:
- Ja też
się bardzo cieszę, że mogłem panie uszczęśliwić, bo niestety
nieczęsto mi się to tutaj zdarza... Zaraz... - zaśmiał się i
popatrzył na mnie. - No to ja bym miał prośbę, czy zgodziłaby
się pani, abym zademonstrował ten rzadki przypadek i moim
asystentom? Wie pani, ja wiecznie żyć nie będę, a chciałbym ich
jak najwięcej nauczyć.
- Jasne,
że się zgadzam! - zawołałam szczęśliwa. - Mogę być królikiem
doświadczalnym nawet i przez cały dzień.
Miałyśmy
czekać na korytarzu, aż doktor ściągnie wszystkich swoich lekarzy
z oddziału. Szczęśliwe wyszłyśmy na korytarz, aby jak
najszybciej pokazać się Synowi. Niestety nie było go. Poszedł
akurat do toalety. Za moment, kiedy szedł korytarzem i nas ze
szczęśliwymi minami zobaczył. Podbiegł do nas i rzuciliśmy się
sobie w ramiona.
- A
mówiłem, że wszystko będzie dobrze! Od początku o tym wiedziałem
- powtarzał wkoło. A potem dodał: - Ty Mamuś, jeszcze co najmniej
25 lat będziesz całkiem taka jak teraz, a potem, ewentualnie, może
trochę tylko słabsza będziesz... to wtedy będę ci nosił
skrzynki z wodą mineralną.
Lataliśmy po korytarzu ze szczęścia jak trzy wariaty.
Ja z wenflonami w żyłach, wyglądałam pewnie na taką, co to ze
stołu operacyjnego uciekła. Córka co chwilę przypominała mi,
abym uważała na nie... i co rusz, rzucaliśmy się sobie w ramiona,
aż się pacjenci na nas patrzyli z uśmiechem, widząc nasze
szczęście.
Po pół godzinie, lekarz zebrał już swoim lekarzy i
poprosił mnie do sali zabiegowej. Córka poszła akurat do toalety,
więc wszedł ze mną Syn. Lekarz na widok Syna się zaśmiał, i
powiedział:
- No, widzę, że wspaniała z was rodzinka!
Położyłam się nieustająco szczęśliwa z powrotem
na kozetkę, a wokół mnie stanęli lekarze. Ordynator z uśmiechem
na twarzy zademonstrował im mojego felernego krwiaka, wstrzykując
mi dwukrotnie w żyłę porcyjkę gazu. Wszyscy kręcili głowami z
zadowolenia i uśmiechali się do mnie. Potem miłe pożegnanie, i o
godzinie 13:15 opuszczaliśmy szpital z jakże cudownym zdjatkiem.
Niemalże
po środku widnieje „dar” od natury, mój osobisty, nieszkodliwy
krwiak... potraktowany porcyjką gazu.
krwiak... potraktowany porcyjką gazu.
Nie czułam ani głodu, ani pragnienia. Szczęście zasyciło mnie całkowicie. Nie pojechaliśmy jednak od razu do domu. Telefonicznie daliśmy wszystkim znać o szczęśliwym zakończeniu naszego 5-cio dniowego horroru, i poszliśmy sobie we trójkę do restauracji. Jeden przez drugiego, opowiadaliśmy sobie o swoich odczuciach.
- Popatrzcie, i tyle potwornych dni przyszło nam
przeżyć - powiedziałam ściskając moje Dzieci.
- Nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło -
odpowiedział mój Syn. - Przynajmniej mieliśmy okazję naszą
trójką pobyć razem, co ostatnio, od kiedy
opuściliśmy dom rodzinny i mamy własny
przychówek,
nieczęsto nam się zdarzało.
- Co racja, to racja - dodała Córka.
- A ja miałam okazję przekonać się, że nadal bardzo
się kochamy, i w każdej chwili możemy na siebie liczyć... jak za
dawnych lat... a nawet bardziej, bo teraz jesteście dorośli...
Kocham was z całego serca, moje ukochane Dzieci - dodałam po
chwili, przełykając łzy szczęścia.
Kiedy
pod wieczór dotarłam już do domu, była gorąca linia z Polską.
Wszyscy byli szczęśliwi. Mój Bratanek żartował sobie, że aż u
niego było słychać huk spadającego mi z serca kamienia. Cieszyłam
się też, że udało mi się oszczędzić mojej Mamie zmartwienia.
Chociaż ona i tak coś matczynym sercem wyczuła, bo dzwoniła do
mnie, żeby się dowiedzieć, czy wszystko u nas w porządku, bo w
nocy miała jakiś dziwny sen z moim i moich Dzieci udziałem.
Oczywiście nic jej nie powiedziałam. I chyba nie powiem. No, może
kiedyś, w formie anegdoty.
Do
mojego lekarza domowego jeszcze nie idę. Chociaż powinnam. Od
ordynatora dostałam dla niego diagnozę na piśmie, w której stoi
jak byk, że to nieszczęsne „coś”, to krwiak, i nie podlega
dalszemu leczeniu. Najpierw sama muszę się swoim szczególnie
dziwnym szczęściem ponapawać. Nie, nie mam pretensji do niego, że
to przez to jego USG przeżyłam wraz z Dziećmi, to, co przeżyłam.
Przecież chciał dobrze. W każdym bądź razie, jestem szczęśliwa,
że mam to już za sobą. I to teraz. Później, gdybym była
starsza, nie wiem, jak bym to przeżyła. Bo kiedyś w końcu, przy
jakichś tam badaniach, z pewnością USG jamy brzusznej by mi
zrobił.
Czasami wydaje mi się, że to nie działo się
naprawdę, że to był tylko koszmarny sen. Ale że mam szczególny
dar szybkiego zapominania wszystkiego, co było złe, wróciłam już
do swojego normalnego trybu życia. Wspominałam już pewnie, że
szczęścia, jako takiego, to ja w życiu nie mam, ale za to mam
szczęście w nieszczęściu, i że bardzo kocham to moje udziwnione
szczęście. Nie zamieniłabym je na żadne inne szczęście w pełnym
tego słowa znaczeniu, bo te, najczęściej bywa ulotne, moje
szczęście w nieszczęściu nie. Jest trwałe.
I
pomyśleć, że tym oto zdjątkiem chciałam się już pożegnać tu
na blogowisku. Tak mi ono pasowało do mojego stanu ducha... i nie
tylko.
Dziś
widzę w nim zupełnie coś innego... Widzę w nim radość
nadchodzących dni.
Nawet
nie wiem, czy moje zwierzenia z tych dramatycznych chwil składnie
opisałam. Nie wiem, bo pisałam je spontanicznie, ciurkiem, bez
odrywania się do innych zajęć... i nie mam zamiaru tego sprawdzać.
Nie wiem, czy to w ogóle ktoś przeczyta. Wcale mi na tym nie
zależy... Bo sama się cieszę, że przelewając to wszystko na
przysłowiowy papier, wyrzuciłam z siebie potworność minionych
dni. Czułam taką potrzebę. To mnie oczyściło. Zadziałało jak
swoiste katharsis. Czuję się wyzwolona!
Szczęśliwa
kobieta
(w dalszym ciągu, a może
i jeszcze bardziej)
HKCz
(16.10.2010.)