poniedziałek, 2 kwietnia 2018

Jak diagnoza powaliła mnie z nóg

To, co działo się ze mną i wokół mnie w ostatnim czasie, może być niezłym materiałem na scenariusz do filmu fabularnego z gatunku: thriller psychologiczny. Tak myślę.
Przeżyłam potworne chwile, a moje Dzieci ze mną. A zaczęło się od tego, że od paru miesięcy dokuczała mi noga w udzie. Trochę ją przeforsowałam, biegając z bagażami po schodach przy przeprowadzce Córki do jej nowego, 3 piętrowego domu. Nie był to taki ból, którego znieść bym nie mogła, ot, takie mdłe pobolewanie. Zwłaszcza, kiedy stawałam po dłuższym siedzeniu. Ale kiedy stałam, albo biegałam, nie bolało. Córka jednak ciągle mnie nakłaniała, abym poszła do lekarza. No to wreszcie, 3 tygodnie temu, poszłam. Ale poszłam do mojego znajomego lekarza z Polski. Lekarz zrobił mi USG nogi, i powiedział, że nic tu złego nie widzi, ale na wszelki wypadek da mi skierowanie na tomografię komputerową. Przy okazji, przejechał mi sonografem też i po brzuchu... i nagle zamilkł. Sprawdzał i sprawdzał. Mamrotał coś pod nosem, i kiedy go wreszcie zagadnęłam czy coś tam znalazł, powiedział smętnym głosem:
- Niestety tak. Coś jest na pani wątrobie, coś o wielkości 2,31 cm i wygląda mi to na cystę.
Zamarłam. A on odjechał fotelem od aparatu USG i pojechał do biurka. Przy biurku zaglądnął do komputera, aby sprawdzić, kiedy ostatni raz robił mi USG jamy brzusznej. Okazało się, że przed 4 laty.
- Ale wtedy nic nie znalazłem - odezwał się znów jakoś takim dziwnym głosem. - No tak, może dlatego, że wtedy miałem jeszcze stary aparat i nie tak dokładny... Może więc dlatego nic wtedy nie stwierdziłem.
Po chwili wrócił z powrotem do mnie i aparatu USG, i wydrukował zdjęcie mojej wątroby.

Oto to zdjęcie z rzekomą cystą o wielkości 2,31 cm.


Doktor przyglądał się zdjęciu wnikliwie, wreszcie powiedział:
- Dziwne, ale mi to wygląda na tasiemca. Wyraźnie widzę tu główkę.
- Rany boskie... - jęknęłam.
- No właśnie... Bo skąd u pani tasiemiec? - Doktor podrapał się po głowie. - Ja sam w swojej praktyce jeszcze nigdy się z takim przypadkiem nie spotkałem. Na studiach, owszem, uczyłem się o tasiemcu, pamiętam nawet jego wygląd z książki, ale potem nigdy styczności z tym świństwem nie miałem... Nie, to niemożliwe. Pani i tasiemiec? Przecież to rzadko komu się zdarza. Dziwne!
- No to jak dziwne, to u mnie możliwe... - wysapałam wystraszona. - Tak mam, że same dziwne rzeczy mi się w życiu przytrafiają. A muszę się przyznać panu, że ja zawsze, kiedy biegam letnią porą po lesie, jem poziomki, borówki, maliny... a mówi się, że lisy... Rany! Chyba zwymiotuję!
- Proszę się uspokoić - powiedział doktor. - To może być jednak zwykła cysta. A taka cysta nie jest niebezpieczna. I w ogóle nie trzeba jej leczyć. Żeby się jednak upewnić, również i z tym skieruję panią na tomografię komputerową, a także na rezonans magnetyczny.
I tak się stało. Zaopatrzona w skierowanie i zdjęcie USG, po drodze do domu, wstąpiłam od razu do Poradni Radiologii i Medycyny Nuklearnej, gdzie ustalono mi termin badania na 30 września. Będąc już w domu, natychmiast „odpaliłam” komputer i pogrzebałam w Internecie. Chciałam się upewnić, czy doktor nie pocieszał mnie bezpodstawnie. No i doczytałam się, że cysty na wątrobie, to rzecz wrodzona i nie są szkodliwe. O tasiemcu natomiast, usilnie starałam się zapomnieć... Bo przeczytałam, że to świństwo jest tak samo groźne jak rak, i leczone jest nawet chemioterapią, a przy jego uszkodzeniu mechanicznym, dochodzi do szoku alergicznego i do natychmiastowej śmierci... Rany, zapomnieć! Zapomnieć!!!
Zupełnie spokojna, 30 września zgłosiłam się na tomografię i rezonans magnetyczny. Kiedy po badaniach na dwóch maszyneriach chciałam już iść do domu, doktor nagle mnie zatrzymał i poprosił, abym jeszcze przeszła do drugiego pomieszczenia. No to przeszłam. A tam, dowiedziałam się od niego, że z moją nogą nie jest tak źle, że to tylko zapalanie ścięgna. Zaś co do wątroby, chwilę się zastanawiał, i wreszcie zapytał:
- Czy pani lekarz domowy stwierdził już, że jest to tasiemiec, czy tylko podejrzewa?
- Nie, tylko podejrzewa... - odpowiedziałam wystraszona. - Mówił, że tak jakby główkę widział. A że ja zawsze biegam po lesie...
- Od biegania po lesie jeszcze nikt tasiemcem się nie zaraził - lekarz wszedł mi w słowo.
- Od biegania pewnie nie - dodałam. - Ale ja letnią porą zawsze jem leśne owoce.
- To proszę się położyć, zrobię pani jeszcze USG - odrzekł lekarz. - Bo mi to też bardzo dziwnie wygląda.
Położyłam się, a lekarz sonografem jeździł mi po brzuchu we wszystkich kierunkach. Długo milczał. Trochę mnie zaniepokoiło to jego milczenie, więc spytałam:
- Czy coś nie tak z tą moją cystą?
- Muszę raz jeszcze przeglądnąć wszystkie wyniki badań i nazajutrz prześlę faxem do pani lekarza domowego diagnozę - odpowiedział radiolog.
Na drugi dzień, od rana, wydzwaniałam do mojego domowego lekarza by się dowiedzieć, czy diagnoza już dotarła. Niestety nie. Po południu zaś zadzwoniła do mnie pielęgniarka z Przygodni Radiologicznej i powiedziała, że doktor radiolog prosi mnie, żebym raz jeszcze, 6 października, przyszła na badanie tomograficzne, gdyż on chce mi zrobić jeszcze kilka ujęć tego czegoś na mojej wątrobie. Nie powiem, żebym się tą wiadomością ucieszyła, ba, wręcz się nią zaniepokoiłam. No ale nic, jakoś musiałam te parę dni wytrzymać. Dzieci podtrzymywały mnie na duchu, i jakoś, w miarę spokojnie, czekałam na termin kolejnego badania.
W dniu terminu, z sercem na ramieniu, i z igłami w żyłach, poprzez które pompowano mi kontrast, wjeżdżałam do tunelu tomografu. Nie jest to przyjemne badanie, ale co mi tam, nie takie rzeczy się przeżywało. Najważniejsze, aby wyniki były dobre. Po badaniach, doktor powiedział mi, że nazajutrz już na pewno prześle diagnozę do mojego lekarza domowego.
Następnego dnia, kiedy już miałam dzwonić do mojego lekarza domowego, nagle zadzwonił telefon i w słuchawce usłyszałam znów ten sam głos pielęgniarki z Przychodni Radiologicznej, która ponownie w imieniu doktora prosiła mnie o przybycie do przychodni, ale tym razem natychmiast. Rany, myślałam, że mi serce gardłem wyskoczy.
- Co jest? - pomyślałam. - Czy z moją wątrobą rzeczywiście jest coś nie tak?
Była u mnie akurat Wnuczka, pojechałam więc razem z nią. Kochane dziecko, siedziało grzecznie w poczekalni i przez cały czas trzymało za mnie
kciuki. A kiedy wchodziłam do pomieszczenia z tomografem, zawołała za mną:
- Babciu nie martw się, wszystko będzie dobrze. Ty nie możesz przecież teraz
umrzeć, bo ja ciebie tak bardzo kocham... i ty musisz jeszcze moje dzieci bawić.
Kiedy po badaniach podeszłam do Wnuczki, biedulka ciągle trzymała zaciśnięte kciuki. Zaraz za mną wyszedł też i doktor. Jakoś tak dziwnie się do nas uśmiechnął i powiedział, że jeszcze dzisiaj prześle wyniki do mojego lekarza domowego.
- No wreszcie! - zaśmiałam się i powiedziałam do Wnusi: - Tak mnie pan doktor napromieniował, że w końcu będę świecić jak żarówka.
Po powrocie do domu zadzwoniłam zaraz do mojego domowego lekarza i umówiłam się na wieczorną wizytę. Chciałam jak najszybciej poznać diagnozę. Nie potrafię żyć w niepewności.
O godzinie 18-tej byłam już w przychodni. Lekarz przywitał mnie z jakąś taką smutną miną. Zmroziło mnie. I jeszcze zanim usiadłam, poprosiłam, aby mi powiedział całą prawdę, bo owijania w bawełnę nie znoszę. No i niestety, prawda była druzgocząca.
- Nowotwór wątroby... - powiedział smutno. - Wykazuje to tomografia komputerowa i rezonans magnetyczny.
- I co dalej? - wydukałam po chwili, czując jak mi dreszcze falami raz po raz przelatują po całym ciele.
- Proszę się nie załamywać - odrzekł doktor, patrząc ponad moją głową. - Skieruję panią do szpitala na biopsję, a ta już w 100% określi rodzaj nowotworu i stopień zaawansowania, i na tej podstawie, określi się sposób leczenia. Proszę być dobrej myśli, bo to z pewnością jest nowotwór niezłośliwy. Znajdę pani najlepszego specjalistę. Najlepiej niech pani jeszcze dziś pojedzie do szpitala i zrobi termin na biopsję. Im szybciej, tym lepiej.
Jeszcze chwilę porozmawialiśmy, i na drżących nogach, opuściłam gabinet lekarski. Czułam się jak człowiek, który dostał akurat wyrok śmierci. Jadąc w kierunku domu, myśli latały mi po głowie jak szalone. Nie mogłam wprost uwierzyć w to, co usłyszałam. Jak to możliwe, żeby to akurat mnie się przytrafiło?! Tej, która tak bardzo pozytywnie nastawiona jest do życia, i tak bardzo uważa na zdrowie. Przecież całe życie uprawiałam jakieś sporty. Od 30 ponad lat sama uprawiam i jem kiełki. Mięso jem bardzo rzadko. Jak już to drób i ryby. Wędlin w ogóle nie kupuję... I rak wątroby? Skąd?!!! Rany, to niemożliwe!!! Przecież u mnie w rodzinie ani ze strony matki, ani ze strony ojca, nikt nigdy na raka nie chorował. Jeśli to prawda, to wszystkie moje zasady wezmą w łeb. Co to za życie, skoro tak w nim jest?!

Prosto od lekarza pojechałam do Syna. Córki w domu nie było. Była na przyjęciu urodzinowym u teścia. Syn sam był przerażony, ale pocieszał mnie jak mógł. Nagle zadzwoniła Córka, wystraszona, że dzwoni co chwilę do mnie do domu i mnie nie ma. Wiedziała, że miałam iść do lekarza po wyniki. Powiedziałam jej, że muszę iść do szpitala. Krzyknęła tylko drżącym głosem, że już wyjeżdża od teściów, i że jedzie ze mną do szpitala. Syn moim autem zawiózł mnie do domu i u mnie czekaliśmy na Córkę. Po kwadransie już była. Pojechaliśmy natychmiast do szpitala. W szpitalu od razu zrobili mi główne badania i kiedy przyszła lekarka z oddziału internistycznego, powiedziała, że do biopsji tak szybko nie dojdzie, że najpierw muszą ściągnąć wszystkie badania z tomografii komputerowej i rezonansu magnetycznego, bo sama diagnoza na piśmie im nie wystarcza. No to zdecydowałam nie zostawać w szpitalu, a wracać do domu. Była już 22:00 godzina. Córka chciała, abym jechała do niej. Uparłam się, że chcę do swojego domu. Zabrała mi wtedy wszystkie papiery, jakie miałam od lekarzy, i pojechała do siebie. Zostałam sama w domu. Po chwili zadzwonił już Syn. Cały czas siedział w Internecie i szukał informacji na wiadomy temat. Córka wraz z Zięciem, z drugiej strony. Rozmawialiśmy w trójkę jeszcze dość długo i przez telefon i przez Skypa. Dzieci uspokajały mnie jak mogły, ale czułam w ich głosie strach. Córka momentami nie wytrzymywała i płakała. Wtedy ja ją uspokajałam. Po północy rozłączyliśmy się, ale zanim się rozłączyliśmy, Córka i Zięć ustalili plan działania na następny dzień. Powiedzieli, że zaraz z rana ruszają do wszystkich lekarzy, aby jak najszybciej przyśpieszyć czas oczekiwania na biopsję.
Wycieńczona i zdruzgotana, położyłam się spać. Nawet usnęłam dość szybko, bo wmówiłam sobie, że to nieprawda. Niestety o 3:00 godzinie coś mnie wyrwało ze snu, i nie mogłam już usnąć. Wszystko mi się przypomniało.
- Chryste...! Jednak to się dzieje naprawdę! - wrzeszczała moja dusza.
Wyszłam z łóżka, i załamana, poczłapałam do pokoju biurowego. Odpaliłam komputer i po chwili siedziałam już w Internecie, wczytując się w polskie strony medyczne na temat tego parszystwa. Córka zabrała mi wszystkie papiery, nie mogłam sobie przypomnieć jak to się po niemiecku nazywa. Zaglądnęłam do torebki z nadzieją, że coś tam jeszcze znajdę. Znalazłam. Akurat mały druczek skierowania do szpitala na biopsję, na którym mój domowy lekarz napisał: - „Verdacht: Leberkarzinom”. Sprawdziłam w słowniczku... i miękko mi się zrobiło... bo to oznaczało: - „Podejrzenie: złośliwy nowotwór wątroby”.
- Chryste, a więc jednak złośliwy!!! - krzyknęłam sama do siebie. - Dlatego Córka płakała. Do rana już tylko leżałam, nie mogłam usnąć.

Rano, ledwie minęła godzina 9-ta, zadzwoniła Córka, mówiąc, że Zięć już rozmawiał z ordynatorem interny z naszego szpitala i ten mu poradził co dalej robić, aby jak najszybciej samemu ściągnąć wszystkie zrobione już badania, i jakie zrobić jeszcze w Przychodni Internistycznej. W międzyczasie, Zięć, jakimś tylko sobie znanym sposobem, załatwił mi już na 29 października najlepszą klinikę onkologiczną w naszym województwie. Potem wraz z moją Córką pojechał do mojego lekarza domowego po skierowanie do internisty. Kiedy tam przyjechali, okazało się, że mój lekarz już sam od siebie rozmawiał ze znajomym internistą i wszystko załatwił. Pojechali więc do Przychodni Internistycznej. Było już po godzinach przyjęć, ale pan doktor specjalnie na nich czekał. Przeglądnął wszystkie papiery jakie mieli w mojej sprawie, i powiedział, że nie ma co robić mi dalszych badań, najlepiej zrobić od razu biopsję i zadzwonił do swojego znajomego, który jest ordynatorem Oddziału Internistycznego w szpitalu klinicznym, ale w innym mieście. Zrobił mi tam termin na wtorek 12 października, na godzinę 10-tą. Widząc moją Córkę płaczącą, co rusz ją pocieszał. Mówił, że to jeszcze nie wyrok, że jeszcze wszystko może być dobrze. Tak podbudowani, po drodze wstąpili tylko jeszcze do Przygodni Radiologicznej po CD z przebiegiem moich badań, o przygotowanie którego już wcześniej poprosił telefonicznie lekarz internista, i przyjechali do mnie. Z szerokim uśmiechem wpadli do środka. Och, jakże mnie to ucieszyło. Przez ułamek sekundy pomyślałam nawet, że to wszystko było tylko złym snem. Niestety! Ale ucieszyło mnie bardzo, że nie muszę długo czekać na kolejne terminy. Czekanie z taką świadomością jest zabójcze.

Potem, w ciągu dnia, Dzieci co chwilę dzwoniły, albo wpadały do mnie. Raz Syn, raz Córka. Synowa też przyszła mnie pocieszyć i wyciskać. Starałam się trzymać. Siłę ciągnęłam chyba nawet i z pięt. Za wszelką cenę nie chciałam się rozkleić. Nie chciałam pokazać przed Dziećmi, że się załamuję.
Mijał dzień. Ciągle byłam z Dziećmi w kontakcie. Postanowiłam już do Internetu nie zaglądać, żeby się całkowicie nie zdołować. Martwiłam się tylko moją staruszką Mamą. Bałam się, że może do mnie zadzwonić, a bardzo nie chciałam jej martwić. Przed położeniem się spać, napisałam zdawkowego e-maila do mojej Bratowej i Siostrzenicy (mojej chrześnicy). Byłam pewna, że one już będą wiedziały co zrobić.
W nocy niestety znów się obudziłam. Kiedy do mnie dotarło, że to wszystko nie jest snem, wstałam cała rozdygotana i poszłam do kuchni. W kuchni biłam się z myślami. No nie mogłam wręcz pojąć, jakim cudem to mi się mogło przytrafić. Przecież do tej pory czułam się świetnie. Byłam zdrowa jak rydz. No tak, ponoć rak nie boli... Chryste! Wreszcie nie wytrzymałam i na głos przeklęłam:
- K...wa mać, ja wam dam raka! Ja i rak?! A gówno prawda!!! - i nagle poczułam ulgę. Położyłam się z powrotem do łóżka. Usnęłam od razu. Do rana spałam jak niemowlę.
Rano wyskoczyłam z łóżka, i pierwsze co zrobiłam, pojechałam na swoją ukochaną górę „Olimp” i pobiegałam po lesie. Spociłam się jak szczur. Poczułam się wyzwolona. No, przynajmniej na jakiś czas. Wróciłam do domu i zabrałam się za porządki. Zrobiłam generalne sprzątanie. Wyprałam wszystko, co tylko przyszło mi na myśl. Potem się wykąpałam, i zrobiłam sobie pedicure i manicure. Pod wieczór byłam gotowa ze wszystkim. W międzyczasie Dzieci do mnie po parę razy przyjeżdżały, albo dzwoniły. Były zadowolone, że się trzymam. Ja też byłam zadowolona, że udaje mi się przed nimi nie pokazywać swojego lęku i słabości... Bo też zawsze starałam się być silna wobec nich. Musiałam. Miały tylko mnie.
- Rany, i co to będzie? - znów zaczęły mnie lęki nachodzić, tym bardziej, że nie miałam już co robić, czym ręce zająć. Wszystko zrobiłam. Myśli jak szalone znów zaczęły krążyć mi po głowie. - Przecież nie mogę im teraz tyle kłopotów swoją osobą narobić... Przecież tyle chciałam im jeszcze pomóc.
Z myśli wyrwała mnie Córka, która wpadła z dwoma ciężkimi torbami zakupów. W jednej przyniosła jedzenie, wszystko „bio”, a w drugiej pełno
pięknych ciuchów i 3 bawełniane szale, jakie lubię. Kochana moja Córcia, chciała mi zrobić przyjemność i pewnie majątek wydała na to wszystko. Chciała mnie też zabrać do siebie. Prosiła mnie, abym chociaż spała u nich. Ja jednak nie chciałam. Chciałam w samotności uporać się ze swoimi myślami. Wtedy Córka wpadła na pomysł, aby nazajutrz, w niedzielę, pojechać na wycieczkę po Schwarzwaldzie. Chciała, ażebym nie siedziała w domu i nie zamartwiała się.

No to pojechaliśmy. Już samego rana. W poniższym wpisie pt. "Niedzielna wędrówka po Schwarzwaldzie" (<kliknij jak masz ochotę) opisuję właśnie tę wycieczkę.
Wycieczka była wspaniała. Pogoda dopisała. Wszyscy staraliśmy się omijać ten tragiczny dla nas temat, ale było czuć, że każdy z nas o tym myśli. Nawet mój 4-letni Wnusio coś wyczuwał, bo spytał mnie nagle:
- Babciu, a dlaczego ty dzisiaj tak mało mówisz?
Z wycieczki wróciliśmy późnym wieczorem. Znów wolałam spać u siebie. Zanim położyłam się, włączyłam na chwilę komputer. Zobaczyłam, że dostałam z Polski e-maila od Bratowej i Brata. Przeczytałam ze łzami w oczach. Oto jego fragment:

Do nas i tak to nie dociera, kogo jak kogo, ale Ciebie nie może coś takiego spotkać, przecież jesteś przykładem człowieka o niesamowicie pozytywnej energii, nie wspomnę już o Twoim zdrowym trybie życia. Tobie nie może się coś takiego przytrafić, wierzymy w to głęboko i trzymamy mocno  kciuki za Ciebie...”

Nie powiem, podbudowały mnie te słowa nieco. Położyłam się do łóżka spokojniejsza. W nocy po parę razy budziłam się z lękiem, i kiedy docierało do mnie, że „to” dzieje się naprawdę, długo nie mogłam usnąć. Dopiero gdy usilnie zaczęłam sobie wmawiać, że się nie poddam, że będę walczyć... dla moich Dzieci, dla moich Wnuczków... dla siebie samej, w końcu usypiałam.
W poniedziałek, dzień przed biopsją, to już nawet za bardzo nie pamiętam co robiłam. Przeżyłam go jak w letargu. Czekanie. Odliczanie ostatnich godzin do biopsji. W międzyczasie rozmawiałam na Skypa z Siostrą z Polski i z Siostrzenicą. Pocieszały mnie. Mówiły, że myślami będą ze mną w czasie biopsji. Parę razy też i Dzieci u mnie były. Omawialiśmy dokładnie nasz wspólny wyjazd do szpitala. Zięć miał zostać z dzieciaczkami, a my postanowiliśmy wyjechać już o godz. 8:30, bo do szpitala mieliśmy ponad 20 km, i przed biopsją, mieli mi zrobić jeszcze jakieś dodatkowe badania.
Było mi już wszystko jedno. Czułam się jak, nie przymierzając, zwierz prowadzony na rzeź. Pragnęłam jak najszybciej mieć to już za sobą. W nocy nawet dość dobrze spałam. Szłam do łóżka z poczuciem rezygnacji, ale zanim usnęłam, trochę powalczyłam ze sobą. No bo jakże to tak? Skoro mam w sobie aż tyle pozytywnej energii, jak mówią inni, to muszę ją i dla siebie wykorzystać. Udało się... no, choć na tyle, że nagle zaczęłam sobie wyobrażać, że to „coś” na mojej wątrobie jest nieszkodliwe, i że do biopsji nawet nie dojdzie. Ta myśl była tak silna, i tak dziwnie wiarygodna, że usnęłam zupełnie spokojna... i przespałam calusieńką noc. Rano budzik musiał mnie budzić. Obudzona, nadal czułam się spokojna. Też i do wyjazdu szykowałam się spokojna. Nie mogłam nic jeść. Musiałam być na czczo. To jeszcze nie było takie złe, bo też ja nigdy tak wcześnie nie jem. Najgorsze było to, że nawet łyczka wody mineralnej nie mogłam zrobić.
Przyszedł czas wyjazdu. Córka i Syn punktualnie o godz. 8:30 byli już pod moim domem. Całą drogę dużo rozmawialiśmy. Córka powtarzała, że wszystko będzie dobrze, a Syn, że żadnej innej myśli od początku do siebie nie dopuszcza... i basta! Słuchaliśmy też muzyki naszego ulubionego łódzkiego zespołu rockowego Coma... Hihihi! momentami łącznie z masażem pleców, bo jak Syn przepuścił ją przez te swoje potężne basy w aucie, to wszystko drżało. Zwłaszcza fotele.

Po 9-tej byliśmy już w szpitalu. Najpierw zrobili mi badanie krwi na krzepliwość, a potem kazali przejść na Oddział Internistyczny i czekać na ordynatora. Mieliśmy jeszcze trochę czasu, poszliśmy więc na spacer dookoła szpitala. O 10-tej byliśmy już pod drzwiami gabinetu zabiegowego. Co rusz do gabinetu przywożono na wózkach pacjentów szpitala. Czekaliśmy dobrą godzinę, ale czekaliśmy spokojnie i cierpliwie. Wreszcie przyszła kolej i na mnie. Do środka weszłam wraz z Córką. Syn pozostał na korytarzu. Pielęgniarka kazała mi się rozebrać i położyć na kozetce zabiegowej. Córka siedziała przy mnie i trzymała mnie za rękę. Ordynator ciągle nie przychodził. Pielęgniarka dzwoniła, dopytywała się kiedy przyjdzie. Był zajęty jakimiś pacjentami z wypadku. Pielęgniarka przykryła mnie kocem, bym nie zmarzła. Przygotowała wszystkie moje wyniki badań. Pouczyła mnie jak mam się zachowywać w czasie biopsji i na czym ona polega, że po miejscowym znieczuleniu, i podłączeniu mnie od sonografa, lekarz zrobi nacięcie brzucha i przez ten otwór wprowadzi mi do wątroby specjalną igłę, za pomocą której, widząc na monitorze chore miejsce, pobierze z niego próbkę. Córka wtedy się wystraszyła, i powiedziała jej o tasiemcu, którego właściwie żaden z lekarzy do tej pory nie wykluczył. No to wtedy i pielęgniarka się wystraszyła. No bo wiadomo, że tego świństwa ruszać nie wolno. W końcu powiedziała, że zanim doktor przystąpi do biopsji, z pewnością sam zechce mnie jeszcze zbadać i zrobi USG. Powiedziałam wtedy Córce, że mam jakąś taką nieodpartą nadzieję, że może i do biopsji nie dojdzie. Córka nic nie odpowiedziała, uśmiechnęła się tylko. Ale zauważyłam, że jej uśmiech był jakiś taki smutny.

Po kolejnej godzinie czekania, ordynator wreszcie się zjawił. Przeglądnął wszystkie moje wyniki badań, a potem zaczął jeździć mi po brzuchu sonografem. Córka stała przy mnie i ciągle trzymała mnie za rękę. Wspomniała o tasiemcu. Wtedy doktor powiedział, że to z pewnością tasiemiec nie jest, że ludzie, którzy prowadzą zdrowy tryb życia, tak szybko się nie zarażają tasiemcem. Potem zamilkł i w skupieniu oglądał na monitorze moje wnętrze. Moja Córka coraz mocniej ściskała mnie za rękę. Nagle doktor nakazał pielęgniarce założyć mi wenflony i przygotować kontrast. Po chwili kontrast wypompowywał się już w moje żyły. Doktor bez słów badał dalej. Wreszcie się odezwał:
- Rzeczywiście to dziwne... Siostro, gaz!
- Rany, jaki gaz, co za gaz? - szepnęłam do Córki, czując jej coraz mocniejszy uścisk na lewej ręce.
Wtedy lekarz nam wyjaśnił, że pielęgniarka będzie mi w żyłę, na raz-dwa-trzy, wypompowywać taki specjalny gaz, a on od tego momentu będzie miał 5 sekund czasu, aby zrobić zdjęcie mojej wątroby. Potem ten gaz wyjdzie ze mnie poprzez usta.
- Siostro, uwaga... na trzy! - krzyknął nagle doktor. - Raz, dwa, trzy! - i pstryknął zdjęcie. Zabieg ten powtórzył 3 razy. Mówił, że chce się całkowicie upewnić.
Doktor się upewniał, a my z Córką patrzyłyśmy na siebie. Wreszcie doktor ścisnął mnie za rękę, i powiedział jedno słowo, z którego zrozumiałam tylko końcówkę: - „los”. Ogarnęła mnie przez ułamek sekundy nadzieja, bo też „los” dodaje się do wyrazu jak czegoś nie ma. A tu nagle, Córka bucha płaczem. Chryste, co jest? Zwątpiłam. Popatrzyłam na Córkę, a ona płacze... ale też się śmieje... i powtarza:
- Harmlos, harmlos... nieszkodliwe... Słyszysz? - i mocno mnie przytuliła.
- Tak! - powiedział lekarz. - To nic złego. Po prosu natura zrobiła pani figla i urodziła się pani z felerem na wątrobie. To jest taki krwiak, który w ogóle nie jest szkodliwy i nie trzeba go leczyć.
No myślałam, że zwariuję ze szczęścia, po tym co usłyszałam. A Córka z drugiej strony. Zerwałam się, aby najnormalniej w świecie wyściskać doktora. Pewnie i buzi chciałam mu dać. Wtedy pielęgniarka w krzyk:
- Wenflony! - i zaczęła się śmiać.
W końcu wszyscy buchnęliśmy śmiechem. Och, co za ulga! Co za radość! Co za szczęście!
- Życzę panu, aby się panu coś bardzo szczęśliwego dzisiaj przytrafiło, za tę cudowną dla nas wiadomość! - zawołałam.
Córka znów buchnęła płaczem, i powiedziała:
- O tak! Bo my przeżyliśmy horror. Pięciodniowy horror.
A doktor na to:
- Ja też się bardzo cieszę, że mogłem panie uszczęśliwić, bo niestety nieczęsto mi się to tutaj zdarza... Zaraz... - zaśmiał się i popatrzył na mnie. - No to ja bym miał prośbę, czy zgodziłaby się pani, abym zademonstrował ten rzadki przypadek i moim asystentom? Wie pani, ja wiecznie żyć nie będę, a chciałbym ich jak najwięcej nauczyć.
- Jasne, że się zgadzam! - zawołałam szczęśliwa. - Mogę być królikiem doświadczalnym nawet i przez cały dzień.
Miałyśmy czekać na korytarzu, aż doktor ściągnie wszystkich swoich lekarzy z oddziału. Szczęśliwe wyszłyśmy na korytarz, aby jak najszybciej pokazać się Synowi. Niestety nie było go. Poszedł akurat do toalety. Za moment, kiedy szedł korytarzem i nas ze szczęśliwymi minami zobaczył. Podbiegł do nas i rzuciliśmy się sobie w ramiona.
- A mówiłem, że wszystko będzie dobrze! Od początku o tym wiedziałem - powtarzał wkoło. A potem dodał: - Ty Mamuś, jeszcze co najmniej 25 lat będziesz całkiem taka jak teraz, a potem, ewentualnie, może trochę tylko słabsza będziesz... to wtedy będę ci nosił skrzynki z wodą mineralną.
Lataliśmy po korytarzu ze szczęścia jak trzy wariaty. Ja z wenflonami w żyłach, wyglądałam pewnie na taką, co to ze stołu operacyjnego uciekła. Córka co chwilę przypominała mi, abym uważała na nie... i co rusz, rzucaliśmy się sobie w ramiona, aż się pacjenci na nas patrzyli z uśmiechem, widząc nasze szczęście.
Po pół godzinie, lekarz zebrał już swoim lekarzy i poprosił mnie do sali zabiegowej. Córka poszła akurat do toalety, więc wszedł ze mną Syn. Lekarz na widok Syna się zaśmiał, i powiedział:
- No, widzę, że wspaniała z was rodzinka!
Położyłam się nieustająco szczęśliwa z powrotem na kozetkę, a wokół mnie stanęli lekarze. Ordynator z uśmiechem na twarzy zademonstrował im mojego felernego krwiaka, wstrzykując mi dwukrotnie w żyłę porcyjkę gazu. Wszyscy kręcili głowami z zadowolenia i uśmiechali się do mnie. Potem miłe pożegnanie, i o godzinie 13:15 opuszczaliśmy szpital z jakże cudownym zdjatkiem.

Niemalże po środku widnieje „dar” od natury, mój osobisty, nieszkodliwy 
krwiak... potraktowany porcyjką gazu.



Nie czułam ani głodu, ani pragnienia. Szczęście zasyciło mnie całkowicie. Nie pojechaliśmy jednak od razu do domu. Telefonicznie daliśmy wszystkim znać o szczęśliwym zakończeniu naszego 5-cio dniowego horroru, i poszliśmy sobie we trójkę do restauracji. Jeden przez drugiego, opowiadaliśmy sobie o swoich odczuciach.
- Popatrzcie, i tyle potwornych dni przyszło nam przeżyć - powiedziałam ściskając moje Dzieci.
- Nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło - odpowiedział mój Syn. - Przynajmniej mieliśmy okazję naszą trójką pobyć razem, co ostatnio, od kiedy opuściliśmy dom rodzinny i mamy własny przychówek, nieczęsto nam się zdarzało.
- Co racja, to racja - dodała Córka.
- A ja miałam okazję przekonać się, że nadal bardzo się kochamy, i w każdej chwili możemy na siebie liczyć... jak za dawnych lat... a nawet bardziej, bo teraz jesteście dorośli... Kocham was z całego serca, moje ukochane Dzieci - dodałam po chwili, przełykając łzy szczęścia.

Kiedy pod wieczór dotarłam już do domu, była gorąca linia z Polską. Wszyscy byli szczęśliwi. Mój Bratanek żartował sobie, że aż u niego było słychać huk spadającego mi z serca kamienia. Cieszyłam się też, że udało mi się oszczędzić mojej Mamie zmartwienia. Chociaż ona i tak coś matczynym sercem wyczuła, bo dzwoniła do mnie, żeby się dowiedzieć, czy wszystko u nas w porządku, bo w nocy miała jakiś dziwny sen z moim i moich Dzieci udziałem. Oczywiście nic jej nie powiedziałam. I chyba nie powiem. No, może kiedyś, w formie anegdoty.

Do mojego lekarza domowego jeszcze nie idę. Chociaż powinnam. Od ordynatora dostałam dla niego diagnozę na piśmie, w której stoi jak byk, że to nieszczęsne „coś”, to krwiak, i nie podlega dalszemu leczeniu. Najpierw sama muszę się swoim szczególnie dziwnym szczęściem ponapawać. Nie, nie mam pretensji do niego, że to przez to jego USG przeżyłam wraz z Dziećmi, to, co przeżyłam. Przecież chciał dobrze. W każdym bądź razie, jestem szczęśliwa, że mam to już za sobą. I to teraz. Później, gdybym była starsza, nie wiem, jak bym to przeżyła. Bo kiedyś w końcu, przy jakichś tam badaniach, z pewnością USG jamy brzusznej by mi zrobił.

Czasami wydaje mi się, że to nie działo się naprawdę, że to był tylko koszmarny sen. Ale że mam szczególny dar szybkiego zapominania wszystkiego, co było złe, wróciłam już do swojego normalnego trybu życia. Wspominałam już pewnie, że szczęścia, jako takiego, to ja w życiu nie mam, ale za to mam szczęście w nieszczęściu, i że bardzo kocham to moje udziwnione szczęście. Nie zamieniłabym je na żadne inne szczęście w pełnym tego słowa znaczeniu, bo te, najczęściej bywa ulotne, moje szczęście w nieszczęściu nie. Jest trwałe.

I pomyśleć, że tym oto zdjątkiem chciałam się już pożegnać tu na blogowisku. Tak mi ono pasowało do mojego stanu ducha... i nie tylko.


Dziś widzę w nim zupełnie coś innego... Widzę w nim radość nadchodzących dni.

Nawet nie wiem, czy moje zwierzenia z tych dramatycznych chwil składnie opisałam. Nie wiem, bo pisałam je spontanicznie, ciurkiem, bez odrywania się do innych zajęć... i nie mam zamiaru tego sprawdzać. Nie wiem, czy to w ogóle ktoś przeczyta. Wcale mi na tym nie zależy... Bo sama się cieszę, że przelewając to wszystko na przysłowiowy papier, wyrzuciłam z siebie potworność minionych dni. Czułam taką potrzebę. To mnie oczyściło. Zadziałało jak swoiste katharsis. Czuję się wyzwolona!


Szczęśliwa kobieta
(w dalszym ciągu, a może i jeszcze bardziej)

HKCz
(16.10.2010.)