Miałam trzy domy: dom córki, dom syna oraz mój własny... i w jednym momencie straciłam wszystkie trzy naraz, ponieważ do żadnego z nich nie mogłam wejść. Ba, nawet do swojego auta nie mogłam wejść. Dlaczego tak się stało? Już opowiadam. Ale po kolei.
Moje dzieci wyjechały na urlop. Syn ze swoją rodzinką do Kroacji, a córka ze swoją do Italii, zostawiając mi swoje domy pod opieką. Kursuję więc codziennie między domami i opiekuję się nimi jak się patrzy. Ale przyznam szczerze, że na początku jakoś tak dziwnie osierocona się czułam. Pierwszy raz w życiu zostałam sama. Nigdy tak jeszcze nie było, żeby moje dzieci w tym samym czasie wyjechały. Tym razem nie pojechałam z żadnym z nich, bo chciałam, aby pobyli sobie sami ze swoimi dorastającymi dziećmi. Uważam, że taki urlop rodzinny bardzo dobrze wpływa na kontakty zarówno rodzicielskie jak i małżeńskie. Babcia mniej ważna... E tam, mniej ważna, nie o ważność tu chodzi a o to, że i babcia może sobie czasem od dzieci i wnuków odpocząć. Przyjęłam więc na siebie obowiązek doglądania domów moich dzieci z wielką radością. U syna za wiele roboty nie miałam, tylko podlewanie kwiatów, sprawdzanie zabezpieczeń i wyjmowanie poczty ze skrzynki pocztowej. Natomiast u córki miałam już więcej, ponieważ córka wraz ze swoimi dziećmi hoduje świnki morskie i rybki akwariowe, trzeba więc mi było codziennie karmić te żywe istoty. U syna w domu nie ma żadnych, no chyba że pająki, ale patrzyłam dokładnie i nie widziałam. Czyściocha z tej mojej synowej.
I tak już nasty dzień z rzędu krążę między trzema domami... i wszystko gra. Dzieci dzwonią z zagranicy i dopytują się jak mi leci a ja melduję, że świetnie. No bo też faktycznie świetnie mi leci... tzn. leciało, do dziś.
W ciągu tych wszystkich dni organizowałam sobie same przyjemności, zwłaszcza takie, na które na co dzień nie mam czasu albo sposobności, a wieczorem wskakiwałam do auta i jechałam najpierw do domku syna, bo bliżej, a później do domku córki i spełniałam swoje wobec nich obowiązki. A także wobec córki zwierzątek.
Dzisiaj postanowiłam zrobić na odwrót. Najpierw pojechać do domu córki i nakarmić braci mniejszych, a potem do domu syna. Miałam ku temu powody, aby tym razem w odwrotnej kolejności domy objechać. Jakie? A takie, że chciałam zrobić niespodziankę synowi i jego rodzince, którzy, jak mi było wiadomo, mają wrócić o dwa dni szybciej niż córka, czyli jutro, i nagotowałam im dużo jedzenia. Chciałam, aby po tak długiej podróży mieli się czym posilić. I to domowym, nie jakimiś tam nafaszerowanymi chemią fast foodami. (Na pierwsze dni urlopu też im nagotowałam, a właściwie upiekłam olbrzymią brytfankę gołąbków. Po polsku oczywiście). U siebie w domu, już wcześniej, powypisywałam małe karteczki z powitaniami, które zamierzałam porozkładać tak, aby naprowadzały ich do lodówki, gdzie chciałam ulokować przygotowaną strawę w postaci zupy krupnik, pieczonego kurczaka i zasmażanych buraczków. A że wszystko było jeszcze ciepłe, stąd właśnie ta kolejność objazdów domów. Po prostu chciałam, żeby jedzenie stygło jeszcze i w bagażniku. Przecież ciepłego do lodówki nie właduję.
U córki nakarmiłam wiecznie głodne świnki i rybki, podlałam kwiaty i pojechałam do domu syna. Kiedy podjechałam pod dom i otworzyłam szeroko drzwi wejściowe, chciałam od razu wrócić do auta po garnki z jedzeniem, ale zobaczyłam, że skrzynka pocztowa jest przepełniona. Położyłam więc pęk kluczy na schodach prowadzących na pierwsze piętro a sama z kluczem do skrzynki pocztowej (zdjęłam go z wieszaczka przy drzwiach) wyszłam na zewnątrz, no i gdy opróżniałam skrzynkę, nagle usłyszałam cichutkie „pacz”... Drzwi się zatrzasnęły. Ja do drzwi, a one nic. Otworzyć się nie dają. Rany, zatrzasnęły się na amen — pomyślałam przerażona. I z takim przerażeniem przyszło mi pozostać. Na śmierć zapomniałam, iż syn założył sobie niedawno moderne drzwi, które po chwili zamykają się automatycznie. Co robić? Co robić? — myśli latały mi po głowie jak szalone. Potem ja sama jak szalona zaczęłam latać dookoła domu... i nic. Nic tym lataniem nie wskórałam. Bo i co mogłam wskórać jak wszystkie okna były dokładnie zamknięte od piwnicy po 3 piętro. Zaglądałam dokładnie. Byłam gotowa wspinać się po balkonie, gdyby tylko jakieś okienko było leciutko uchylone. Niestety, nie było. Żadne. No myślałam, że mnie coś trafi. Jeszcze przed chwilą miałam trzy domy do dyspozycji, a tu nagle, rachu-ciachu, i zostałam bezdomna. I to z tak głupiej przyczyny. Takiej, że pęk kluczy został wewnątrz a w nim klucze od mojego domu, od domu córki i oczywiście od domu syna. Ba, nawet i od mojego auta. Mało trupem nie padłam z wrażenia. No co ja mam teraz biedna zrobić? — myśli latały po mojej skołatanej łepetynie coraz bardziej rozpaczliwe. Ale też i jedna dobra myśl przeleciała. Mianowicie taka, że to dobrze, iż tym razem zmieniłam kolejność obsługi domów, bo gdyby było inaczej, zwierzaczki córki przymierałyby głodem.
Kiedy stwierdziłam, że pod domem syna nie mam szans zdziałać czegokolwiek, poleciałam piechotą do swojego domu, a raczej pod swój dom. No bo przecież nie miałam kluczy. Dobrze, że dom syna stoi niedaleko mojego, jakieś 300 m, tyle że pod górkę trzeba zasuwać, i to zdrową górkę. Gdy dotarłam pod swój dom byłam mokra jak szczur. Obleciałam go dookoła i myślałam, że szlag mnie trafi. Wszystkie okna były dokładnie pozamykane. Drzwi od ogrodu również. Kurka wodna, ta dokładność mnie kiedyś zgubi z kretesem — myślałam wściekła na siebie, próbując coś wymyślić. No i psińco wymyśliłam.
W końcu wylądowałam u sąsiada z przeciwka. Sąsiad widział mnie z balkonu jak uskuteczniam biegi dookoła domu, wypytał co jest tego powodem i zaprosił do siebie. Rechocząc ze śmiechu, powiedział, że jest na to rada. Że dla takich jak ja szalonych, tracących klucze od własnego domu, jest u nas w mieście specjalny serwis ślusarki. Trzeba tam tylko zadzwonić a jakiś ślusarz specjalista niebawem się zgłosi. Skorzystałam z jego rady. Nie miałam wyjścia. Po niespełna godzinie zjawił się starszy pan w ładnym uniformie i profesjonalnie otworzył drzwi mojego domu. Rany, ależ byłam szczęśliwa! Chociaż jeden dom, i to mój własny, stanął przede mną otworem. Kiedy ślusarz podał mi rachunek za usługę, poczułam się mniej szczęśliwa, ale tylko na moment, gdyż po chwili znów mogłam poczuć pełnię szczęścia, kiedy usiadłam na muszli i mogłam się wreszcie spokojnie wysiusiać. A gdy po tym uspokajającym zabiegu sięgnęłam do swojej sportowej torebki i zobaczyłam, że w niej leży sobie jak gdyby nigdy nic zapasowy kluczyk od mojego auta, to już wręcz nie posiadałam się ze szczęścia. Wyciągnęłam klucz z zamka drzwi do ogrodu, zamknęłam je z drugiej strony i przez ogród w te pędy pognałam do domu syna, a właściwie pod jego dom, do mojego auta. Tym razem szło mi łatwiej, bo z górki. Gdy tam dotarłam, na wszelki wypadek raz jeszcze potarmosiłam drzwiami wejściowymi, ale ani drgnęły. Kurcze, że też syn musiał pozakładać takie patenty — pomyślałam jeszcze i wskoczyłam do auta. Pojechałam wprost do swojego domu. Mogłam już przecież wejść do niego przez drzwi od ogrodu. Ale zanim weszłam, wypakowałam najpierw z bagażnika gary z obiadem niespodzianką. Musiałam je przecież zanieść do lodówki.
No niech mi ktoś powie, że to, co mnie dzisiaj spotkało, to nie pech? No pech! Najnormalniejszy w świecie pech. I to potrójny. No dobra, już tylko podwójny.
Teraz pozostało mi jedynie żywić nadzieję, że syn wraz ze swoją rodzinką wróci jutro najpóźniej do godzin wieczornych i zdążę w porę nakarmić zwierzaczki córki. Dlaczego mówię o nadziei a nie o pewności? Ano dlatego, że dzwonię cały czas na komórkę syna i synowej i żadne z nich się nie zgłasza. Rany, chyba nic złego im się nie przytrafiło?! Tfuuu... tfuuu... a gdzieżby tam! No! Od razu mi lżej. Wszystko będzie dobrze. Limit pecha został już wykorzystany przeze mnie. Za całą rodzinkę, i to z nawiązką. Czekam więc niecierpliwie na ich powrót.
Szkoda tylko, że moja niespodzianka już nie wypali... Ale z pewnością i tak będzie im smakować i będą zadowoleni. Zwłaszcza synowa, wszak gotowanie obiadu będzie miała z głowy.
HKCz
(5.09.2010)