Czegoś
takiego jeszcze nie przeżyłam. O zgrozo, byłam naocznym świadkiem
trąby powietrznej. Pierwszy raz w życiu... I wtedy o tym nawet nie
wiedziałam. Dowiedziałam się dużo później.
Była
noc (z 26 na 27.VIII.), godzina 2:00, śpię ja sobie twardo i
smacznie przy otwartym jak zwykle oknie, aż tu nagle, jak coś nie
łomotnie...! Zerwałam się z łóżka na równe nogi i własnym
oczom nie mogłam uwierzyć. Za oknem biała kipiel i potworny
łoskot. Przerażona momentalnie zamknęłam okno. Zrobiło się
nieco ciszej, ale słyszę, że z pokoju stołowego podobny hałas
nadal dobiega. Z impetem rzuciłam się do drzwi od przedpokoju... i
mało sobie łba nie rozbiłam. Konsternacja. Delikatnie mówiąc.
Drzwi okazały się być zamknięte. A przecież ja zawsze zostawiam
je otwarte. Szybkością błyskawicy przeleciała mi po głowie
myśl, że to pewnie jakiś dziwny przeciąg mi te drzwi zatrzasnął.
Dziwny, no bo ja nigdy nie zostawiam otwartych okien w
pomieszczeniach przeciwległych do sypialni, a jedynie równoległych.
Nie lubię przeciągów. Pomyślałam jeszcze, że to pewnie łomot
zatrzaskiwanych drzwi mnie obudził, po czym nerwowym ruchem je
otworzyłam, przeleciałam jak wicher przez przedpokój i wpadłam do
pokoju stołowego. Światła ze strachu nigdzie nie zapalałam., ale
w ciemnościach pewnie wzrok mi się wyostrzył, bo zobaczyłam, że
na przylegającej do okna skórzanej sofie jest pełno wody i liści.
Zdezorientowana zamknęłam okno i popędziłam z powrotem do
sypialni. Patrzę, i patrzę, i nie wierzę własnym oczom. No to
pędem skoczyłam do pokoju roboczego po okulary... O rany, kołdra
też mokra i też na niej pełno liści. Zszokowana stanęłam przy
oknie i rozbieganymi oczami obserwowałam co się dzieje na zewnątrz.
Widok był okropny. Oprócz białej wodnej kipieli, nic nie było
widać. Jakiś potworny wir kręcił nią i walił strumieniem wody w
szyby. Strumieniem, bo tego już nie można było nazwać deszczem. A
przy tym straszliwe wycie, jakby z czeluści piekielnych się
wydobywający. Nie wiedziałam, co to w ogóle jest. Byłam
przerażona. Potwornie bałam się o moje dzieci i wnuczęta. Już
się zastanawiałam, czy nie zadzwonić do nich... Aż tu nagle,
wszystko ustało. W ułamku sekundy. Owszem, deszcz lał i nawet
pioruny waliły, ale to była już taka sobie normalna burza.
Uspokoiłam się. Otworzyłam okno i zaglądnęłam na dwór, do
ogrodu. Zobaczyłam palące się światła w oknach sąsiednich
domów. Pewnie sąsiedzi, tak jak i ja, wyrwani zostali z łóżka i
z przerażeniem obserwowali to cztero-, może pięciominutowe
zjawisko.
Postałam
w oknie jeszcze chwilkę, i kiedy stwierdziłam, że i burza się już
oddala, zaświeciłam światło. Na szybko doprowadziłam do porządku
sofę, potem wytrzepałam przez okno kołdrę, i na powrót położyłam
się spać. Pragnęłam, by jak najszybciej był ranek, bym mogła
zadzwonić do dzieci.
Usnęłam
niemalże od razu. Nie mam problemów ze spaniem. Kiedy się rano
obudziłam, natychmiast pobiegłam do telefonu i zadzwoniłam
najpierw do córki. Córka była bardzo zaskoczona, gdy jej
opowiedziałam mój nocny horror.
— Coś
ty, mamuś, u nas nic się działo. Może ci się to przyśniło?
Nie
powiem, ucieszyło mnie to... To znaczy pierwsze córki zdanie.
Drugie mniej. Chwilę jeszcze pogadałyśmy, i kiedy skończyłyśmy,
natychmiast zadzwoniłam do syna. Synowi opowiedziałam to samo, a
syn na to:
— Coś
ty, mamuś, u nas nic się działo. Może ci się to przyśniło?
Też
mnie to bardzo ucieszyło, że i u syna wszystko w porządku... Ale,
ale do czorta kudłatego, przecież nie mogło mi się to przyśnić!
— Co
jest grane?! — głośno zadałam sobie pytanie, kiedy skończyłam
z synem rozmawiać. — A może ze mną coś nie tak?!
Najważniejsze
jednak, że u dzieci wszystko w porządku. Mogłam się w końcu
uspokoić. Po chwili jednak zaczęły mnie męczyć wątpliwości...
No bo jak to tak, przecież syn mieszka ode mnie 200 m w dół, a
córka jakieś 500 m w górę, i u nich nic, a u mnie... licho wie
co? Włączyłam radio, wtedy się dowiedziałam, że nic mi się nie
przyśniło i że ze mną wszystko okey. Ku
mojej radości... To drugie oczywiście mam na myśli. Co się
okazało? Otóż okazało się, że nad naszym miastem szalała w
nocy trąba powietrzna, która miała średnicę 60 metrów i
przeszła przez górę (Oksenberg) aż do mojej ulicy (konkretnie do
mojego i dwóch bocznych domów), a potem wytraciła swą moc.
— Coś
takiego! — pomyślałam, i w try miga wybiegłam na dwór, aby
sprawdzić, czy nie wyrządziła u mnie jakiś szkód.
Na ulicy
pracowały już służby porządkowe. Kiedy zobaczyłam moje auto, aż
się wystraszyłam, bo nie było białe, jak go fabryka pomalowała,
a zielone. Całe było oblepione liśćmi. Zobaczyłam też sąsiada,
który pieklił się na balkonie i wykrzykiwał coś do kogoś na
dole. Z jego krzyku zrozumiałam tylko tyle, że zostawił na noc
otwarte drzwi balkonowe, i to coś (nie powiem jak to nazwał),
wyrwało mu drzwi z zawiasami. Wystraszona rozglądnęłam się
dookoła domu. Na szczęście u mnie, oprócz połamanych gałęzi w
ogrodzie, nic groźnego się nie stało. Wskoczyłam wtedy do auta i
pojechałam na Oksenberg. Koniecznie chciałam zobaczyć jak wygląda
mój ukochany las... Wyglądał tragicznie. Byłam załamana.
Główna
droga - wiodąca na szczyt - zawalona
jest
połamanymi drzewami.
Wszędzie
sterczą kikuty połamanych drzew.
Drzewa
połamały się jak zapałki.
Musiałam
się naskakać jak kozica górska, aby móc iść dalej.
Wiele
drzew wyrwanych było z ziemi z korzeniami.
W
ziemi pozostały głębokie wyrwy.
Na
niektórych odcinkach drogi nie mogłam pokonać leżących drzew.
Musiałam
wchodzić w głąb lasu.
Jak
to możliwe, że tak potężne drzewo nie zdołało oprzeć się
trąbie powietrznej?
Tego
odcinka nie udało mi się już pokonać. Musiałam zawrócić.
Poszłam
inną drogą, na której wyraźnie było widać kończący się pas
zniszczeń.
Tą
drogą próbowałam się dostać na szczyt góry.
Z
prawej strony widać majaczący krzyż, to szczyt Oksenberg.
Nie
udało mi się jednak tam dojść. Dojście blokowały powyrywane z
korzeniami drzewa i głębokie wyrwy w ziemi.
Mój
ukochany las wyglądał jak po uderzeniu bomby. Potworny był to
widok. Krajobraz jak z filmu katastroficznego.
Matka
Natura potrafi być czasami okrutna. A człowiek, choć jest jej
częścią, w obliczu jej potęgi, staje się malutki niczym pionek w
grze planszowej „Człowieku, nie irytuj się”.
Smutno
mi było. Wracałam do auta przygnębiona. Przy wtórze pił
spalinowych. Drwale pracowali już pełną parą.
Nigdy
więcej nie chciałabym przeżyć czegoś takiego. Trąba powietrzna
jest straszna. A co mają powiedzieć ludzie, którzy za jej
przyczyną stracili swoje domy i cały swój dobytek? Potworne
nieszczęście. Wobec sił natury człowiek jest bezsilny.
Przed
laty napisałam baśń pt. „Barbedetlandia. Miłość Króla Napoleona”, w której
głównym miejscem akcji jest Królestwo Barbedetlandii po przejściu
trąby powietrznej (tornada). Pisząc ją, musiałam swoją
wyobraźnię mocno stymulować, aby móc opisać jak wygląda trąba
powietrzna i jakie niesie za sobą spustoszenie, gdybym pisała ją
dzisiaj, nie musiałabym już angażować wyobraźni.
HKCz
29.08.2010