czwartek, 5 kwietnia 2018

Niespodziewana kąpiel

Zawsze z wytęsknieniem wyczekiwałam wakacji. Niemalże co roku spędzałam je u cioci w małej wsi w Kotlinie Kłodzkiej. Pięknie tam było. Tam zawsze coś fajnego się działo. O nudzie mowy nie było. Tym bardziej, że miałam tam kuzyna w swoim wieku i jego kolegów. Oni też zawsze z wytęsknieniem czekali wakacji i... mojego przyjazdu. A potem się działo! Obowiązki, obowiązkami, co trzeba było pomóc cioci, się pomogło... i jazda żyć! A co?! Młodość ma swoje prawa!

Pamiętam, że kiedy byłam na wakacjach jako 15-latka, to któregoś dnia mojego pobytu na wsi, a właściwie nocy, wybraliśmy się z kuzynem Ryśkiem, i jego kolegą Frankiem, do księdza na jabłka. Wiedzieliśmy, że to głupie kraść u księdza jabłka, kiedy u cioci w sadzie jabłek od groma, ale że tego dnia trzeba było jeszcze coś mocniejszego przeżyć, by ruszyć rozleniwioną pracą w polu adrenalinę, się wybraliśmy. A i pieczone w ognisku jabłuszka nam się marzyły. A zakazane przecież lepiej smakują. Wszak nam już nasza prarodzicielka Ewa dała tego przykład. A to pewnie w genach nam zostało.

No dobra, nie będę owijać w bawełnę i przyznam się od razu, że to był mój pomysł z tymi zakazanymi jabłkami. I wszystko byłoby super, gdyby nie idiotyczny wyskok Ryśka. Wprawdzie wlazł z Frankiem do sadu księdza, kiedy ja stałam na czatach i w razie niebezpieczeństwa miałam gwizdem dać im znać, ale co z tego, jak ten bałwan „niebezpieczeństwo” sam sprowokował. Siedząc na jabłoni, zaczął rzucać jabłkami w moim kierunku, a ja nie mając pojęcia, że to jego robota, pomyślałam, że to ktoś rzuca we mnie kamieniami. Chciałam sprawdzić, kto to, i skąd rzuca. W zupełnych ciemnościach poleciałam w kierunku pobliskiej drogi. Chciałam się zaczaić w przydrożnym rowie na delikwenta i w razie potrzeby, spłoszyć go, udając warczenie psa. Niestety, ani jedno, ani drugie nie doszło do skutku, bo nagle zza krzewów wyłoniła się jakaś postać z psem. Wpadłam w panikę, bo pomyślałam sobie, że to z pewnością jest ksiądz. Nie wiele myśląc, padłam na ziemię, i czołgając się, zawróciłam z powrotem pod sad, by jakoś ostrzec chłopców. Gwizdać przecież nie mogłam. Kiedy zbliżałam się do celu, zauważyłam nagle jak chłopcy nieco dalej przeskakują ogrodzenie i biegną akurat w tym kierunku, gdzie widziałam księdza z psem. Spanikowałam jeszcze bardziej, bo nie wiedziałam, co to ma znaczyć i przed kim oni w ogóle uciekają. Zerwałam się na równe nogi i chyłkiem pobiegłam za nimi. Niestety, chłopcy jak gdyby się rozpłynęli w powietrzu i nigdzie nie było już ich widać. Kiedy dobiegłam do drogi, zobaczyłam w oddali, na tle wiejskich latarni, iż ta postać z psem idzie dalej w kierunku wsi. Uspokoiłam się nieco, bo to oznaczało, iż ksiądz to jednak nie był. Przez moment się zastanawiałam co mam dalej począć. Chłopców ani widu ani słychu, a ja sama pośród ciemności. Odczekałam jeszcze chwilkę i wreszcie głośnym i przeciągłym gwizdem - na czterech palcach - dałam wyraz swojej dezaprobacie. Jakie było moje przerażenie, kiedy nagle usłyszałam przytłumiony krzyk Ryśka:
- Halszka uciekaj!
Jak piorunem rażona, zerwałam się natychmiast do ucieczki. Na łeb na szyję gnałam przed siebie, nie wiedząc zupełnie gdzie gnam. W gnanie włożyłam jednak całą swoją energię, i gnałam jak szalona. Wreszcie zaczęłam się kierować w stronę pierwszych zabudowań gospodarskich. Myślałam, że tam poczuję się bezpieczniej. I kiedy biegłam już opłotkami i coraz bardziej się uspokajam, nagle w pewnym momencie, ziemia uciekła mi spod nóg i… niech to szlag!... wylądowałam po pas w jakiejś wodzie. Z przerażenia, krew mi się w żyłach zmroziła. Z zimnej wody zapewne także. A kiedy po chwili do moich nozdrzy doleciał zapach tej wody, myślałam, że pagibnę tam od razu. Okazało się, że wpadłam do najnormalniejszego w świecie gnojowiska. A co gorsza, nie mogłam się z niego wydostać, bo dno było muliste i śliskie. Szamotałam się tam jak szalona, i już myślałam, że przyjdzie mi tam rzeczywiście pozostać na wieki, kiedy nagle, nad głową, zobaczyłam dwie postaci. Był to Rysiek i Franek. Ależ mnie uszczęśliwił ich widok.
Kiedy mnie chłopcy wyciągnęli z tego cuchnącego gnojowiska, zaczęli się nagle tarzać ze śmiechu po ziemi. Wpadłam w konsternację. Bo jakże to tak, ja tu mało się nie utopiłam w gnojówce, a oni się śmieją? Wreszcie wydukałam:
- No, teraz można się śmiać, ale było gorąco - i puściłam się biegiem w kierunku rzeki Białej, by zmyć z siebie to śmierdzielstwo.
Chłopcy ze śmiechem ruszyli za mną. Biegnąc za moimi plecami, Rysiek, ciągle rechocząc, wysapał:
- Chciałaś adrenaliny, to ją masz, i to wszystko dzięki nam, twoim najlepszym kumplom.
Okazało się, że to Rysiek już wcześniej cichcem zaaranżował cały ten spektakl z zakazanymi jabłkami w tle, i kiedy wlazł z Frankiem do sadu, bez przerwy miał mnie na oku. A potem, razem udali ucieczkę przed „niebezpieczeństwem” i z ukrycia obserwowali moje poczynania. Ależ byłam wściekła na nich obu, kiedy mi to, ubawieni po pachy, zakomunikowali. Pół nocy przesiedziałam w rzece i z wściekłości nie odzywałam się do nich. Ale kiedy mnie w końcu zaczęli przepraszać i przyznawać, że to jednak był rzeczywiście idiotyczny żart z ich strony, moja wściekłość zaczęła mnie powoli opuszczać. Tym bardziej, że było mi coraz bardziej zimno. No a kiedy Rysiek cichcem przyniósł mi z domu mój płaszcz kąpielowy, powoli zaczęłam już nawet draniom wybaczać. Wybaczyłam zaś całkowicie, kiedy siedziałam już na brzegu otulona moim cieplunim płaszczem kąpielowym i rzucałam w nurt rzeki moje zapaskudzone ciuchy. Wtedy już też zaczęłam się głośno śmiać, bo w końcu musiałam Ryśkowi przyznać rację. Faktycznie, tej nocy adrenalina buzowała mi we krwi jak szalona… A że była też i trochę zbrukana i śmierdząca, to nic!

Na drugi dzień, po nocce pełnej wrażeń, radosna byłam na powrót.
No bo jakże by inaczej?


Skoro wykąpana w Białej ponownie i... pachnąca na powrót.

HKCz
(22.03.2011)