Z cyklu: -
„Świat oczami dziecka”
(fragment
z mojej autobiografii)
Często
wspominam tę podróż z mojego dzieciństwa, bo też była to moja
pierwsza podróż za granicę. Ha, ale nie byle jaką zagranicę, bo
do ZSRR, a dokładniej, na Ukrainę. Pojechałam tam z rodzicami i
starszą siostrzyczką oraz z braciszkiem w maminym brzuszku.
Pamiętam,
że rodzice bardzo długo starali się o wizę na wyjazd. Koniecznie
chcieli nam pokazać swoje strony z lat dzieciństwa i młodości
oraz swój majątek, jaki tam zostawili... Eee tam, zostawili,
Sowieci im wszystko zabrali i z kartą majątkową wyrzucili na
Ziemie Odzyskane. W końcu udało im się wizę pozyskać, ale tylko
dlatego, że ze Zbaraża otrzymali depeszę o treści: - „Ojciec
umierający. Przyjeżdżajcie natychmiast”. Depeszę tę przysłała
ojca starsza siostra, która jako jedyna z jego rodzeństwa pozostała
w Zbarażu wraz z ich rodzicami. Depesza pomogła. Dostaliśmy w
końcu tę upragnioną wizę... no i pojechaliśmy. Pod koniec
sierpnia. Byłam bardzo, ale to bardzo zadowolona z takiego stanu
rzeczy. Raz, że czekała mnie tak daleka i długa podróż, a drugi
raz, co było jeszcze większym powodem do radości, że we wrześniu
nie będzie mnie w domu, a to oznaczało, że szkoła sobie trochę
na mnie poczeka.
Zdjęcie
z naszego wspólnego paszportu
(braciszka
niestety nie widać).
A
to zdjęcie z ojca paszportu.
Pojechaliśmy
pociągiem. Przez całą drogę jechaliśmy z duszą na ramieniu,
ponieważ nikt z nas wiedzieć nie mógł, ile jest prawdy w tej
depeszy. Zaś na granicy, w Przemyślu, mieliśmy dodatkowo
straszliwe kłopoty. Służba graniczna chciała nas zawrócić z
powrotem do domu. Dlaczego? Ano dlatego, że moja mama sama sobie
wymieniała zdjęcie w paszporcie (poprzednie jej się nie podobało),
stare odklejając, a nowe, ładniejsze wg niej, przyklejając.
Przetrzymywano nas z tego powodu na przejściu granicznym ładnych
parę godzin. Sowieccy żołnierze brali już mamę za szpiega.
Nerwów zjedliśmy co niemiara. Mamusi się aż brzuch straszliwie
rozbolał. A tam, no, w tym jej brzuchu, wiadomo, był przecież
dzidziuś. Tatuś się wtedy wnerwił jeszcze bardziej, a nam trudno
było zgadnąć, czy na nierozsądek mamusi, czy też na straż
graniczną. Fakt faktem, wnerwił się okrutnie, i zostawiając nas
same, zniknął na długą chwilę. A po tej właśnie długiej,
pełnej niepewności i strachu chwili, wraz z jego powrotem, okazało
się nagle, że możemy jechać dalej, bo mamusię uratowało zdjęcie
w naszym wspólnym paszporcie.
< Właśnie to, na którym mamusię w końcu łaskawie rozpoznano, a bezprawną zamianę zdjęcia na dokumencie wielkiej wagi, jakim jest jej osobisty paszport, wybaczono. No i dzięki Bogu, a właściwie tatusiowi, który, jak później wyszło na jaw, wziął sprawę w swoje ręce (i nie tylko ręce), przekroczyliśmy granicę i mogliśmy jechać dalej. Mamusia odetchnęła z ulgą, aż ją dzidziuś przestał boleć... to znaczy brzuszek. Wszyscy odetchnęli z wielką ulgą. Ja też. Dziwiła mnie tylko jedna rzecz, dlaczego tatusiowi zaczął się tak nagle język dziwacznie plątać? Czyżby te negocjacje ze służbą celną tak go zmęczyły? Ale to, oprócz mojego chwilowego zdziwienia, ważne nie było. Ważne było tylko to, że mogliśmy jechać dalej. Jednak zanim ruszyliśmy, znów przyszło mi popaść w stan głębokiego zadziwienia. Tym razem zadziwiali mnie kolejarze, którzy biegali koło wagonów naszego pociągu i coś tam przy nich grzebali, stukali, walili. Wreszcie nie wytrzymałam i spytałam tatusia, o co tym kolejarzom chodzi. Tatuś nie od razu mi odpowiedział, najwyraźniej już usypiał umęczony negocjacjami. Ale kiedy ponowiłam swoje pytanie, prosto do jego ucha, wymamrotał w odpowiedzi, że teraz będziemy jechać szerokimi torami, i kolejarze dopasowują właśnie rozstaw osi pociągu do rozmiarów torów. No coś takiego! A to ci atrakcja! Moje zadziwienie zamieniło się wnet w wielki podziw. Tak wielki, że gdy pociąg wreszcie ruszył, pobiegłam do ostatniego wagonu by przez oszklone drzwi lepiej widzieć te dziwacznie szerokie tory... no i zagraniczne krajobrazy oczywiście.
< Właśnie to, na którym mamusię w końcu łaskawie rozpoznano, a bezprawną zamianę zdjęcia na dokumencie wielkiej wagi, jakim jest jej osobisty paszport, wybaczono. No i dzięki Bogu, a właściwie tatusiowi, który, jak później wyszło na jaw, wziął sprawę w swoje ręce (i nie tylko ręce), przekroczyliśmy granicę i mogliśmy jechać dalej. Mamusia odetchnęła z ulgą, aż ją dzidziuś przestał boleć... to znaczy brzuszek. Wszyscy odetchnęli z wielką ulgą. Ja też. Dziwiła mnie tylko jedna rzecz, dlaczego tatusiowi zaczął się tak nagle język dziwacznie plątać? Czyżby te negocjacje ze służbą celną tak go zmęczyły? Ale to, oprócz mojego chwilowego zdziwienia, ważne nie było. Ważne było tylko to, że mogliśmy jechać dalej. Jednak zanim ruszyliśmy, znów przyszło mi popaść w stan głębokiego zadziwienia. Tym razem zadziwiali mnie kolejarze, którzy biegali koło wagonów naszego pociągu i coś tam przy nich grzebali, stukali, walili. Wreszcie nie wytrzymałam i spytałam tatusia, o co tym kolejarzom chodzi. Tatuś nie od razu mi odpowiedział, najwyraźniej już usypiał umęczony negocjacjami. Ale kiedy ponowiłam swoje pytanie, prosto do jego ucha, wymamrotał w odpowiedzi, że teraz będziemy jechać szerokimi torami, i kolejarze dopasowują właśnie rozstaw osi pociągu do rozmiarów torów. No coś takiego! A to ci atrakcja! Moje zadziwienie zamieniło się wnet w wielki podziw. Tak wielki, że gdy pociąg wreszcie ruszył, pobiegłam do ostatniego wagonu by przez oszklone drzwi lepiej widzieć te dziwacznie szerokie tory... no i zagraniczne krajobrazy oczywiście.
Na
szerokich torach, dojechaliśmy do Lwowa, we Lwowie mieliśmy
przesiadkę do Tarnopola, a w Tarnopolu do Zbaraża. Mimo że podróż
trwała grubo ponad dobę, i usłana była wieloma trudnościami, ale
też i atrakcjami (no, przynajmniej dla mnie), nie czułam żadnego
zmęczenia. Na dworcu w Zbarażu tatuś wziął taksówkę i
taksówkarz zawiózł nas do domu dziadka. Ale zanim zawiózł,
zdrowo nas nastraszył, bo opowiadał nam po drodze, jak to niektórzy
jego rodacy podszywają się za taksówkarzy i polują na gości z
Polski. Wywożą ich potem do lasu, gdzie czekają pomagierzy, i tam
mordują. Po czym zakopują ich we wcześniej wykopanych dołach i
uciekają ze wszystkimi bagażami. O rany, ale byliśmy
przestraszeni. Zwłaszcza my, dziewczynki. Dobrze, że nie musieliśmy
zbyt długo taksówką jechać, i przez żaden las, bo nie wiem, jak
byśmy tę podróż przeżyły. Na szczęście dom rodzinny tatusia
mieścił się prawie w centrum Zbaraża. Dojechaliśmy cali i
zdrowi.
Rodzice
z dziadkiem Janem.
To
było bardzo wzruszające przywitanie. Łzy wszystkim ciurkiem
płynęły.
Na szczęście okazało się, że dziadziuś był całkiem
zdrowy.
Dziwnie
było w tym Zbarażu. Wszystko było inne niż u nas. Inne domy, inne
ulice, ludzie inaczej ubrani. A w ludziach najbardziej zadziwiało
mnie to, że wielu z nich miało gębę pełną złota... to jest,
złotych zębów, chciałam powiedzieć. Rany, wyglądali jak jakieś
cyborgi. Ale podobali mi się. Codziennie chodziliśmy gdzieś z
wizytą. Wszędzie bardzo miło nas przyjmowano.
Często
też chodziliśmy na zbaraski cmentarz, na grób babci. Babcia zmarła
parę miesięcy przed naszym przyjazdem. Na jej pogrzebie niestety
nie mogliśmy być, gdyż bezduszni urzędnicy z Polski na jej
pogrzeb nas nie wypuścili. Dlatego staraliśmy się jak najczęściej
być przy grobie babci i palić świece. Ale nie tylko przy grobie
babci bywaliśmy. Na zbaraskim cmentarzu leży bardzo dużo członków
naszej rodziny. Byliśmy też i na mszy za babci wieczne
odpoczywanie. Ale nie w kościele, tylko w cerkwi. Z kościoła
polskiego po wojnie Sowieci zrobili jakiś magazyn. Śmiesznie było
w tej cerkwi. Wszyscy się żegnali jakoś tak dziwnie, po trzy razy.
A ten ich ksiądz, a właściwie pop, był tak śmiesznie ubrany i
miał strasznie długą brodę, jak Mikołaj, tyle że czarną. I za
nim się pojawił przy jakimś takim czymś, podobnym do ołtarza, to
najpierw kilka bram mu otwierano, aby wreszcie mógł stanąć w
pełnej okazałości i zawyć potężnym głosem jakąś ukraińską,
cerkiewną pieśń. Śmiać mi się chciało okropnie, ale że mnie
mamusia co chwilę piorunowała wzrokiem, to też jakoś śmiechem
nie buchnęłam. Ale łatwe to wcale nie było, tak się hamować.
Parę
razy też chodziłam z dziadziusiem na cmentarz zbaraski i w innym
celu. Otóż chodziliśmy zbierać czerwone owoce dzikiej róży na
herbatkę dla niego. Dziadzio mówił, że taka herbatka bardzo
dobrze mu robi na zdrowie. Z chęcią więc tam z nim chodziłam, i
jak na akord zbierałam to czerwone paskudztwo, bo bardzo chciałam,
aby dziadzio jeszcze długo pożył i nas w Polsce odwiedził.
Byliśmy
też na Zamku Zbaraskim. Chcieliśmy zobaczyć gdzie przebywali
niektórzy bohaterowie z Trylogii Henryka Sienkiewicza. Ja
szczególnie chciałam obejrzeć bramę wjazdową, aby móc sobie
wyobrazić, jak Skrzetuski uciekał przez nią po pomoc. Zamek zrobił
na mnie ogromne wrażenie. Szkoda tylko, że był bardzo zniszczony.
No ale cóż, Polaków w Zbarażu bardzo mało po wojnie pozostało i
nie ma komu się tym zająć. Ale słyszałam jak ciocia mówiła do
tatusia, że kiedyś mają jednak remont zacząć. Fajnie by było.
Zbaraż, to w sumie piękne miasto. Szkoda, że dalej nie należy do
Polski.
W
oddalonych o 10 km od Zbaraża - Dobrywodach, w mamusi rodzinnej wsi,
też było fajnie. Kiedy tam przyjechaliśmy autobusem, mamusia na
początku strasznie się bała, bo od wojny była tam po raz
pierwszy. Bała się zwłaszcza spotkania ze swoją najlepszą
przyjaciółką z tamtych lat, Marusią. Bo jak się mamusia
dowiedziała, Marusia, jako rodowita Ukraina, też należała do
banderowców i po wojnie zesłano ją za to na Sybir. Mamusia miała
obawy, że Marusia może myśleć, że to ona ją wydała, skoro
przed końcem wojny uciekła wraz z rodziną z Dobrowód do Zbaraża.
No i jak szliśmy przez wieś, cały czas nas nerwowo upominała
byśmy mówili szeptem, bo gdy nas ktoś usłyszy, że mówimy po
polsku, to może nam krzywdę zrobić. Tatuś się śmiał z jej lęku
i uspokajał, że nikomu nie pozwoli nas skrzywdzić. Po chwili i tak
się okazało, iż to, czy mówimy głośno czy nie, nie jest już
ważne, ponieważ cała chmara dzieciaków leciała za nami,
rozpoznając w nas cudzoziemców. I to tylko po ubiorze. Tak że
kiedy doszliśmy do mamusi ulicy i jej byłego domu, z chmarą
rozhukanych dzieciaków za plecami, lęk mamusi okazał się być
zupełnie zbyteczny, gdyż Marusia czekała już na nas przy domu.
Widać, że na wsi wieści szybko się rozchodzą. Spotkanie dawnych
przyjaciółek było bardzo miłe i wzruszające. Obie rzuciły się
sobie w ramiona i długo płakały cichutko. A potem to już było
miłe przyjęcie u Marusi w domu. A jeszcze potem, zwiedzaliśmy
mamusi dom rodzinny i zabudowania gospodarcze, a nawet ich ogromne
kamieniołomy, z których, jak mówiła Marusia, połowę Tarnopola
po wojnie wybudowano. Spodobało mi się w tych kamieniołomach
bardzo. Byłoby gdzie poszaleć. Oj, byłoby! No ale cóż, czas
szybko zleciał i trzeba nam było wracać do Zbaraża. A po kilku
też dniach, przyszła pora i na powrót do domu. Wszak było już po
połowie września. Rok szkolny już dawno się zaczął.
Do domu
wracaliśmy też z duszą na ramieniu, gdyż do Zbaraża przyszedł
telegram, iż tym razem dziadzio Wojtek (mamy ojciec) jest bardzo
chory. Ten telegram akurat, niestety, okazał się zawierać
prawdziwą treść. Kiedy wróciliśmy, dziadzio następnego dnia
zmarł. Rozpacz była straszna, bo dziadziuś Wojtek wcale nie był
jeszcze taki stary. Miał zaledwie 74 lata. No ale cóż było
zrobić? Siła wyższa.
Natomiast
dziadek Jan jeszcze dwa razy odwiedzał nas w Polsce. Żył 94 lata.
To
zdjęcie z pierwszej wizyty dziadka Jana.
Sumiaste
ma dziadziuś wąsiska, nieprawdaż? Tuptałam za dziadziusiem
krok w
krok, tak bardzo mi się podobał.
HKCz
(3.12.2010.)