Wybrałam
się dzisiaj na dłuższą wędrówkę po lesie. Miałam parę spraw
do przemyślenia. A takie właśnie wędrowanie na łonie natury, w
ciszy i spokoju, na przemyśliwania moje najlepiej działa. Zawsze
tak robię.
Wychodząc z domu, wymyśliłam, że tym razem pojadę
do innego lasu. Las, w którym biegam, zbyt dobrze znam, a skoro mam
wędrować, to najlepiej w nieznane. Zależało mi też na tym, aby
iść o wiele dłużej. Iść, i iść... i myśleć. Na wędrówkę
przeznaczyłam sobie gdzieś tak ok. 4 godzin.
Przed
godziną 9-tą wyjechałam autem z miasta i udałam się w stronę
południowej części naszej kotliny. Przyznam, że rzadko tam bywam,
i nie bardzo znam te okolice. Ale jadąc autem szosą, widać już z
daleka, że lasy są tam piękne i bardzo gęste. Na wędrówkę w
nieznane w sam raz. Zajechałam na pierwszy lepszy parking,
zaparkowałam auto, i zadowolona, pomaszerowałam w las.
Och,
jakże wspaniale mi się wędrowało. Wszystkie sprawy do
przemyślenia, przemyślałam i w głowie sobie poukładałam. Ba,
nawet wiele nowych tematów przyszło mi na myśl. Wszystkie je sobie
skrupulatnie zanotowałam w kajeciku. Po drodze czasami zaglądałam
gdzie jestem, cobym nie zabłądziła, ale że widziałam swoje ślady
na śniegu, którego na dróżkach leśnych było jeszcze sporo,
byłam pewna, że do auta wrócę bez problemu. Niestety, okazało
się, że kiedy postanowiłam już zawrócić, po śniegu nie było
śladu. Przez cały czas mojej wędrówki słońce mocno operowało,
i najnormalniej w świecie, śnieg się stopił... razem z moimi
śladami. Co się naszukałam drogi wyjścia z lasu, to moje. Ponad
godzinę szukałam. Miałam już dość tej wędrówki. Chciałam do
domu. A las wydawał mi się coraz bardziej nie do przebycia. Nie
spotkałam też ani jednej żywej duszy. Nie miałam więc kogo o
drogę spytać. Zaczynałam już się zdrowo na siebie wkurzać, że
taka ze mnie melepeta topograficzna. Komórkę, i owszem, miałam ze
sobą, ale przecież nie mogłam policji wzywać, żeby mnie GPS-em
namierzyła i z lasu wyprowadziła. To dopiero byłby obciach! Do
dzieci też nie chciałam dzwonić. Raz, że pracują o tej porze,
drugi raz, że nie wiedziałam co niby miałabym im powiedzieć. Że
co, że mają mnie szukać? Gdzie? Skoro ja sama najmniejszego
pojęcia nie miałam gdzie jestem. Zresztą, poddać się? O nie! To
nie leży w mojej naturze. Co to, to nie! Nigdy i nigdzie. Uparta
jestem jak łosioł. Wiedziałam, że sama muszę sobie poradzić by
wyleźć z tej matni, w którą na własne życzenie też sama się
wpakowałam.
Postanowiłam
w końcu iść na przełaj przez las, z nadzieją, że zejdę do
jakiejś wsi. Schodziłam cały czas w dół. Bo to przecież
kotlina. Momentami zjeżdżałam nawet, kiedy w poślizg wpadłam na
wilgotnej ściółce Nużęta w biodrach mnie już bolały od tego
wyhamowywania szybkości, a i trochę pupsko, bo raz nawet i tą
częścią ciała hamowałam, kiedy upadłam na stromym i śliskim
zboczu. Nie omieszkałam jednak sytuacji tej wykorzystać... i z
pozycji horyzontalnej, uwieczniłam cudowności, jakie miałam przed
nosem.
Prawda,
że piękne
zawilce?
Mój
trud nie poszedł jednak na marne. Udało się. Zeszłam do jakiejś
wsi. Na szczęście. Ale musiałam przejść jeszcze przez kolejną
wieś, aby dojść do parkingu, gdzie stało moje auto. Do domu
wróciłam porządnie zmęczona, to fakt, ale bardzo szczęśliwa.
Podwójnie szczęśliwa. Raz, że na wędrówce zamierzony cel
osiągnęłam, sprawy przemyślane i zapisane, a drugi raz, że sama
sobie poradziłam i do domu jednak trafiłam.
Kiedy
odpoczywając, siedziałam sobie w moim wygodnym fotelu z filiżanką
zielonej herbatki w ręce, zadzwonił telefon. To moja Córka chciała
wiedzieć, jak minął mi dzień. Opowiedziałam jej wtedy co mi się
w lesie przytrafiło, no i oto co w słuchawce usłyszałam:
-
Ale jesteś szalona! To tylko tobie może się zdarzyć... Prima
Aprilis urządziłaś sobie jak się patrzy.
No
coś takiego, a ja nawet zapomniałam, że dzisiaj Prima Aprilis.
Musiałam Córce przyznać rację. Rzeczywiście, Prima Aprilis mi
się udał.
Po
chwili zadzwonił też i mój Syn. Jemu też opowiedziałam swoją
leśną przygodę, no i oto co w słuchawce usłyszałam:
-
Ale jesteś szalona! To tylko tobie może się zdarzyć... - po
chwili zachichotał i dodał: - No to Prima Aprilis urządziłaś
sobie wzorcowo. Ale dobrze, że tym razem chociaż nikt do ciebie nie
strzelał.
Pośmialiśmy się z Synem zdrowo, wspominając moją
leśną przygodę sprzed paru lat, kiedy to też w dniu 1 kwietnia
wybrałam się do lasu na dłuższą wędrówkę... i wlazłam tam,
gdzie pod żadnym pozorem wleźć nie powinnam. Nieświadomie, rzecz
jasna.
OK,
to jeszcze i tę przygodę po krótce opiszę. Pamiętam ją
dokładnie. Tamtego roku, choć wiosna kalendarzowa trwała już 10
dni, zima nie chciała odpuścić i ogromne ilości śniegu zalegały
góry i lasy. Ale że ja od zawsze lubię też i takie zimowe
wędrówki, pomaszerowałam w las i wtedy. Z tym, że pomaszerowałam
nie w mój pobliski las, a w nieznany, w którym wcześniej nigdy
jeszcze nie byłam. Podobnie jak dzisiaj. Hihihi...! pewnie też
miałam wiele spaw do przemyślenia. Szłam sobie i szłam,
zamyślona, w ogóle nie patrząc gdzie idę. Nagle, ni stąd, ni
zowąd, usłyszałam ostre strzały z karabinów maszynowych. Całą
serię. Zdębiałam! Strach mnie na moment sparaliżował, ale już
po chwili zerwałam się do ucieczki. Gnałam co sił w płucach i w
nogach. A kiedy serie z karabinów spotęgowały się, to już
takiego przyśpieszenia dostałam, że mało nóg w zaspach śnieżnych
nie pogubiłam.
Kiedy
tak zasuwałam z duszą na ramieniu, zobaczyłam nagle ogromny szyld,
którego wcześniej wcale nie zauważyłam. Szyld
ogłaszał byczymi literami: „Das Militär Übungsgelände - das
Verbot der Übertretung” (tłum. Poligon
wojskowy - zakaz przekraczania). Pojęcia nie mam, czemu tego szyldu
wcześniej nie zauważyłam. Czy taka zamyślona aż byłam, czy może
dlatego, że zbyt dużo śniegu było dookoła. Nieważne. Ważne, że
udało mi się wydostać z terenu poligonu bez szwanku. Kurcze... to
by było, gdyby mnie Niemiec ustrzelił! I to tak głupio!
Jak
już znalazłam się w bezpiecznej odległości, poza zasięgiem kul,
przyszło mi przeżyć jeszcze jedną „niedogodność”, że się
tak delikatnie wyrażę. Otóż z nagła poczułam potworne pieczenie
krzyża. Musiałam się co rusz zatrzymywać i nacierać to miejsce
śniegiem. Skąd to pieczenie? Ano stąd, że ponieważ od paru dni
odczuwałam ból w odcinku lędźwiowo-krzyżowym, przed wyjściem z
domu, nasmarowałam sobie to miejsce silnie rozgrzewającą maścią
z jadu żmii. Widocznie pod wpływem potu maść zaczęła działać
ze spotęgowaną mocą. A że w czasie ucieczki spociłam się jak
szczur, paliło mnie żywym ogniem.
Po
przyśpieszonym powrocie do domu, natychmiast wskoczyłam pod zimny
prysznic. Moje Dzieci, gdy mnie zobaczyły z plecami spieczonymi na
raka, i kiedy wysłuchały mojej „poligonowej” opowieści,
jednomyślnie orzekły” - „Szalona ta nasza matka”.
No
fakt, przyznam szczerze, że Dzieci mają rację, jestem szalona, ale
dodam od razu, że nieszkodliwie dla innych. I że lubię siebie
taką. Przynajmniej zawsze coś się wokół mnie dzieje, coś, co w
sumie wywołuje uśmiech na twarzy... jak nie na już, to później,
z perspektywy czasu.
Mój
Syn, jako że jest moim prezentem urodzinowo-imieninowym (wspominałam
już o tym), siłą natury, jest podobnie szalony jak ja. Kiedy się
do siebie dorwiemy, i opowiadamy swoje przygody, boki zrywamy ze
śmiechu. Moja Córka zaś, wsłuchując się w nasze opowieści,
puka się palcem w czoło... Ale to pewnie z miłości do nas, bo
przy tym pukaniu, na twarzy ma
zawsze pobłażliwy uśmiech. Jednak i jej, choć jest poważna i
stateczna, zdarza się czasami spłatać jakiegoś figla. O,
chociażby instalacja primaaprilisowa,
jaką wykonała dla mnie pewnego 1 kwietnia. Jeśli ktoś ma ochotę
instalację tę popodziwiać, proszę kliknąć > tutaj.
***
Żartowałam
sobie o „ustrzeleniu przez Niemca”, ale to nie jest do końca
żart w naszym przypadku, ponieważ mój Syn, dawno temu, jako
nastolatek, przez takiego jednego Niemca kulą został trafiony. Niby
dla żartów. Idiota celował z wiatrówki w Syna kask, kiedy on
siedział na swoim motorze. Niestety, skończyło się jak się
skończyło, ale o tym napiszę przy innej okazji.
HKCz
(1.04.2011.)